Dziewięcioro wspaniałych
i
ilustracja: Igor Kubik
Marzenia o lepszym świecie

Dziewięcioro wspaniałych

Agata Kasprolewicz
Czyta się 17 minut

Byli i są wśród nas tacy przedstawiciele gatunku Homo sapiens, którzy współczucie i empatię podnieśli do najwyższej rangi. To już jest miłość. Bezwarunkowa miłość do bliźniego, której poświęca się całe życie.

DASHRATH MANJHI – Pogromca góry

Rozpacz po utracie ukochanej kobiety może pchnąć mężczyznę w stronę nikczemności lub wielkości. W skądinąd całkiem nieprawdziwej legendzie książę wołoski Vlad III po samobójczej śmierci żony zmienił się w pijącego ludzką krew potwora (tak przynajmniej legendę Drakuli spisaną pod koniec XIX w. przez Brama Stokera wyobraził sobie prawie 100 lat później Francis Ford Coppola). To był przykład nikczemności. Ale już wielki władca muzułmańskiego imperium w Indiach Szahdżahan, na pamiątkę przedwcześ­nie zmarłej ukochanej żony Mumtaz Mahal, wzniósł jedną z najpiękniejszych budowli świata zwaną świątynią miłości Tadż Mahal.

ilustracja: Igor Kubik
ilustracja: Igor Kubik

Znacznie bliższa naszym czasom historia wdowca z Biharu w północno-wschodnich Indiach dowodzi, że nie trzeba być władcą, by z miłości przenosić góry. Dashrath Manjhi był biedakiem urodzonym w najniższej kaście. Po śmierci ukochanej żony własnoręcznie przekuł się przez górę, z powodu której zginęła. I to dosłownie, a nie w przenośni. Wioskę, w której mieszkali, odcinały od świata wzgórza Gehlour. To właśnie po nich szła feralnego dnia Falguni Devi, niosąc mężowi obiad, kiedy przewróciła się i niebezpiecznie potłukła. Najbliższy szpital znajdował się w miasteczku po drugiej stronie góry, a jedyna do niego droga wiodła naokoło na dystansie prawie 60 km. Zmarła, zanim dotarli na miejsce. Wtedy Dashrath Manjhi sprzedał trzy kozy, za które kupił młotek oraz dłuto, i przez kolejne 22 lata, od 1960 do 1982 r., kruszył skały, drążąc w nich drogę. Miejscowi wzięli go najpierw za szaleńca, ale po kilku latach zaczęli przynosić mu jedzenie i wodę, a także nowe młotki i dłuta. W efekcie Dashrath własnoręcznie przebił w skałach nową drogę długą na 110 m, szeroką nawet na 9 m. Odległość do najbliższego szpitala, szkoły, targu z 55 km skróciła się do 15 km. Dzięki temu zyskał przydomek Mauntain Man, czyli Człowiek Góra. Przez władze, które przez lata jego niestrudzonej pracy uparcie odmawiały mu pomocy, został doceniony dopiero po śmierci. W przeciwieństwie do historii o księciu Drakuli ta o Mountain Manie jest prawdziwa. Choć jego dzieło nie jest podziwiane tak jak Tadż Mahal, to droga Dashratha Manjhi pomaga ludziom żyć i można ją nazwać najdłuższym i najtrudniejszym wyznaniem miłości.

MACIEJ ZIMIŃSKI – 2 miliony niewidzialnych rąk

Antek miał numer 13128. Chłopak nie miał w życiu łatwo. Od kiedy odszedł ojciec, mieszkał z matką kątem u znajomych. Czuł, że jest gorszy od innych dzieciaków na podwórku i tak był traktowany. Ale kiedyś Antek włączył telewizor i usłyszał apel, by wejść na szlak Niewidzialnej ręki. Pomagać z ukrycia i być jak Zorro? To dopiero jest przygoda! Napisał więc do Telewizji Dziewcząt i Chłopców, a w odpowiedzi dostał od redakcji bilet i specjalny „tajny” numer 13128. Od tego momentu nie było już czasu do stracenia.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

