Pieskie losy Pieskie losy
i
ilustracja: Joanna Grochocka
Marzenia o lepszym świecie

Pieskie losy

Historia „Przekroju” rozpisana na cztery łapy
Sylwia Niemczyk
Czyta się 11 minut

Redakcyjne psy czują się u nas jak w domu. Mają tu swoje miski, koce i mnóstwo głaszczących je rąk. Tak jest nie tylko dzisiaj – podobnie było kilkadziesiąt lat temu, jeszcze w czasach krakowskiego tygodnika. No bo jak można tworzyć jakiekolwiek pismo bez psa pod biurkiem?

Na łamach „Przekroju” zawsze była pełna menażeria: począwszy od „Zielonej Gęsi” Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego po rozpieszczane na potęgę koty Daniela Mroza. Ale tylko jedno zwierzę weszło do zespołu redakcyjnego – pies Fafik. W dodatku udało mu się to jeszcze jako szczeniakowi i powiedzmy otwarcie, robotę dostał po znajomości – nie musiał nawet niczego na próbę napisać.

Zresztą później z jego tekstami też nie było różowo. „To jeden z moich najlepszych autorów, tylko draniowi nie chce się trzymać długopisu w łapie” – powtarzał Marian Eile, legendarny redaktor naczelny „Przekroju”, a także opiekun Fafika. Mimo ewidentnego próżniactwa pies (rasa: prawie szkocki terier) do końca swoich dni utrzymał stanowisko w redakcji – konkretnie na legowisku pod biurkiem naczelnego – nadrabiając braki w tworzeniu wesołoś­cią, ogólnym urokiem i podskokami.

Nie można jednak powiedzieć, że w ogóle nic nie pisał – to byłoby z naszej strony niesprawiedliwe. Od 1957 r., gdy już skończył 11 lat i zdążył odrobinę liznąć świata, współtworzył rubrykę Myśli ludzi wielkich, średnich oraz psa Fafika, w której redakcja publikowała jego złote myśli obok takich tuzów jak Einstein czy Horacy. To jego imieniem podpisane są maksymy: „Zawsze warto szczekać w sprawach, które są dla nas ważne” albo: „Nie wierz cudzym słowom. Wierz swojemu węchowi” czy też refleksyjne: „Posiadanie koś­ci zmusza do warczenia”.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Oprócz zdolności do bon motów miał również inną: malował. W jednym z numerów świątecznych dostał całe dwie strony na swoje dzieła – kolorowe odbicia łap. Jak wyjaśniał redaktor Eile, był to łapowy taszyzm, odmiana zwyk­łego taszyzmu. Przypomnijmy: ten kierunek malarstwa abstrakcyjnego powstał niedługo po drugiej wojnie światowej (jak widać, jeśli chodzi o sztukę, Fafik trzymał łapę na pulsie) i charakteryzował się twórczą żywiołowością. Artyści, szukając nowych sposobów ekspresji, „rzucali” na płótno barwne plamy (la tache to po francusku „plama”), kierując się wyłącznie instynktem oraz intuicją. Fafik też właśnie tym się kierował, choć jego prace już nigdy więcej nie pojawiły się na łamach tygodnika (co mogłoby potwierdzać podejrzenie o pewne lenistwo).

Krążyły pogłoski, jakoby z powodu sporu o to, czyj pies jest piękniejszy i mądrzejszy, w 1950 r. z „Przekrojem” rozstał się słynny publicysta Jerzy Waldorff, opiekun kłapouchego spaniela Alfiego. Czy to prawda – już się nie dowiemy. Faktem jednak jest, że obaj panowie – Eile i Waldorff – po jednej z wielu kłótni i głoś­nym odejściu tego drugiego przestali ze sobą rozmawiać.

