Pierwiastek równowagi
Wiedza i niewiedza

Pierwiastek równowagi

Paulina Wilk
Czyta się 5 minut

Krótka biografia litu, czyli jak odkryty przypadkiem lek pomógł ukoić ludzi rozchwianych, zrewolucjonizował psychiatrię, a mimo to pozostał dobrem ludzkości, na którym nikt nie zbije fortuny.

Ostatnie lata w pisarstwie medycznym to feeria literackich talentów, zdolnych ukazywać leczenie jako część historii społecznej i naszego dążenia do nieśmiertelności. Na półce ze światową ekstraklasą tego gatunku obok publikacji Atula Gawande’a, Siddharthy Mukherjeego, Henry’ego Marsha czy Jürgena Thorwalda stawiam wydaną właśnie książkę Waltera A. Browna, psychiatry i akademika z Rhode Island. Jego Lithium: A Doctor, a Drug, and a Breakthrough jest historią niepozornego lekarstwa, którego błogosławiony i nie do końca wytłumaczalny wpływ na pacjentów cierpiących na chorobę afektywną dwubiegunową (ChAD) zmienił ostatnie półwiecze psychiatrii. Mimo że do dziś nie wiemy, dlaczego sole litu tak skutecznie i szybko wygaszają niebezpieczne epizody manii ani w jaki sposób ratują chorych przed nawrotami naprzemiennie pojawiających się stanów głębokiej depresji i ostrego pobudzenia. Podobnie jak wciąż nie wiemy, co właściwie wywołuje tę chorobę. ChAD uważa się, obok schizofrenii, za jedno z najpoważniejszych zaburzeń psychiatrycznych. Cierpi na nie 2% społeczeństwa, ale jeśli zliczyć wszystkie jego odmiany, nawet co dziesiąty z nas.

Opowieść Browna układa się w fascynującą, bo nietypową biografię medycznego odkrycia i odkrywcy. Na ogół nowe leki – jeśli przejdą testy – są promowane przez koncerny farmaceutyczne, podsuwane pacjentom zgodnie z regułą „stosujmy je, dopóki działają”, bo wkrótce pojawia się jakiś ich następca. Natomiast sole litu były ignorowane i uznawane za trujące przez dwie dekady po odkryciu ich działania. Za to gdy wreszcie je doceniono, odmieniły całe leczenie zaburzeń psychicznych i do dziś pozostają złotym standardem w terapii naprzemiennych manii oraz depresji.

Lit to pierwiastek, który – tak jak hel i wodór – jest z nami od Wielkiego Wybuchu 14 mld lat temu. W naturze występuje w skałach i wodzie, zwykle w postaci soli. Nie można go opatentować ani sprzedać z wielkim zyskiem. I w tym sensie miał pecha: żadnej firmie nie zależało na jego popularyzowaniu. Drugi pech wynikał z faktu, że jego działanie odkrył po drugiej wojnie światowej nieznany, niepublikujący w kluczowych pismach, a do tego nieprowadzący swoich badań według uznanych standardów John Cade, australijski psychiatra i naukowy eksperymentator. Do przełomowego odkrycia doszedł on w niewielkiej pracowni na zapleczu prowincjonalnego szpitala. Był weteranem wojen burskich, a po ukończeniu akademii medycznej opiekował się europejskimi oficerami przebywającymi w niesławnym więzieniu w Chiangi, utworzonym przez Japończyków po inwazji na Singapur. Wrócił stamtąd w 1946 r., wygłodzony, z objawami syndromu stresu pourazowego, i został dyrektorem małego szpitala psychiatrycznego na przedmieściach Melbourne.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Obserwacje z Chiangi, gdzie niedożywienie i stres wpływały na stan psychiczny żołnierzy, skłoniły go do przekonania, że zaburzenia mają podłoże biologiczne. Podejrzewał, że wywołuje je nadprodukcja jakiejś substancji. Jako urodzony obserwator przekonany, że każdy lekarz powinien prowadzić włas­ne badania, zaczął szukać. Testował toksyny w moczu pacjentów, a potem wstrzykiwał je do otrzewnej laboratoryjnym świnkom morskim. Jego metody były proste i surowe, a wszystko rozegrało się w nieużywanej spiżarni szpitala.

Tam odkrył, że toksyny z moczu osób cierpiących na zaburzenie dwubiegunowe zabijają świnki szybciej, i rozpoczął serię zadziwiających, nieco chaotycznych prób, których opisy autor książki Walter A. Brown przestudiował ponad stukrotnie. Nie wiemy, dlaczego Cade postanowił sprawdzić, czy szczególnie toksyczny jest kwas moczowy. Miał ciekawską naturę i na wielu innych etapach życia po prostu próbował, strzelał. I wreszcie bingo – wyizolowany węglan litu obniżał toksyczność moczu i chronił świnki przed śmiercią. Następnie Cade zbadał, czy sam węglan litu będzie miał jakiś wpływ na świnki. Miał. Uspokajał je i wprowadzał w letarg. Wtedy australijski psychiatra sprawdził, czy uspokoi także maniakalnych pacjentów.

Pierwszą osobą, na której spróbował działania soli litu, był on sam, zaczął je przyjmować w lutym 1948 r. Miesiąc później, nie zauważywszy żadnych efektów ubocznych, rozpoczął ich podawanie pacjentom z objawami manii. Pierwszy mężczyzna, po 30 latach epizodów manii i depresji, już w piątym dniu przyjmowania litu stał się spokojny. W 1949 r. Cade opublikował wstępne wyniki badań, w których dowodził zbawiennego działania litu na niepohamowaną i niszczycielską dotąd manię.