ilustracja: Igor Kubik
ilustracja: Igor Kubik

Antek zaczął zbierać butelki i makulaturę. Za zarobione pieniądze kupił papier, koperty i znaczki, po czym zaszył się w piwnicy, by nikt go nie zdemaskował. Przypomnijmy: „niewidzialni” działali w ukryciu. Pisał listy do mieszkańców Szymbarku, by przyjęli do swoich domów na czas wakacji dzieci z zagórzańskiego Domu Dziecka. Ani jedna rodzina nie odmówiła. Chętnych było więcej niż dzieci. Numer 13128 to była jedna z największych i najbardziej spektakularnych akcji Niewidzialnej ręki. A także jedyna odtajniona. Pozostali „niewidzialni” działali całkowicie anonimowo. Bo nie o rozmach, a już tym bardziej nie o rozgłos w tym wszystkim chodziło. Kodeks postępowania był bardzo prosty – Niewidzialna ręka zawsze jest gotowa nieść pomoc potrzebującym, robi wszystko, co pożyteczne, zawsze i wszędzie działa niewidzialnie. Skosi komuś trawnik, ze znalezionych części złoży rower i ofiaruje nieznajomemu, zbuduje huśtawkę dla młodszych dzieci, przyniesie wodę ze studni starszemu, porąbie drewno na opał schorowanemu, powiąże zboże w snopki, naprawi ławkę w parku. Twórca Niewidzialnej ręki mówił o nich „moje kochane dzieciary”. Zachęcając do czynienia dobra, obiecywał im przygody. Sam je zresztą uwielbiał, inaczej nie sprowadziłby serialu Zorro do polskiej telewizji. Fascynacja polskiej młodzieży nieustraszonym bohaterem w czarnej masce i wszechobecna literka „Z” namazana kredą na ulicy, wymalowana farbą na murze, a czasem nawet wyrżnięta kluczem na karoserii samochodu niepokoiły komunistyczne władze. Po latach jednak wydało się, kto wymyślił i animował Niewidzialną rękę. Był to Maciej Zimiński. Dziennikarz, wiceszef i szef redakcji programów dziecięco-młodzieżowych TVP, twórca Ekranu z bratkiem, Teleferii czy Piątku z Pankracym, autor książek dla dzieci. Oraz, a jakże, członek PZPR. To on sprawił, że miliony polskich „kochanych dzieciarów” stały się bohaterami na miarę Zorro. Biograf Zimińskiego Maciej Wasilewski opowiadał następującą anegdotę: 15-letni Maciek Zimiński błąka się po gruzach powojennej Warszawy. Jego uwagę przykuwa kartka na drzewie informująca, że Liceum im. Reytana przyjmie uczniów do klas pierwszych, o ile przyjdą z własnym taboretem. Jeszcze tego samego dnia w budynku szkoły pojawili się młodzi i przez kolejne tygodnie odgruzowywali jego wnętrze. Wasilewski uważa, że Niewidzialna ręka była powtórzeniem tego doświadczenia: narodziła się z przekory i próby odwrócenia wojennej traumy. Uczyła ludzi żyć po Stalinie i Hitlerze. Sam Maciej Zimiński mówił prosto, że w Niewidzialnej ręce chodziło o to, aby ludzie patrzyli na siebie z życzliwością. 13 grudnia 1981 r. nie było Teleranka. Wtedy też zakończyła się Niewidzialna ręka. Ale w ciągu 
13 lat jej istnienia 2 mln polskich dzieci dostały bilet z tajnym numerem. Naprawdę za każdym stał dobry uczynek.