Fafik nie był jedynym „Przekrojowym” psem, ale na pewno najbardziej znanym. Marian Eile dostał go na imieniny na początku lutego 1946 r. Przeżył 17 lat, lecz nawet będąc już staruszkiem (podobno z każdym rokiem o coraz bardziej zjadliwym charakterze), regularnie przychodził do redakcji. Właśnie pod koniec życia stał się inspiracją dla nagrody Srebrnego Fafika – nie złotego i nie brązowego, ale właśnie takiego średniego – przyznawanej przez redakcję „Przekroju”. Jej laureatami zostali m.in. Agatha Christie, Pablo Picasso (dwa razy!), Magdalena Samozwaniec czy już wówczas skłóceni ze sobą Jarosław Iwaszkiewicz i Antoni Słonimski, którzy na zgodę zostali wspólnie uhonorowani w 1963 r. Wielu spośród laureatów Srebrnego Fafika nigdy jednak nie dowiedziało się o wyróżnieniu – listę publikowano wyłącznie na łamach pisma, nie było wręczania dyplomów ani nawet uroczystego podania łapy. Ostatniego nagrodzonego wyłoniono w 1967 r., już po śmierci psiego redaktora. Współcześnie Nagroda Fafika jest przyznawana (w równie nonszalancki sposób co kiedyś) przez instagramowego twórcę prowadzącego konto Make Life Harder – otrzymują ją osoby bezinteresownie działające na rzecz zwierząt, do czego i my zachęcamy!

Pies to taki wolny ptak,
co kości je

Skoro jeden pies mógł w ogólnopolskim tygodniku publikować filozoficzne sentencje, drugi mógł je czytać. Niestety, trudno było znaleźć takiego, który by się na to zgodził po dobroci – należało go więc wymyślić. Zrobił to w 1963 r. Ludwik Jerzy Kern – poeta, redaktor strony z Rozmaitoś­ciami (to ta ostatnia) i wielki psiarz. Jako że jego ukochane (niewymyślone) boksery zawsze dostawały imiona na F: Farsa, Farsa II, Farys, również wymyślony pies czytelnik nie mógł wyłamać się z tej zasady. Ferdynand Wspaniały, pies, który tak bardzo marzył, by zostać człowiekiem, że aż nim został (uwaga, spoiler) – we śnie.

O tym, że psy mają realistyczne sny: bieg­ną w nich, walczą, płaczą albo jedzą, wiadomo od zawsze, a przynajmniej od końca lat 70., kiedy badania prowadzone przez Williama Dementa, naukowca z Uniwersytetu Stanforda, potwierdziły podobieństwo między fazami snu u ludzi i psów. Zauważmy jednak, że Kern był pierwszy. Sam zresztą utrzymywał, że pomysł na Ferdynanda Wspaniałego także się wyśnił: nie jemu, ale jego pierwszej suczce, Farsie, a on go tylko spisał.

Wracając jednak do lektury „Przekroju” – zwróćmy uwagę na fragment w Ferdynandzie…: „Pan przeważnie szybko zasypiał, gazeta wypadała mu z rąk i bardzo często znajdowała się nagle przed nosem Ferdynanda. Chcąc nie chcąc, Ferdynand zaczynał czytać. Wiecie, jak to jest: nie ma się wcale ochoty na czytanie, a ktoś wam podsunie pod nos, choćby w tramwaju, gazetę i zupełnie machinalnie zaczynacie czytać. To samo było z Ferdynandem. […] najpierw zobaczył, co grają w kinach […]. Potem przeczytał dyżury aptek. Potem reper­tuar teatrów. Potem prognozę pogody na jutro”.

Co prawda w „Przekroju” nie publikowano prognozy pogody na jutro (jedynie meteorologiczne felietony pod szyldem – jakżeby inaczej – „Czy pogoda pod psem?”) ani repertuaru kin bądź teatrów, oczywiste jest też, że trudno było nad nim zasnąć, ale te drobne nieścisłości poczytujemy za licentia poetica Kerna i nadal sądzimy, że Ferdynand musiał czytać „jedyny na świecie tygodnik ilustrowany posiadający w składzie swej redakcji prawdziwego psa”. Bo przecież nie goniący za sensacją „Express Wieczorny” ani tym bardziej konkurencyjne dla „Przekroju” „Szpilki”!

