
Wygrzebany z archiwów wzruszający tekst o przyjaźni człowieka i dzikiego zwierzęcia, czyli największy hit „Przekroju” z roku 1961 – opowieść o lwicy Elsie i jej ludzkiej matce.
Zaczęło się tak:
Pewna młoda Austriaczka, Friedericke Victoria Gessner, urodzona na dzisiejszym Śląsku Czeskim, w Opawie, w roku 1910, wskutek życiowych perypetii i historycznych zawieruch znalazła się w Kenii. Tam poślubiła Brytyjczyka George’a Adamsona, który opiekował się dziką zwierzyną w jednej z kenijskich prowincji. Pewnego dnia George i Joy, jak teraz nazywano Friedericke, stali się zastępczymi rodzicami dla trójki młodych lwiątek. Ta przygoda zaowocowała serią napisanych przez Joy Adamson bestsellerów wzbudzających entuzjazm czytelników na całym świecie. Historia lwicy, która pokochała swoich ludzkich rodziców, a potem wróciła na łono natury, doczekała się też filmu i serialu – pod tytułem Elza z afrykańskiego buszu. „Przekrój” przybliżył czytelnikom historię Elsy w 1961 r., sześć lat przed tym, nim ukazała się ona po polsku w wydaniu książkowym.
1. Elsa przybywa
Pewien Murzyn ze szczepu Boran został zabity przez lwa, pożeracza ludzi i fakt ten był przyczyną, że tego lutowego dnia 1956 roku znajdowaliśmy się na wyprawie safari. Do obowiązków mego męża, starszego łowczego w północnej, granicznej prowincji Kenii, należało wytropienie i upolowanie tego niebezpiecznego zwierza.
Byłam w obozie sama, kiedy ukazał się nasz jeep, przedzierający się poprzez kolczaste krzewy afrykańskiego buszu. „Joy! gdzie jesteś! – wołał Jerzy. – Mam coś dla ciebie”.
Wskazał na tył samochodu. Trzy lwiątka, trzy małe, futrzane kulki pełzały po platformie, bezskutecznie usiłując się ukryć. Oczy ich pokryte były jeszcze niebieskawą błonką; wzięłam maleństwa na kolana, chcąc je uspokoić.
Jerzy był niepocieszony. Tego dnia o brzasku on wraz z drugim łowczym doszli do miejsca, gdzie zległ groźny pożeracz ludzi i dwie lwice. Nagle jedna z nich wysunęła się ze skalnego usypiska i zaatakowała myśliwych z taką furią, że nie mieli innego wyjścia jak ją położyć trupem. Dopiero później zwróciwszy uwagę na nabrzmiałe mlekiem sutki, zrozumieli jej zachowanie się. Odważnie stanęła w obronie swego potomstwa.
Rozpoczęli gorączkowe poszukiwania za młodymi; wkrótce też usłyszeli ciche skomlenie dochodzące ze skalnej szczeliny. Kiedy sięgnęli rękami w głąb tej naturalnej nory, powitały ich głośne pomruki. W końcu po wielu bezskutecznych próbach udało im się wywlec młode na światło dzienne. Nie miały więcej jak dwa lub trzy dni.
Teraz w samochodzie dwa nieco większe lwiątka warczały i prychały przez całą drogę. Trzecie – najmniejsze nie stawiało żadnego oporu i ze spokojem dostosowało się do nowej sytuacji.

Zaopiekowałam się lwiątkami troskliwie, ale minęły pełne dwa dni, zanim dały się skusić jadłem. Różnymi sposobami próbowałam zmusić je do wypicia niesłodzonego konserwowego mleka, ich jedyną reakcją było marszczenie malutkich nosków. „Ną – Ną” – wyrażały swój sprzeciw – zupełnie jak małe dziecko, które nie nauczyło się jeszcze powiedzieć: „Nie, dziękuję!”.
Ale kiedy wreszcie nauczyły się pić mleko, to nie można go było nastarczyć. Co dwie godziny podgrzewałam mleko i wygotowywałam gumową rurkę, która w potrzebie zastępowała smoczek. W międzyczasie posłaliśmy do najbliższego miasteczka (około 50 mil drogi!), aby zakupić nie tylko flaszki i smoczki, ale również tran, glukozę i parę kartonów puszek z niesłodzonym, skondensowanym mlekiem. Wysłany też został pilny telegram do komisarza dystryktu w Isiolo, w miejscu naszego stałego zamieszkania odległym o 150 mil; zawiadamialiśmy, że za jakieś dwa tygodnie przyjedziemy z trojgiem królewskich osesków i prosiliśmy komisarza o przygotowanie dla nich wygodnego, drewnianego pomieszczenia.
W ciągu niespełna kilku dni lwiątka zadomowiły się w obozie i stały się ulubienicami obecnych.
Wszystkie trzy były samicami; już w tak młodym wieku każda miała swój określony charakter, swoje indywidualne piętno.
„Duża” odznaczała się jakąś