JACQUE FRESCO – Inżynier drugiego raju

Najpierw znienawidził pieniądze. Miał 13 lat, kiedy chciwość pociągnęła miliony ludzi na dno. Wielki krach na Wall Street wybuchł w środku szampańskiego snu Ameryki szalonych lat dwudziestych. Sen o latających po niebie samolotach, ekskluzywnych kabrioletach, piórach, perłach i błyszczących sukienkach powiewających w tańcu na obsypanych brokatem parkietach i sączącym się z kontrabasów, trąbek i fortepianów jazzie. 24 października 1929 r. Ameryka obudziła się w nędzy, z milionami ludzi bez pracy, w lawinie samobójstw i z głodującymi dziećmi. Skąd ta katastrofa, skoro człowiek żył na planecie mogącej obdarować go wszystkimi dobrodziejstwami niezbędnymi do dostatniego życia – plonami, roślinami, surowcami? To jedno z pierwszych i najważniejszych pytań, które w swoim ponadstuletnim życiu zadał sobie Jacque Fresco. Na skutek wielkiego kryzysu nabrał przekonania, że pieniądze są największym wrogiem postępu cywilizacyjnego.

ilustracja: Igor Kubik
ilustracja: Igor Kubik

Potem znienawidził wojnę. Wybuchła, kiedy miał 23 lata. Widok okrucieństwa i niezawinionego cierpienia wstrząsnął jego młodą duszą, ale zasiał także ziarno optymizmu. Skoro człowiek jest w stanie wyrządzić tyle zła, to znaczy, że umie stworzyć tyle samo dobra. Fresco wierzył, że ludzie nie rodzą się z nienawiścią i chciwością w sercach, lecz dopiero z czasem ich się uczą. Uważał, że wystarczy zaprojektować społeczeństwo, które nie stwarza zachęt do zła. W tym celu trzeba wyeliminować pieniądze i zastąpić je prostą gospodarką, w której sprawiedliwą dystrybucją zarządzałyby komputery. Czyste powietrze, wodę, ziemię rolną, edukację, opiekę zdrowotną, energię i jedzenie należałoby traktować jako wspólne dobro ludzkości i żaden pojedynczy kraj nie powinien rościć sobie do nich prawa. Był genialnym samoukiem, nie skończył żadnej uczelni. Kiedy po raz pierwszy pojechał na Florydę jako młody chłopak, łapał jadowite węże na bagnach Everglades i sprzedawał je wędrownym cyrkom. Po raz drugi trafił tam w latach 80. i wraz ze swoją życiową partnerką Roxanne Meadow osiedlił się w niewielkiej miejscowości o nazwie Venus. Jeden sklep, trzy kościoły i żadnego baru. Poza tym ludzie jeżdżący pordzewiałymi furgonetkami, mieszkający w przyczepach. Tam na ośmiu hektarach Jacque Fresco zaprojektował fragment raju. Nazwał go Venus Project. Venus Project na pierwszy rzut oka wygląda jak Hobbiton zamieszkany przez Jetsonów. W bujnych liściach drzew i krzewów śpiewają ptaki, krokodyl leniwie zanurza się w wodzie, a białe futurystyczne domy o kształcie przywodzącym na myśl chatkę hobbita chowają się we wszechogarniającej zieleni. To wycinek wizji miasta przyszłości – całkowicie samowystarczalnego energetycznie, z ogólnodostępną żywnością organiczną, inteligentnymi domami, szybkimi elektrycznymi pojazdami i robotami wykonującymi pracę za ludzi. Venus Project to także wycinek wizji alternatywnego społeczeństwa, w którym nie ma pieniędzy. Ludzie nie zabierają Ziemi więcej, niż może im dać. Niezbędne do dostatniego życia surowce sprawiedliwie rozdzielają komputery. Jacque Fresco powiedział kiedyś, że boi się normalnych ludzi. Nieskończenie ufał nauce i wierzył w jej siłę. Uważał, że komputery powinny zastąpić rządy, nawet te demokratyczne, bo demokracja jest fikcją. Przeżartym korupcją światem rządzi pieniądz, polityka pod każdą postacią służy jedynie naszej chciwości. Sądził, że komputery – w przeciwieństwie do człowieka – nie mają ambicji, by panować nad ludźmi. Był futurologiem, architektem, projektantem, genialnym samoukiem. Niektórzy mówią wręcz, że Leonardem da Vinci naszych czasów. Sam najbardziej lubił nazywać siebie inżynierem społeczeństwa. Czy był naiwny? Nie miał złudzeń, że dopiero z nadejściem katastrofy ludzie zaczną go słuchać. Kiedy zmarł w wielu 101 lat, jego partnerka Roxanne Meadow powiedziała, że naiwni są ludzie łudzący się, że nasz dotychczasowy styl życia do katastrofy nie doprowadzi. Jacque Fresco uważał, że czerpiąc z naszej wiedzy, nauki i technologii, jesteśmy w stanie zbudować drugi raj w ciągu dekady.

