Pomarańczowa planeta Pomarańczowa planeta
i
Most Golden Gate, zdjęcie: Justin W/Unsplash
Wiedza i niewiedza

Pomarańczowa planeta

Szymon Drobniak
Czyta się 9 minut

Jaskrawość tej barwy sprawiła, że docenili ją zdobiący księgi średniowieczni mnisi i projektanci skafandrów dla NASA. Pomarańcz jest wszędzie, choć czasem się ukrywa.

O brzegi cieśniny Golden Gate opiera się doskonale wszystkim znany most. Na wielu zdjęciach uchwycono przelewającą się przez jego przęsła gęstą mgłę. Most Golden Gate wygląda wtedy niczym ujście jakiegoś potężnego syfonu wyrzucającego z siebie kłęby białej miękkości. Wówczas też najlepiej widać jego kolor: intensywny, zaskakująco dobrze zgrywający się z zielenią i złocistością pobliskich wzgórz, z głębokim granatem wód cieśniny, z bielą mgły. Jeśli kogokolwiek zapytamy o nazwę koloru, jaki ma most Golden Gate, w odpowiedzi dostaniemy pewnie różne wersje czerwieni. Szybko jednak przychodzi refleksja: czy aby na pewno most jest czerwony? Przecież ma w nazwie słowo golden. Może postrzegana barwa konstrukcji to tylko wynik optycznego złudzenia lub niecodziennego kontrastu z jaskrawością kalifornijskiego krajobrazu?

Nie lada zaskoczeniem okaże się informacja, że most tak naprawdę jest pomarańczowy. Raz to sobie uświadomiwszy, zawsze już widzimy jego wiszące przęsła właśnie w głębokim, nasyconym odcieniu pomarańczowego. Z kolorami jest bowiem tak, że te najbardziej podstawowe bez większego problemu szufladkujemy – zielony, czerwony, niebieski, żółty. Schody zaczynają się wtedy, gdy przychodzi do mówienia o tych wciśniętych pomiędzy dobrze wyróżnione regiony tęczowego widma. Na kole barw zawsze sytuują się one na pograniczach tych zdefiniowanych i bezdyskusyjnych. Irytująco płynne: jednej osobie wydają się czymś zupełnie oczywistym, drugiej – trudną do nazwania mieszanką kolorów bardziej określonych. Bo gdzie kończy się żółtość, a zaczyna czerwień? Jak – poza zmierzeniem odcienia i wyrażeniem go w kilku suchych liczbach – opowiedzieć, czym tak naprawdę jest pomarańczowy?