Pozostawione zapiski nie podpowiadają, jak opracował właściwe dawki (z niewielkimi zmianami stosowane do dziś). Z czasem jednak ujawnił się toksyczny aspekt leku. Część chorych miała objawy zatrucia, uszkodzenia nerek, zaburzenia pracy serca. Były i ofiary śmiertelne. To skłoniło Cade’a do porzucenia badań, zajął się m.in. szukaniem przyczyn schizofrenii. Swoje genialne odkrycie uznał za zbyt niebezpieczne.

Trzeba było kolejnych dwóch dekad i zaangażowania psychiatrów europejskich, którzy natrafili na publikacje Cade’a, by ustalić, że przyjmowanie soli litu jest dla ludzi niegroźne, pod warunkiem że kontroluje się stężenie pierwiastka we krwi. Dawka lecznicza i toksyczna różnią się od siebie niewiele, ale wystarcza monitoring.

Drugim kluczowym badaczem w dziejach litu był Duńczyk Mogens Schou (1918–2005), który na przekór sceptycyzmowi środowiska przeprowadzał próby dowodzące, że lit nie tylko koi manię, lecz także robi coś cenniejszego: zatrzymuje nawrót kolejnych ekstremalnych stanów. Umożliwia normalne życie, relacje, pracę, ratuje od samobójstw i pobytów w szpitalach. Dopiero po 1970 r. i opublikowaniu przez Schou przełomowych wyników tzw. podwójnie ślepej próby dla wszystkich psychiatrów w Europie i USA stało się jasne, że lit jest trafną odpowiedzią na cykle manii i depresji.

Lit to przedziwny agent – zaskakująco precyzyjny i skuteczny w hamowaniu maniakalnego pobudzenia, w którym chorzy cierpią na słowotok, pobudzenie ruchowe, czują, że mają świat u stóp i mogą wszystko, intensywnie tworzą (jak cierpiący na ChAD Virginia Woolf, Kurt Cobain czy Winston Churchill), wydają pieniądze, są spragnieni seksu, alkoholu, wrażeń, czują, że nie potrzebują snu ani jedzenia, aż stają się agresywni i nie sposób ich zatrzymać. W przeciwieństwie do innych leków, np. jednocześnie uspokajających, przeciwlękowych i nasennych, lit działa na jedną tylko przypadłość. Jednak to on otworzył drogę całej farmakologii psychiatrycznej – przekonał, że pacjenci potrzebują substancji chemicznych. Zadziałał jak lodołamacz, wkrótce po nim pojawił się zalew leków pomocnych w różnych zaburzeniach.

Jednym z najważniejszych efektów przyjmowania litu jest spadek liczby samobójstw, która u osób cierpiących na ChAD jest nawet 20-krotnie wyższa niż w populacji (wynosi 6%). To dlatego, że depresje, które następują po manii, są głębsze i często dłuższe niż w depresjach endogennych, będących np. skutkiem stresu. Za wzloty i poczucie wszechmocy chorzy płacą cenę mroku i beznadziei. Złagodzenie sinusoidy nastrojów sprawdza się u co trzeciego pacjenta. Lit nie jest więc lekiem cudownym, ale wysoce skutecznym. Przez pół wieku przyniósł amerykańskiej gospodarce kilka miliardów dolarów oszczędności. Znacznie trudniej policzyć uratowane talenty – ChAD dotyka wielu artystów i naukowców, ludzi nieprzeciętnie twórczych.

Na tym nie koniec jego historii. Teraz obserwuje się działanie, jakie lit wywiera na neurony, które odżywia, chroni i stymuluje do wzrostu. Jest szansa, że odegra jeszcze jedną ważną rolę – w powstrzymywaniu demencji. Pod warunkiem, że jego sojusznikiem znów stanie się ciekawski badacz. W Australii John Cade, zmarły w 1980 r., pozostaje bohaterem psychiatrii, patronem prestiżowych stypendiów i nagród medycznych. Teraz za sprawą erudycyjnej, sięgającej do historii czy genetyki książki Browna również my poznajemy zaskakujące ścieżki jego niesfornego umysłu.

 

Czytaj również:

Horror z wilkami
i
ilustracja: Igor Kubik
Wiedza i niewiedza

Horror z wilkami

Adam Węgłowski

Wilczyca kapitolińska, która wykarmiła Romulusa i Remusa, to dość rzadki przypadek, gdy wilkom przypisuje się coś pozytywnego. Owszem, w Mongolii i Chinach wierzono w niebiańskie wilki, jednak w Europie z reguły uchodziły one za demony, zwierzęta diabelskie, wyjących synów nocy, zwiastuny wojen. Miały opinię obżartuchów, które nie gardzą także ludzkim mięsem. Wprawdzie zgony spowodowane przez wilki są dziś rzadkością, a w Polsce praktycznie się nie zdarzają, lecz nad Wisłą nadal pokutują stare przesądy. Nie na darmo mamy tyle przysłów związanych z wilkami – zarówno jeśli chodzi o wywoływanie zła, jak i potworny apetyt czy dwulicowość. Od opowieści o św. Franciszku zbratanym z wilkiem z Gubbio bardziej popularna jest bajka o Czerwonym Kapturku.

Wataha na froncie

Media chętnie podchwytują informację o każdym wilczym ataku na zwierzęta gospodarskie i straszą, że kto wie, czy nie rzucą się na ludzi. W końcu wilk potrafi się przebierać w owczą skórę, więc nie można mu ufać. Zwykle pomija się, że wilki unikają i boją się ludzi, a dużo groźniejsze od nich są zdziczałe psy, oswojone z naszym wyglądem i zwyczajami.

Czytaj dalej