PIA KLEMP – Dziekuję, kapitanko

Jak wytłumaczyć matce 2-letniego martwego dziecka, którego ciało zostało zamknięte w zamrażarce, bo od kilku dni żaden europejski port nie chce wpuścić statku, za co Unia Europejska dostała pokojowego Nobla? Dlatego Pia Klemp, 35-letnia kapitanka statku ratującego uciekinierów na Morzu Śródziemnym, zastrzegła na początku jednego ze swoich publicznych wystąpień, że najbliższe minuty będą trudne dla wszystkich obecnych na sali. Byle jaki dmuchany ponton nigdy nie powinien wypływać na wzburzone morze. Nikt nie powinien tak ryzykować życia, bo przecież nikt nie zasłużył na utratę domu. W ogóle nie powinno być wojen, głodu, prześladowań i desperacji. Kto nie chciałby żyć w lepszym świecie? Szkoda, że ten, który sobie stworzyliśmy, dopuszcza wszystkie powyższe opcje. Choć zawsze można się na nie nie godzić, co od wielu lat czyni Pia Klemp.

ilustracja: Igor Kubik
ilustracja: Igor Kubik

150 ludzi, którzy wsiedli do pontonu o świcie 6 listopada 2017 r. i wypłynęli z wybrzeża libijskiego do Europy, było skazanych na śmierć. I zapewne wszyscy by utonęli, gdyby nie grupa wolontariuszy z błękitnego statku Sea-Watch, którego kapitanem była Pia. Utonęliby wszyscy, bo kiedy wzburzone morze wywróciło ponton, nie zareagowały ani libijska straż wybrzeża, ani europejskie patrole powietrzne. A właściwie gorzej, bo kiedy wolontariusze z Sea-Watch zaczęli rzucać szalupy, Libijczycy próbowali zatrzymać akcję ratunkową. Tego dnia udało się ocalić życie kilkudziesięciu osobom. Była wśród nich mama 2-latka. Dziecka nie udało się odratować. Przez kolejne kilka dni statek błąkał się po morzu, bo żaden europejski port nie chciał go przyjąć. Ciało chłopca zamknięto w zamrażarce. To była jedna z wielu akcji ratunkowych przeprowadzonych przez kapitankę Klemp, w wyniku których ocalało ponad tysiąc istnień ludzkich. Ale tym razem postawiono jej zarzuty „współuczestnictwa w organizowaniu nielegalnej imigracji”, za co grozi 20 lat pozbawienia wolności. I 15 tys. euro za każdą ocaloną osobę… Czy pamiętają Państwo zdjęcie martwego 3-letniego syryjskiego chłopca w czerwonej koszulce, wyrzuconego przez fale na turecki brzeg? Ta fotografia została zrobiona w pierwszych dniach września 2015 r. i emocje, które wzbudziła, były jednym z ostatnich gestów świadczących o tym, że los uchodźców jest dla Europy problemem humanitarnym, a nie politycznym. Los kapitanki Klemp określi, czym dla Europy jest solidarność z tonącymi na morzu – dobrym uczynkiem czy przestępstwem.