Metry kwadratowe oranżu

Kolor mostu Golden Gate to zresztą nie byle jaki pomarańczowy. Przez długi czas faktyczna odmiana barwy, starannie dobrana, utrzymywana była w tajemnicy. Niewiele więc mogli wskórać miłośnicy mostu zakochani w jego jaskrawej sylwetce do tego stopnia, że próbowali malować na ten sam kolor fasady swoich domów, ramy rowerów i karoserie samochodów. „Golden Gate Orange” istniał przez długi czas wyłącznie w postaci tysięcy litrów gęstej farby, przechowywanych w kilkusetkilogramowych beczkach. Tak jest i teraz: w podziemnym bunkrze nieopodal mostu znajduje się spory zapas tej jedynej w swoim rodzaju substancji. Most musi być wciąż odmalowywany – jego przęsła nieustannie poddawane są korodującemu działaniu zimnej mgły i słonych wód. Niemal każdego dnia przynajmniej kilka osób uzupełnia braki i uszkodzenia barwnej powłoki pokrywającej 10 mln metrów kwadratowych stalowej konstrukcji. W dzisiejszych czasach – choć nadal nie możemy liczyć na zdobycie próbki owej oryginalnej farby – bez problemu można stworzyć własną wersję „Golden Gate Orange”. W języku alchemii barw to #F04A00, czyli mieszanina 240 części koloru czerwonego i 74 czystej zieleni. W żargonie specjalistów jest to tzw. International Orange (międzynarodowy pomarańczowy). Kolor ten istniał długo przed tym, zanim wzniesiono wieże i przęsła mostu, odcień jarzący się na ażurowej konstrukcji Golden Gate to w zasadzie nieznacznie zmodyfikowana jego wersja.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Wybór właśnie pomarańczowego nie był przypadkiem. International Orange jest powszechnie stosowany, gdy niezbędna jest dobra widoczność jakiegoś obiektu – na niemal każdym tle. Kolor ten mają więc ostrzegawcze znaki drogowe w Stanach Zjednoczonych, wiele elementów konstrukcyjnych i urządzeń technicznych w komunikacji lotniczej, a nawet skafandry kosmiczne do aktywności wewnątrzpojazdowej (pieszczotliwie określane jako „kostium dynia” – właśnie ze względu na swój kolor i obłe kształty), noszone przez astronautów na pokładzie promów NASA w latach 1994–2011. International Orange miał poprawić widoczność konstrukcji mostu w każdych warunkach atmosferycznych. Jest jednak coś jeszcze. Jednym z pierwotnych planów amerykańskiej armii, początkowo odpowiedzialnej za utrzymanie dobrego stanu mostu, było pomalowanie go w czarno-żółte pasy. Pomysł ten wydawał się architektom tak koszmarny, że w sprawie zabarwienia konstrukcji wypowiedział się sam główny architekt, Irving F. Morrow. Pewnego dnia zobaczył on na szarym, stalowym elemencie szeroką smugę pięknej pomarańczowej farby – właśnie International Orange – umieszczoną na metalu jako rodzaj znacznika. Kolor ten zaprzątał myśli Morrowa tak bardzo, że stworzył on cały manifest pt. „Raport na temat kolorów i warunków świetlnych sporządzony dla mostu Golden Gate, San Francisco”. Pisał w nim tak: „Na szczęście nie musimy podejmować decyzji [o kolorze mostu – przyp. aut.] wyłącznie na bazie rozważań teoretycznych – mamy bowiem dwa doskonałe przykłady zastosowania koloru idealnego. Podczas wznoszenia wieży południowej, jak też obecnie, w czasie formowania się wieży północnej, obserwatorzy o najrozmaitszych doświadczeniach jednogłośnie wyrażali zachwyt nad barwą elementów pomalowanych ochronną farbą ołowiową. Kolor ten cechuje specyficzna świetlistość, w przepiękny sposób ulega on transformacji wraz ze zmianami warunków atmosferycznych, jest wyraźny – jednocześnie nie narzuca się zbytnio obserwatorowi. Podbija on architektoniczną skalę konstrukcji na absolutne wyżyny oraz nadaje jej ciężar i konkretność, będąc zarazem na tyle lekkim, że pozwala na zauważenie zmienności odcieni wynikającej ze zróżnicowanych warunków świetlnych. Reasumując: to kolor idealny pod każdym względem, bezdyskusyjnie najbardziej właściwy i satysfakcjonujący dla ukończonego mostu” (tłum. Szymon Drobniak).

Pigment truciciel

Ognista barwa mostu Golden Gate jest efektem zastosowania jaskrawego pigmentu opartego na czterotlenku ołowiu. W swojej czystej postaci związek ten – potocznie zwany minią (od miejscowości Miño na granicy Hiszpanii oraz Portugalii, Minius w czasach imperium rzymskiego) – ma ceglasty kolor. Minia znana jest z tego, że doskonale wiąże się z metalowymi powierzchniami – jest więc powszechnie stosowana do malowania żelaznych konstrukcji w celu zabezpieczenia ich przed korozją i wpływem czynników atmosferycznych. Jak wszystkie inne związki ołowiu minia to substancja silnie toksyczna. Powierzchnie nią pomalowane nie są wprawdzie niebezpieczne – ołów nie uwalnia się z nich w ilościach mogących doprowadzić do zatrucia – lecz posługiwanie się minią wymaga ostrożności, zwłaszcza wtedy, gdy stosuje się ją w surowej, sproszkowanej formie. Pigment w tej postaci łatwo ulega rozpyleniu w powietrzu. Osoba wdychająca aerozol barwnika jest więc narażona na wchłonięcie niebezpiecznej dawki toksycznego ołowiu.

