O strasznych demonach i dzielnych egzorcystach
Wiedza i niewiedza

O strasznych demonach i dzielnych egzorcystach

Tomasz Stawiszyński
Czyta się 6 minut

Czy istnieje osobowe zło? Szatan oraz legiony jego demonów? Niewidzialnych, acz fundamentalnie realnych istot, obdarzonych podmiotowością, intencjonalnością, osobowością, które, z czystego rozmiłowania w destrukcji, sukcesywnie działają przeciwko wspaniałym boskim dziełom?

W każdym razie tego rodzaju przekonania cieszą się w Polsce coraz większą popularnością, skoro w ciągu ostatnich dwudziestu-trzydziestu lat liczba egzorcystów wzrosła tutaj ponad dziesięciokrotnie. Na początku lat 90. było ich ledwie kilkunastu, dziś jest około stu dwudziestu. Nic więc dziwnego, że tak liczna grupa potrzebuje jakiejś struktury, jakiegoś przywódcy albo dowódcy, który nad ich działaniami będzie sprawował elementarną kontrolę.

Zapewne dlatego od niedawna zaczął u nas działać specjalny koordynator posługi księży egzorcystów. W wywiadzie udzielonym PAP, nominowany na to stanowisko ksiądz Janusz Czenczek podkreślił, że w dzisiejszych czasach tego rodzaju praca jest niezwykle potrzebna. I że każdy prawdziwy egzorcysta zawsze trzyma się określonych standardów. Na przykład – sprawdza zaraz na początku czy problem, z którym zgłasza się dany człowiek, nie jest przypadkiem natury psychologicznej. Jeśli tak – odsyła do terapeuty albo psychiatry. Jeśli jednak uznaje, że bierze się on ze „zniewolenia przez złego ducha”, wówczas posługuje się egzorcyzmem. Czyli modlitwą mającą na celu skuteczne odegnanie bądź wypędzenie owego ducha.

O działaniach egzorcystów powstało wiele filmów i powieści, złe duchy to wszak jeden z najchętniej podejmowanych tematów popkultury. Osobliwie jednak – na co zwrócił uwagę amerykański antropolog Brian Levack w znakomitej książce The Devil Within: Posession and Exorcism in the Christian West („Wewnętrzny demon. Opętanie i egzorcyzm w kulturze chrześcijańskiego Zachodu”), będącej głębinową analizą kulturowego fenomenu opętania i egzorcyzmów – mamy dzisiaj do czynienia z odwróceniem pierwotnej struktury inspiracji. O ile bowiem początkowo to popkultura czerpała pojęcia i idee z kościelnej teologii i mitologii, o tyle dzisiaj to raczej kościelna teologia i mitologia pełnymi garściami czerpie z popkultury.

Lektura wywiadów z niektórymi polskimi egzorcystami, albo lektura ich tekstów-doniesień z pola walki, które można znaleźć tak w internecie, jak i na łamach periodyku „Egzorcysta” – zwracam w szczególności uwagę na barwne opowieści księdza Michała Olszewskiego, do którego złe duchy wysyłają niekiedy… smsy – jako żywo przypominają powieści Stephena Kinga albo hollywoodzkie filmy grozy. Takie, w których roi się od lewitujących ciał, straszliwie wykrzywionych ust wypluwających hektolitry zielonej mazi, gwoździ materializujących się ni stąd, ni zowąd, a także osób mówiących płynnie w starożytnych językach, niemając o tych językach najmniejszego nawet pojęcia. O posiadaniu niezwykłej wiedzy dotyczącej przeszłości osób wchodzących w kontakt z opętanym już nawet nie wspominając.