Z dumą pisano w tygodniku o kolejnych przekładach Ferdynanda… zawsze z jego aktualnym portretem. Kiedy w 1969 r. obwieszczano czeskie wydanie, Wspaniały miał na sobie melonik, palto i nosił austro-węgierski wąs, gdy zaś w roku 1970 ukazał się drugi tom jego przygód po japońsku, na ilustracji prezentował się w liściach – wiśni, jak można domniemywać. Przekładu na ten język dokonała Risako Uchida-Yoshigami, wybitna lingwistka, zasłużona dla polskiej literatury, tłumaczka m.in. Makuszyńskiego i Parandowskiego.

Wracając jednak do Ludwika Jerzego Kerna – to dzięki niemu czytelnicy mogli dowiedzieć się, że „tam, gdzie jest już koniec psa,/Pies zwykle jakiś ogon ma” albo że „fakt to oczywisty,/że większość,/znaczna większość psów/ma w sobie coś z artysty”. Wierszy o psach napisał sporo, wiele z nich znalazło się w Rozmaitościach, a to oznaczało, że tysiące czytelników właśnie od nich zaczynało lekturę „Przekroju”.

Jeśli jest niebo psie,
skierujcie do niego mnie

Ale psy można było też spotykać na okładce. Dwukrotnie pojawił się na niej sam Fafik – pierwszy raz jeszcze jako szczeniak w 1946 r., po raz drugi po prawie 12 latach, w listopadzie 1957 r. Słynna była również okładka z fruwającym psem, autorstwa Wojciecha Plewińskiego (o której w „Przekroju” pisała Ida Świerkocka).

Jeszcze kiedy indziej, w numerze z 6 czerwca 1965 r., na pierwszej stronie (w tamtych latach na okładce, ze względu na oszczędność miejsca, nie publikowano wypełniających ją w całości zdjęć) ukazał się reportaż Ewy Kossak o Karo, milicyjnym psie tropiącym, który od 10 lat każdego ranka zaczyna służbę ze swoim ludzkim towarzyszem. Czy może raczej: reportaż o miłości zwierzęcia do opiekuna i opiekuna do zwierzęcia, starszy sierżant Wawrzyńczyk wyjaśnia bowiem dziennikarce: „Muszę mu tak samo ufać, jak on bezgranicznie ufa mnie”. A potem, kiedy mowa o tym, że Karo już niedługo przejdzie na emeryturę, deklaruje: „Zrobię wszystko, żebym go dostał na własność. Tyleśmy lat byli razem, tyleśmy przeżyli lepszego i gorszego. Taki jestem dumny z tego psa. Będzie ze mną mieszkał przy rodzinie, w domu”.

To była piękna historia, w dodatku poruszająca ważny temat: co się dzieje z psami służbowymi, gdy już nie są zdolne do pracy (współcześnie na emeryturę przechodzą trochę wcześniej, po dziewięciu latach). Okazuje się, że dopiero od grudnia 2021 r. w Polsce obowiązuje przepis, zgodnie z którym psi weteran dożywotnio pozostaje na utrzymaniu jednostki, w której służył. Wcześniej czworonożni emeryci niejednokrotnie trafiali do schronisk; bywało, że z nabytymi podczas służby urazami, ale nie mieli zapewnionego przez dawną komendę finansowania badań i leczenia.

Okładka z archiwum, nr 45/1946 r.
Okładka z archiwum, nr 45/1946 r.
Okładka z archiwum, nr 658/1957 r.
Okładka z archiwum, nr 658/1957 r.
Okładka z archiwum, nr 1052/1965 r.
Okładka z archiwum, nr 1052/1965 r.