Zła sława minii nie była oczywiście znana w średniowieczu, kiedy ognistość pigmentu oraz łatwość jego pozyskiwania (szczególnie w porównaniu z innym pomarańczowym, równie toksycznym barwnikiem – cynobrem) sprawiły, że stał się on jednym z ulubionych odcieni mnisich skrybów, zajmujących się całymi dniami ręcznym przepisywaniem opasłych manuskryptów i ksiąg. Minia, dzięki swojej wyjątkowej trwałości oraz ponadprzeciętnej zdolności do krycia malowanych powierzchni, szybko znalazła zastosowanie w tworzeniu bogato zdobionych inicjałów – pierwszych liter słów otwierających nowe partie tekstu. W średniowiecznych manuskryptach bardzo często były one wpisywane w miniaturowe, wyrafinowane ilustracje – zwane, nomen omen, miniaturami. Choć samo słowo „miniatura” dotyczy dziś niewielkiego przedmiotu lub dzieła sztuki stworzonego w małym formacie, pierwotnie oznaczało właśnie zilustrowane ognistym oranżem inicjały. Zamknięci w dusznych i mrocznych skryptoriach mnisi nie mieli pewnie pojęcia o toksycznym działaniu minii – zresztą podobnie jak nie wiedzieli o trujących właściwościach wielu innych pigmentów (np. bieli ołowiowej, zieleni arsenowej czy rtęciowego cynobru). Na porządku dziennym były więc zatrucia spowodowane ślinieniem pędzla umoczonego w ognis­tej farbie albo związane z wdychaniem sprosz­kowanego tlenku ołowiu.

Wielki wszechobecny

Świat powszechnie wykorzystywanych pigmentów pomarańczowych jest zaskakująco mały. Poza ognistą minią i cynobrem historyczne znaczenie miały jedynie barwniki otrzymywane z aurypigmentu (żółtopomarańczowego minerału, z chemicznego punktu widzenia będącego siarczkiem toksycznego arsenu). Ciekawiej wygląda pomarańczowa paleta barwników produkowanych przez organizmy żywe. W strefie klimatu umiarkowanego każdego roku możemy obserwować pokaz pomarańczowej wirtuozerii roślin: jesienne przebarwianie się zielonych liści w złociste to zasługa produkcji pomarańczowych pigmentów przesycających każdą liściową komórkę.

We wszechobecność koloru pomarańczowego trudno uwierzyć, a jednak gdyby zabrakło zielonego barwnika – chlorofilu – nasza planeta z kosmosu wyglądałaby jak ognista kula. Amazońska puszcza porastająca gigantyczne połacie kontynentu południowoamerykańskiego byłaby w takim świecie olbrzymią płaszczyzną jaskrawego oranżu, poprzetykanego ciemną linią Amazonki. Będący kluczowym składnikiem procesu fotosyntezy chlorofil – zielony pigment zawierający magnez – doskonale maskuje obecność w tkankach roślin barwników pomarańczowych, żółtych i czerwonych. Podczas lekcji biochemii dowiadujemy się, że to właśnie chlorofil odgrywa główną rolę w przechwytywaniu energii światła i zamienianiu jej w energię chemicznych wiązań wysokoenergetycznych cukrów. Faktycznie, chlorofil stanowi podstawowy materiał światłoczuły w tzw. centrach fotosyntetycznych – wielkich kompleksach białkowych inkrustowanych zielonym pigmentem, które biorą na siebie zadanie przeprowadzenia pierwszych, kluczowych etapów fotosyntezy. To w nich zachodzi pochłanianie promieniowania świetlnego i transfer elektronów do maszynerii dokonującej alchemicznej wręcz sztuki przemiany dwutlenku węgla w słodkie węglowodany. Poza chlorofilem liście zawierają też jednak inne barwniki – i choć w powodzi zieloności są one niewidoczne, ich rola jest równie istotna.

Karotenoidowa wirtuozeria

Większość roślin ma w swoich chloroplastach żółto-pomarańczowe i żółto-czerwone pigmenty z grupy karotenoidów. Są nimi m.in. czerwone i ogniście pomarańczowe likopeny oraz karoteny, a także żółtopomarańczowe ksantofile. Ich cząsteczki wyglądają jak długie zygzaki zaopatrzone na obu końcach w główki pierścieni atomów węgla. Budujące je atomy połączone są ze sobą wiązaniami podwójnymi – elektrony w takich wiązaniach są niezwykle labilne i łatwo ulegają wzbudzeniu czy to pod wpływem światła, czy to w kontakcie z innymi wysokoenergetycznymi, agresywnymi cząsteczkami. Wzbudzone karotenoidy potrafią transportować pochwyconą energię w postaci przeskakujących wzdłuż ich cząsteczek elektronów, niosąc ją w kierunku chlorofilowych centrów fotosyntetycznych. Działając w ten sposób, stanowią one dodatkowe „anteny” wychwytujące promieniowanie świetlne o nieco innym zabarwieniu niż to wyłapywane przez cząsteczki chlorofilu. Co więcej, dzięki zdolności reagowania z groźnymi cząsteczkami należącymi do tzw. agresywnych form tlenu, karotenoidy biorą udział w odtruwaniu wnętrza skąpanych w świet­le komórek, przekazując energię wyssaną z unieszkodliwianych toksyn do procesu fotosyntezy. Ich wszędobylskość widzimy w pełnej krasie dopiero wtedy, gdy chlorofil w liściach – pozbawiony regularnych dostaw substancji transportowanych przez system przewodzący rośliny – ulega degradacji i rozpadowi. Dzieje się tak, kiedy roś­lina umiera, ale też wówczas, gdy przechodzi ona w stan spoczynku, spodziewając się rychłego nadejścia zimy. Liście jako jedne z najbardziej kosztownych i wrażliwych organów roślinnego ciała stanowiłyby duże obciążenie dla organizmu mającego przetrwać trudne tygodnie zimna i odrodzić się z nadejściem wiosny. Wieloletnie rośliny – szczególnie drzewa i krzewy – żyjące w sezonowych środowiskach pozbywają się więc swoich liści, wcześniej jednak wypompowują z nich wszystko, co wartościowe. Pozbawione zielonej maski chlorofilu tkanki liści ujawniają zawarte w nich ogniste pigmenty, na kilka tygodni zamieniając zielone ekosystemy w jaskrawe, pomarańczowe gęstwiny.