Pozostając w paradygmacie nauk humanistycznych, nie zaś w kręgu metafizyki, Levack stawia tezę – popierając ją bogatym materiałem analitycznym – że opętanie i egzorcyzmy to po prostu specyficzna forma praktyki religijnej, podobna do innych, choć bez wątpienia nader spektakularna. Cechująca się zarazem pewnym rodzajem psychologicznego realizmu, podobnego w jakimś stopniu do scenicznej hipnozy. Już wyjaśniam. Otóż, wiadomo dziś całkiem na pewno, że nie istnieje żaden szczególny stan świadomości, który mógłby generować zachowanie, jakie obserwujemy podczas tak zwanej scenicznej hipnozy. Poddany takiemu oddziaływaniu człowiek ma rzekomo całkowicie pogrążać się w czymś na kształt głębokiego snu, ale zarazem być całkowicie responsywny, przy tym zaś w pełni podległy woli hipnotyzera, łącznie z dokonywaniem jakichś akrobacji i przekroczeń, których ze względu na fizyczne bądź moralne ograniczenia nie byłby w stanie wykonać w stanie niehipnotycznym. Piszę „rzekomo”, bo wywołanie w kimkolwiek takiej modalności umysłowej jest po prostu niemożliwe. Nie ma czegoś takiego jak głęboka hipnoza, a przynajmniej istnienia takiego zjawiska nie udało się w żaden sposób potwierdzić.

Na czym więc polega to skądinąd emocjonujące zjawisko? Na konsensualnej grze w hipnotyzera i hipnotyzowanego, którą pospołu uprawiają obie uczestniczące w tym przedsięwzięciu strony – mające skądinąd często subiektywne przeświadczenie, że się tutaj wydarza coś znacznie poza swoisty teatr wykraczającego. Ale realizujące przy tym – każda na swój sposób – rozmaite własne psychologiczne i społeczne interesy, na przykład potrzebę bycia w centrum uwagi, dania wyrazu jakimś ukrytym pragnieniom i potrzebom, przekroczenia jakichś wewnętrznych bądź zewnętrznych zakazów i tak dalej.

Analogicznie – zdaniem Levacka – jest z egzorcyzmami. To też rodzaj gry, prowadzonej wszakże w środowisku instytucji i symboliki religijnej, a więc obciążonej znacznie bardziej silnymi emocjami i sensami. Gry, której reguły pisze dziś tyleż instytucja religijna i wyobraźnia religijna, ile kultura popularna.

Rozmaite osoby doświadczające tak zwanych demonicznych opętań w sposób mniej lub bardziej świadomy (bądź nieświadomy) czerpią zatem wzorce zachowania i myślenia z popkulturowych przekazów, podobnie zresztą jak egzorcyści (choć mogą sobie z tego zupełnie nie zdawać sprawy). Szczególna zaś popularność tego rodzaju praktyk, wiąże się prawdopodobnie z kryzysem religijności, kryzysem instytucji religijnych, a także coraz silniejszą konwencjonalizacją religijnych praktyk.

Innymi słowy – doświadczenie religijne, głębokie, angażujące całego człowieka, niebędące jedynie spełnianym bezrefleksyjnie rytuałem, albo intelektualnym przekonaniem, jest dziś towarem wysoce deficytowym. Wejście w konwencję opętania – abstrahując od przypadków, kiedy mamy do czynienia po prostu z osobami zaburzonymi, albo manipulowanymi przez swoje najbliższe otoczenie, a takie przypadki stanowią z pewnością znaczną część opisywanych tu zjawisk – przynosi namiastkę realnego przeżycia sacrum. W świecie, z którego sacrum dawno wyparowało.

Ale to nie wszystko. Opowieści o złych duchach, materializujących się przedmiotach i wszystkich tych efektach specjalnych, o których tak szczegółowo donoszą egzorcyści (tu warto wspomnieć jeszcze jednego autora, emerytowanego egzorcystę watykańskiego, księdza Gabriela Amortha), to zapewne pragmatycznie skuteczne narzędzie nawracania. Przynajmniej w odniesieniu do tej grupy potencjalnych wiernych, do której trudniej trafić z pomocą skomplikowanych teologicznych rozważań. Oddziaływanie na emocje i wyobraźnię, sugestywne zarządzanie pierwotnymi lękami, a zarazem wzbudzanie poczucia, że się dysponuje jakimiś tajemnymi mocami, mogącymi powściągnąć wszelkie zło tego świata, z pewnością przynosi jakieś efekty we współczesnym świecie, przenikniętym prostą popkulturową narracją.