Ewa Kossak, autorka tekstu o Karo i jedna z najdłużej pracujących w „Przekroju” dziennikarek, też miała swojego psa, a on ją. W dodatku ich wielka, wieloletnia miłość zaczęła się właśnie w redakcji. Było to tak: główny „Przekrojowy” rysownik i wielbiciel zwierząt wszelakich (choć trzeba przyznać, że najbardziej kotów) Daniel Mróz stał na krakowskim Rynku, obserwując gołębie. Nagle co innego przyciągnęło jego uwagę: do jednej z taksówek szybko wskoczyła kobieta, auto ruszyło, a za nim pognał ile sił w nogach pies. Taksówka jednak szybko zniknęła. Zrozpaczony psiak – nie wiedząc, w którą stronę pobiec, by dogonić swoją panią – miotał się tam i z powrotem. Mróz nie mógł go tak zostawić, udało mu się zwabić zwierzaka i postanowił go przygarnąć.

Plan szlachetny, lecz – jak opisywał Andrzej Klominek – spalił na panewce: „Co się potem działo przez całą noc w mieszkaniu Mrozów, to mogliśmy sobie tylko wyobrazić z opowiadań. W jednym pokoju szalał, skomląc, rozhisteryzowany pies, w drugim […] prychały wystraszone koty”. Pies został następnego dnia przyprowadzony do redakcji. Był młody, ale już wielki (jak cielę – precyzował Andrzej Klominek), do tego wesoły i nadzwyczaj skoczny, co jednak nie wszyscy uznali za zaletę. „A potem w redakcji zjawiła się Ewa Kossak i byliśmy świadkami narodzin wzajemnej miłości od pierwszego wejrzenia”. Reks znalazł kochający dom, w którym był głaskany i tulony aż do śmierci, chociaż trzeba dodać, że równie bezpiecznie czuł się w siedzibie redakcji.

Pies to nie tylko pies,
jak wiesz

Oczywiście w historii „Przekroju” były i takie osoby, które potrzebowały trochę więcej czasu, by się przekonać do psa. Choćby sławny na całą Polskę, stworzony przez rysownika Zbigniewa Lengrena prof. Filutek, emerytowany krakowski inteligent i elegant. Pierwszy raz na łamach pisma pojawił się już w 1948 r., ale dopiero 12 lat później, w wieczór wigilijny – jak pisał Lengren – zdecydował się zaadoptować pieska Filusia (wolał wziąć psa, niż się ożenić, co również doradzali mu czytelnicy i czytelniczki w listach). Za to gdy już go zaadoptował, prawie się z nim nie rozstawał.

W komiksach Filuś ze swoim opiekunem gra w bilard (dumnie aportuje bilę – zdążył, zanim wpadła do łuzy!), wlecze go (dosłownie, ciągnąc z całych sił!) do dentysty, zjeżdża z nim na sankach i wystawia w parku nos do słońca. Uważni czytelnicy twierdzą, że od kiedy u boku Filutka pojawił się Filuś, ten pierwszy stał się zdecydowanie weselszy, a jego przygody ciekawsze. Czy kogoś to w ogóle dziwi?

Dzisiaj wykonany z brązu Filuś, z melonikiem prof. Filutka w zębach, siedzi na rynku w Toruniu, cierpliwie wyglądając swojego opiekuna. Dokładnie tak samo jak przez prawie 10 lat czekał na tokijskiej stacji prawdziwy pies Hachikō, którego towarzysz któregoś dnia wsiadł do kolejki, pojechał do pracy, ale już z niej nie wrócił. Albo Dżok, krakowski kundel (przy okazji bohater okładki „Przekroju” w październiku 1991 r.). Gdy jego opiekun zmarł nagle podczas wspólnego spaceru, on przez kolejny rok siedział tam, gdzie widział go po raz ostatni. Te dwa czworonogi też doczekały się własnych pomników: pierwszy w Tokio, drugi na krakowskich Bulwarach Wiślanych.