PADMAN – Pan Podpaska

Wziął piłkę, spuścił z niej powietrze i wyjął dętkę. Poszedł do rzeźnika i poprosił go o kozią krew. Potem wlał krew do dętki, a wentyl zastąpił cienkim wężykiem. Tę dziwną konstrukcję włożył pod ubranie i tak został pierwszym na świecie mężczyzną z okresem. To był jeden z najtrudniejszych etapów jego pracy nad stworzeniem taniej, wygodnej i skutecznej podpaski. Ludzie we wsi mówili, że oszalał. Potem zaczęli go nazywać wampirem i zboczeńcem. W końcu poszła plotka, że cierpi na chorobę weneryczną. Najpierw zostawiła go żona, a potem matka – kiedy zobaczyła, że obmywa się z krwi przy publicznym kranie.

ilustracja: Igor Kubik
ilustracja: Igor Kubik

A przecież wszystko to robił z miłości do kobiet. Zaczęło się od tego, że pewnego dnia zobaczył, jak jego ukochana żona chowa przed nim brudną, zakrwawioną szmatę. Kiedy zapytał, czemu ma ją w ręku, burknęła, że to nie jego sprawa. Miesiączka to rzeczywiście problem kobiet, nie mężczyzn. Ale w takim kraju jak Indie, zwłaszcza na prowincji, to patriarchat stoi na straży menstruacyjnego wstydu. Okres to tabu. Aż jedna czwarta dziewcząt przestaje chodzić do szkoły, gdy zaczyna miesiączkować. Na podpaski ze sklepu nie stać dziewczyn z ubogich rodzin. Tylko 12% kobiet w Indiach stosuje podpaski. 70% chorób narządów rozrodczych wynika z braku odpowiedniej higieny w czasie okresu. Arunachalam Muruganantham, zwany potem Padmanem, miesiączkowy wstyd i wykluczenie odczuł na własnej skórze. Najpierw wtedy, gdy kobiety odmawiały współpracy w testowaniu projektowanych przez niego podpasek z bawełny. Potem – kiedy stał się wioskowym wariatem i odszczepieńcem. Nie poddawał się. Po latach ciężkich prób i błędów udało mu się w końcu stworzyć podpaskę doskonałą: higieniczną, chłonną, wygodną i tanią. Muruganantham wiedział, że cały jego wysiłek pójdzie na marne, jeśli podpaski nie będą ogólnodostępne dla dziewcząt i kobiet z biednej indyjskiej prowincji. Dlatego stworzył projekt tanich mobilnych maszyn produkujących podpaski, które sprzedawał jedynie organizacjom pozarządowym prowadzonym przez kobiety. Odmawiał dużym firmom, które chciały kupić jego pomysł. Jego dzieło miało służyć kobietom i tylko one miały prawo zrobić na nim biznes. Padman dał kobietom w Indiach tanie podpaski, a także zdjął z nich klątwę miesiączkowego wstydu. Tak podpaska stała się symbolem walki o prawa kobiet, które łamane są za każdym razem, kiedy dziewczynka z powodu okresu przestaje chodzić do szkoły i traci szansę na niezależność. Ta historia ma też dobre zakończenie dla samego bohatera. Ukochana żona do niego wróciła.

PIETRO BARTOLO – Po prostu lekarz z Lampedusy

Lampedusa. Brama do Europy. Kto zliczy, ile razy pojawiła się w modlitwach uciekinierów wypatrujących jej brzegu z libijskiego wybrzeża. Szczęśliwców, którzy ją przekroczą, czeka życie. Nieszczęśników, którym się nie uda, śmierć. Na tej wyspie urodził się Pietro Bartolo. Przyszedł na świat w tym samym roku, kiedy na tron wstępował pierwszy i ostatni król Libii – Idris I. Był rok 1951 i nikt nie mógł wtedy wiedzieć, że 18 lat później 9-letni wówczas Muammar dokona puczu i jako pułkownik Kaddafi będzie rządził tym krajem przez ponad cztery dekady. Po obaleniu jego krwawych rządów kraj pogrąży się w jeszcze gorszym chaosie, a przemyt zdesperowanych ludzi przybywających na libijskie wybrzeże stanie się równie dochodowym, co okrutnym interesem.