Badacze przez długi czas zastanawiali się, dlaczego karotenoidy nie znajdują się wśród związków usuwanych z liści przed zimą: przecież ich niezwykle istotną biologiczną rolę trudno określić jako mniej ważną od tej odgrywanej przez chlorofil. Okazuje się jednak, że rośliny przebarwiające się na jesień na wszystkie odcienie pomarańczu mogą mieć w tym barwnym pokazie interes. Kolor jesiennych liści drzew i krzewów może być ważnym sygnałem dla umiejącego odczytać tę wiadomość odbiorcy. Istnieje wiele hipotez próbujących wyjaśnić taką komunikacyjną funkcję jesiennej kakofonii kolorów. Według niektórych jest to rodzaj niemożliwej do przeoczenia flagi, która wskazuje owocożernym zwierzętom drogę do dojrzewających jesienią owoców, a tym samym zwiększa szanse rośliny na rozsianie swoich nasion. Są również badania dotyczące odstraszającej roli jesiennych złocistości: przebarwione przed zimą liście oprócz barwników karotenoidowych zawierają także antocyjany oraz szereg innych substancji o charakterze ochronnym i szkodnikobójczym. Ognista barwa byłaby więc sygnałem zniechęcającym potencjalne szkodniki do zadomowienia się na ciele rośliny przechodzącej w krytyczny dla jej fizjologii etap zimowego spoczynku. Niewykluczone też, że opadające na ziemię liście wypełnione po brzegi kolorowymi pigmentami biorą udział w zabezpieczaniu interesów gubiącej je rośliny poprzez tzw. allelopatię: utrudniając wzrost siewek nowych osobników, mogących w przyszłości stanowić niepożądaną konkurencję dla wyrośniętego drzewa.

To w sumie bardzo ciekawe, że kolor nieokreślony i tak łatwo wymykający się klasyfikacji – dla niektórych zbyt czerwony lub zbyt żółty, by zasłużyć na swoją osobną kategorię barwną – jest w zasadzie najbardziej rozpowszechniony w całej przyrodzie. Gdyby nie neonowozielony chlorofil, wszyscy żylibyśmy w świecie pomarańczowej złocistości. Być może wtedy to nie zieleń, lecz właśnie oranż byłby kolorem nadziei i ukojeniem, jakiego tak często szukamy w przestrzeniach wypełnionych zielenią.

Czytaj również:

Pikantne fajerwerki Pikantne fajerwerki
i
Floris van Dyck, „Martwa natura”, 1610, Wikipedia Commons (domena publiczna)
Dobra strawa

Pikantne fajerwerki

Michał Korkosz

Zawsze wiedziałem, jak powinno smakować moje wymarzone danie. To feeria jaskrawych, dominujących smaków przypominających radiowóz pędzący na sygnale.

Odkryłem ten radiowóz kilka lat temu w kuchni mojego przyjaciela Kacpra i jego chłopaka Mo-Jaia, którzy odwiedzając Warszawę, zaprosili mnie na lekcję przyrządzania curry. To było nasze pierwsze spotkanie w tym gronie, a – jak wiadomo – kulinaria łagodzą napięcia międzyludzkie i różne niezręczności. Mo-Jai specjalnie przywiózł przyprawy z Londynu: nie miał pewności, czy w polskich sklepach dostanie wszystkie potrzebne składniki.

Czytaj dalej