Na koniec deklaracja i wyzwanie. Nie chcę stwarzać wrażenia, jakobym stał tutaj na stanowisku dogmatycznym. Przeciwnie, bardzo chętnie zmienię zdanie w tej sprawie, jeśli tylko ktokolwiek będzie w stanie sensownie odpowiedzieć mi na kilka pytań. Nienowych zresztą – i tak albo inaczej obecnych również we wspominanej książce Levacka.

Jeśli mianowicie opętania to coś więcej, niż napisałem powyżej, dlaczego zdarzają się one wyłącznie wśród osób tak czy inaczej wierzących? Dlaczego złe duchy nie korzystają ze znakomitej okazji, żeby zasiedlić ciała ateistów i sceptyków, którzy nie tylko nie wierzą w dogmaty chrześcijańskie, ale także w moc kart tarota, astrologii czy światów astralnych? I dlaczego nie czynią tego nigdy podczas licznych telewizyjnych transmisji na żywo i w związku z tym żaden prezenter telewizyjny nie zaczął nagle przedstawiać tekstu wiadomości w języku, dajmy na to, staroaramejskim? Ale pal sześć transmisje na żywo. Dlaczego, w epoce internetu i kamer HD instalowanych w najprostszych telefonach komórkowych, nikomu nigdy nie udało zarejestrować się żadnego nadnaturalnego fenomenu towarzyszącego rzekomo opętaniom? Tych wszystkich przemów w obcych dialektach, materializowania gwoździ, nadludzkiej siły, którą dysponują podobno opętani, lewitacji i wymiotów hektolitrami zielonej mazi? Dlaczego żaden spośród setek tych ponoć cudownie zmaterializowanych w trakcie manifestacji demonicznych gwoździ albo innych artefaktów „made in hell” nie został nigdy poddany laboratoryjnej analizie? Takiej, która mogłaby ujawnić jego skład, wiek oraz technologię wykonania. Dlaczego nie przedostały się do opinii publicznej żadne informacje ujawnione przez demony – rzekomo dysponujące nadnaturalnie pozyskaną wiedzą o sekretach przyszłości i przeszłości?

Dlaczego?

Zaryzykuję odpowiedź. Bo to wszystko są, delikatnie mówiąc, baśnie. Powtarzane z powagą. Mające wywrzeć odpowiedni efekt. Ale niemające nic wspólnego z rzeczywistością

Ukrywające natomiast autentyczny charakter tej archaicznej z ducha praktyki religijnej, która w najlepszym razie jest odmianą teatru, w najgorszym razie zaś psychiczną przemocą stosowaną wobec ludzi bezbronnych i zmanipulowanych.

Fragment XVI-wiecznego obrazu Jacoba de Backera w Muzeum Narodowym w Warszawie
Fragment XVI-wiecznego obrazu Jacoba de Backera w Muzeum Narodowym w Warszawie

Czytaj również:

Służba duchom
i
Hector Hyppolite, „Damballah La Flambeau”, ok. 1945–1948; źródło: Wikipedia; domena publiczna
Wiedza i niewiedza

Służba duchom

Pierwsza część cyklu o haitańskim systemie religijnym
Tomasz Wiśniewski

W kulturze zachodniej opętanie postrzegamy raczej w kategoriach psychopatologicznych. Tymczasem w społeczności Haitańczyków to fundamentalny element życia społecznego.

Według badań etnograficznych – prowadzonych przez Erikę Bourguignon w latach 70. XX w. – obejmujących 488 społeczeństw z całego globu 437 spośród nich miało zinstytucjonalizowane wzorce osiągania odmiennych stanów świadomości. Z tego aż 252 przypadki polegały na opętaniu: nawiedzeniu przez bóstwo, duchy, duchy zmarłych czy zwierząt. Rezultaty tych badań dają do myślenia, bo wskazują na pewną stałą, uniwersalną psychobiologiczną skłonność człowieka. Z porównań wynika, że to raczej nasza kultura, w której podobne zjawiska zostały zanegowane i zmarginalizowane – przynajmniej statystycznie rzecz biorąc – wyłamuje się z normy.

Czytaj dalej