ilustracja: Igor Kubik
ilustracja: Igor Kubik

„Jestem lekarzem z Lampedusy” – tak przedstawia się Pietro Bartolo, a na końcu tej wizytówki stoi ponad 25 tys. migrantów, którym udzielił pomocy. 3 października 2013 r. to dzień, którego nigdy nie zapomni. Niedaleko wybrzeży Lampedusy zatonęła łódź z 500 migrantami. Zginęło 368 osób, wśród ofiar było mnóstwo dzieci. Bartolo uczestniczył w akcji ratunkowej, a potem – wykonując pośmiertne autopsje – zdał sobie sprawę, jak starannie rodzice przygotowali swoje pociechy na tę podróż. Odświętne buciki, włosy zaplecione w warkoczyki. Przed wypłynięciem nikt najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy z ryzyka, nie myślał o śmierci, tylko o życiu. Twarze tych dzieci do dziś wracają do doktora Bartolo we śnie. Chociaż lekarz na Lampedusie nie musi zamykać oczu, żeby zobaczyć koszmar. Pietro Bartolo widział na ciałach pacjentów, którzy trafili na Lampedusę po pobycie w obozie dla migrantów na libijskim wybrzeżu, ślady gwałtu, tortur, przypaleń skóry, w tym genitaliów, nacięć nożem czy żyletką albo ran postrzałowych. To przemilczana przez europejskich polityków cena ugody z rządem libijskim, która przyczyniła się do spadku migracji do Europy o 70%. W maju 2019 r., na przekór rosnącej popularności partii prawicowo-populistycznych, podsycających antyimigranckie nastroje, Pietro Bartolo został wybrany na posła do Parlamentu Europejskiego.

ADRIANA POROWSKA – Po co bezdomnym jacht?

Kiedy pierwszy raz przyjechała do Warszawy, przeraził ją widok siedzącej na chodniku staruszki z wyciągniętą ręką i tłum obojętnie mijających ją ludzi. W jej stronach to byłoby nie do pomyślenia. Jak ktoś na wsi upadnie, to wiadomo, że nie będzie długo leżał, bo za chwilę ktoś do niego podejdzie i mu pomoże. Tak przynajmniej zapamiętała dzieciństwo w Świętajnach, mazurskiej wsi nieopodal Szczytna, w której się urodziła i wychowała. Mama, właścicielka sklepu, znała wszystkich klientów. Babcia Czesława, którą nazywała Czesiulką kochaną, była bardzo religijną kobietą, nigdy nie mówiła jednak o kościele, tylko o Bogu. Z dzieciństwa zapamiętała też widok cierpienia. Jej młodszy brat Krystian urodził się z porażeniem mózgowym i miał nigdy nie chodzić. Niestrudzeni rodzice, lekarz i pielęgniarki dokonali cudu. Dziś Krystian ma żonę, dwoje dzieci i chodzi do pracy. Wtedy zrozumiała, że niesienie pomocy drugiemu człowiekowi to coś więcej niż szlachetność. Pomoc to siła, która sprawia, że ludzie spisani na straty wstają i idą w świat.