Swój pomnik (tym razem w New Jersey) ma także suka Buddy, o której opowieść ukazała się w numerze „Przekroju” z 6 października 1957 r. (podobno Marian Eile wspominał ją potem przez lata). Była pierwszym w Ameryce psem przewodnikiem. Frank Morris, jej podopieczny, przywiózł ją ze Szwajcarii. Gdy miał 16 lat, stracił wzrok wskutek nieszczęśliwego wypadku, cztery lata później, w 1927 r., ojciec przeczytał mu artykuł o kobiecie, która po pierwszej wojnie światowej zaczęła szkolić psy, by pomagały ludziom będącym w takiej sytuacji jak on. Wyruszył więc w podróż, a kilka tygodni później wrócił już z Buddy. W Nowym Jorku czekał na niego dziennikarz, który założył się z Morrisem, że ten nie odważy się przejść tylko z psem, bez wsparcia drugiego, widzącego człowieka przez ruchliwą West Street. Niewidomy oczywiście wygrywa zakład, przez kolejny tydzień nowojorscy reporterzy nie odstępują go na krok, a Buddy staje się sławna. Jej podopieczny wkrótce założy pierwszą amerykańską fundację szkolącą psy asystujące, tysiące niewidomych będą zawdzięczać mu możliwość swobodniejszego poruszania się. Pod koniec życia Buddy – jak wynika z artykułu – w Stanach zmieniły się przepisy i psi przewodnicy mogli podróżować samolotami w kabinie pasażerskiej.

Kiedy „Przekrój” drukował historię Buddy i jej podopiecznego, w Polsce także były już psy asystujące, ale jak się okazuje, do dziś brakuje dobrych rozwiązań systemowych. Dlatego według statystyk GUS-u i Polskiego Związku Niewidomych na 100 osób niewidomych lub słabowidzących tylko 3 mają psa asystującego. Wciąż brakuje m.in. przepisu (inaczej niż w przypadku policyjnych staruszków) regulującego emeryturę takich psów, więc niejednokrotnie, kiedy już nie mogą pomagać swoim podopiecznym, trafiają po prostu do schronisk.

W tym samym numerze, co opowieść o Buddy, znalazła się także kolejna filozoficzna, autotematyczna myśl Fafika: „Psy są strasznie miłe. A jakie mądre!!”. O ludziach Fafik wypowiadał się raczej kąśliwie i nie zawsze – naszym zdaniem – miał całkowitą rację. Na pewno się jednak nie mylił, pisząc: „Nikt nie żałował, że kochał psa”. A w każdym razie my w „Przekroju” nikogo takiego nie znamy.

Daniel Mróz – rysunek z archiwum, nr 989–990/1964 r.
Daniel Mróz – rysunek z archiwum, nr 989–990/1964 r.

Śródtytuły pochodzą z wierszy Ludwika Jerzego Kerna: Rozważania kynologiczne, Jeśli jest niebo psie oraz Dom bez psa. Wszystkie znajdują się w archiwum „Przekroju”.

Czytaj również:

Siad! Pozuj! Siad! Pozuj!
i
rysunek: Marek Raczkowski
Wiedza i niewiedza

Siad! Pozuj!

Michał Książek

Psy znane są z wierności. A jak jest z wiernością rysunków i obrazów, które je przedstawiają?

Najstarsze znane naskalne przedstawienia psów pochodzą z terenów dzisiejszej Arabii Saudyjskiej. Były to petroglify, czyli grawerunki w skale. Liczą sobie około 8 tys. lat. Powstały w czasach, kiedy na obszarach Arabii żyły plemiona łowców-zbieraczy, które udomowiły psa, a właściwie wilka. Wizerunki znalezione na skałach w pobliżu miast Jubbah i Shuwaymis w północno-zachodnich regionach kraju przedstawiają psy oraz uzbrojonych w łuki ludzi. Dzięki temu, że przetrwały do dziś, możemy oglądać sceny polowania sprzed tysięcy lat.

Czytaj dalej