ilustracja: Igor Kubik
ilustracja: Igor Kubik

Adriana Porowska od 10 lat szefuje Kamiliańskiej Misji Pomocy Społecznej w Warszawie i każdego dnia pomaga bezdomnym ludziom stanąć na nogi i pójść w świat. Ba, chce z nimi ten świat opłynąć. W tym celu zbudowali jacht. Adriana mówiła w jednym z wywiadów, że statek zmienia sposób myślenia o bezdomnych i niesieniu im pomocy. „Jako ludzie nie różnimy się od innych znakomitych tego świata. Mamy swoje pasje, marzenia, które staramy się realizować małymi krokami” – powiedział podczas spotkania z papieżem Franciszkiem jeden z jej podopiecznych, Robert Świderski. A Ojciec Święty odpowiedział: „O czym marzy ubogi, o czym marzy bezdomny, nie wiem. Ale marzcie nadal. Marzyliście, by pewnego dnia przybyć do Rzymu, i to marzenie się ziściło. Marzcie, że świat może się zmienić. Jest to ziarno, które rodzi się w waszym sercu”. Adriana Porowska o swoich podopiecznych mówi: „nasi bezdomni panowie”. Uważa, że wystarczy posłuchać ich historii, by w niewidzialnym, brudnym, śmierdzącym człowieku zobaczyć bohatera. Bo tylko bohater udźwignąłby ciężar, który każdy z nich niesie.

DOROTHY DAY – Święta komunistka

Współczucie rozumiała dosłownie. Wspaniałomyślność, piękna postawa, szlachetne idee nie wystarczały. Za poglądami i wiarą musiały iść czyny. Tak już miała od dziecka. Żeby zrozumieć uczucie głodu, odmawiała dobrego posiłku. Chcąc poczuć, czym jest bieda, nocowała na zimnym poddaszu. Nie chciała studiować, wolała pisać reportaże o życiu nowojorskich nędzarzy. Kiedy wybuchła wojna, chodziła z grupą sufrażystek na pacyfistyczne demonstracje. Oburzyła się, kiedy usłyszała, że łatwiej protestować, niż pracować, więc zaraz zatrudniła się w szpitalu.

ilustracja: Igor Kubik
ilustracja: Igor Kubik

W tamtym czasie Dorothy Day była zafascynowana marksizmem, przyjaźniła się z prominentnymi amerykańskimi komunistami, pracowała z wydawcą socjalistycznego i feministycznego pisma „Masses” Maxem Eastmanem. Za dnia walczyła o prawa robotników i sprawiedliwe bezklasowe społeczeństwo, wieczorami czytała Dostojewskiego, Tołstoja i Gorkiego. Świętowała wybuch rewolucji październikowej. Bóg pojawił się w najmniej spodziewanym momencie, kiedy po nieudanym romansie Dorothy usunęła ciążę. W swojej autobiografii The Long Loneliness (Długa samotność) wspominała, jak zakradła się na tyły kościoła św. Józefa przy Szóstej Alei i patrzyła na modlących się ludzi. Zanim na dobre weszła do Kościoła, przeżyła jeszcze kilka romansów, wyszła za mąż, rozwiodła się, aż w końcu ponownie zaszła w ciążę. Córce dała imię Teresa. Najpierw ochrzciła dziecko, później siebie. Peter Maurin przypominał jej 
św. Franciszka. Razem założyli miesięcznik, który nazwali „The Catholic Worker” (Katolicki Robotnik) i zaczęli pomagać ubogim. Jej dom przy Piętnastej Ulicy stał się miejscem spotkań i modlitwy, w 1937 r. wydawał biednym 400 obiadów dziennie. Potem w całych Stanach Zjednoczonych zaczęły powstawać kolejne podobne domy gościnne. Wiara w Boga nie kłóciła się dla niej z wiarą w sprawiedliwe bezklasowe społeczeństwo. Dorothy Day do końca swoich dni nie zmieniła poglądów politycznych. Mówiła, że w każdym biedaku, który do niej przychodził, widziała Chrystusa. Swoje socjalistyczne przekonania traktowała jako dopełnienie katolicyzmu, który był dla niej najpełniejszą formą niesienia pomocy bliźniemu. Od kilku lat trwa jej proces beatyfikacyjny i kanonizacyjny. Będzie więc zapewne pierwszą świętą komunistką i feministką.

ESTER BLENDA – Pippi, gdy dorosła

Ester Blenda podbiła szwedzkie dziennikarstwo w odważnym stylu – na motocyklu i z papierosem w ustach. Nikt wcześniej w Szwecji nie porwał się na reportaż „pod przykrywką”. Wybrała wyjątkowo trudny czas. W roku 1914 trzeba było mieć naprawdę wybuchową historię, żeby przebić się przez lawinę politycznych newsów pisanych w przedwojennej gorączce, którą wywołało zabójstwo arcyksięcia Franciszka Ferdynanda. Ester Blenda napisała reportaż o życiu służących na szwedzkiej prowincji. Tekst został opublikowany cztery dni po zamachu w Sarajewie i stał się sensacją.

ilustracja: Igor Kubik
ilustracja: Igor Kubik

23-letnia Ester zmieniła tożsamość i zatrudniła się jako służąca w gospodarstwie koło Nyköping, miasta położonego na południowo-wschodnim wybrzeżu Szwecji. Chciała zrozumieć, dlaczego tak wiele szwedzkich kobiet emigruje do Ameryki. Pod przykryciem spędziła miesiąc i doświadczyła wszystkich trudów i upokorzeń, które wiązały się z obowiązkami szwedzkiej służącej. Praca była monotonna i wyczerpująca, od świtu do nocy, bez czasu na odpoczynek i ze śmiesznie niskimi zarobkami. Opublikowała potem serię reportaży pod pseudonimem Bansai w dzienniku „Svenska Dagbladet”. Wkrótce wydano je też razem – w książce En piga bland pigor (Służąca wśród służących). To był nie tylko przełom w sztuce reportażu, ale także ważny głos w dyskusji na temat praw kobiet w Szwecji, co przyczyniło się do tego, że uzyskały one prawa wyborcze już w 1919 r., co prawda rok później niż Polki i jako ostatni z krajów skandynawskich, ale i tak jako dopiero 20. kraj na świecie. Ester chodziła w szerokich spodniach, paliła papierosy i uwielbiała szybkie motocykle. W 1922 r. kupiła bilet trzeciej klasy, wsiadła na statek do Nowego Jorku, zatrudniła się w pokładowej kuchni, a potem w Stanach była jeszcze kelnerką i pokojówką, co opisała w książce Amerikanskt. Z dalekich i dzikich zakątków świata pisała pełne literackiego rozmachu reportaże, z najsłynniejszym – też wydanym jako książka – Wioska w cieniu wulkanu, który powstał w wyniku jej 5-letniego pobytu na sowieckiej już Kamczatce. Jej największym sukcesem była jednak powieść dla dzieci, a właściwie dla dziewczynek. Główna bohaterka o imieniu Ann-Mari Lindelöf podąża za swoimi marzeniami, jest mądra, zaradna i w ogóle nie zawraca sobie głowy myślą o małżeństwie. Kto wie, czy gdyby Pippi Langstrump żyła naprawdę, nie wyrosłaby na Ester Blendę?

Czytaj również:

Te, co skaczą i kochają
i
Daniel Mróz – rysunek z archiwum, nr 465/1954 r.
Wiedza i niewiedza

Te, co skaczą i kochają

Rozmowa z Fransem de Waalem
Agnieszka Fiedorowicz

Święty spokój to pułapka. I w świecie ludzi, i w świecie zwierząt bez stresu nie ma empatii – o zwierzęcych emocjach opowiada prymatolog Frans de Waal.

Agnieszka Fiedorowicz: Niedawno wybrałam się z dziećmi do kina na nową wersję Króla Lwa. Gdy nadszedł moment śmierci Mufasy i mały Simba pochylił się nad ciałem ojca, na sali rozległ się zbiorowy szloch dzieci. Mali widzowie nie mieli problemu ze zrozumieniem, że zwierzęta mają emocje, tak jak my kochają, cierpią i opłakują bliskich. Tymczasem dla wielu dorosłych to trudne.

Czytaj dalej