Wygrzebany z archiwów wzruszający tekst o przyjaźni człowieka i dzikiego zwierzęcia, czyli największy hit „Przekroju” z roku 1961 – opowieść o lwicy Elsie i jej ludzkiej matce.
Zaczęło się tak:
Pewna młoda Austriaczka, Friedericke Victoria Gessner, urodzona na dzisiejszym Śląsku Czeskim, w Opawie, w roku 1910, wskutek życiowych perypetii i historycznych zawieruch znalazła się w Kenii. Tam poślubiła Brytyjczyka George’a Adamsona, który opiekował się dziką zwierzyną w jednej z kenijskich prowincji. Pewnego dnia George i Joy, jak teraz nazywano Friedericke, stali się zastępczymi rodzicami dla trójki młodych lwiątek. Ta przygoda zaowocowała serią napisanych przez Joy Adamson bestsellerów wzbudzających entuzjazm czytelników na całym świecie. Historia lwicy, która pokochała swoich ludzkich rodziców, a potem wróciła na łono natury, doczekała się też filmu i serialu – pod tytułem Elza z afrykańskiego buszu. „Przekrój” przybliżył czytelnikom historię Elsy w 1961 r., sześć lat przed tym, nim ukazała się ona po polsku w wydaniu książkowym.
1. Elsa przybywa
Pewien Murzyn ze szczepu Boran został zabity przez lwa, pożeracza ludzi i fakt ten był przyczyną, że tego lutowego dnia 1956 roku znajdowaliśmy się na wyprawie safari. Do obowiązków mego męża, starszego łowczego w północnej, granicznej prowincji Kenii, należało wytropienie i upolowanie tego niebezpiecznego zwierza.
Byłam w obozie sama, kiedy ukazał się nasz jeep, przedzierający się poprzez kolczaste krzewy afrykańskiego buszu. „Joy! gdzie jesteś! – wołał Jerzy. – Mam coś dla ciebie”.
Wskazał na tył samochodu. Trzy lwiątka, trzy małe, futrzane kulki pełzały po platformie, bezskutecznie usiłując się ukryć. Oczy ich pokryte były jeszcze niebieskawą błonką; wzięłam maleństwa na kolana, chcąc je uspokoić.
Jerzy był niepocieszony. Tego dnia o brzasku on wraz z drugim łowczym doszli do miejsca, gdzie zległ groźny pożeracz ludzi i dwie lwice. Nagle jedna z nich wysunęła się ze skalnego usypiska i zaatakowała myśliwych z taką furią, że nie mieli innego wyjścia jak ją położyć trupem. Dopiero później zwróciwszy uwagę na nabrzmiałe mlekiem sutki, zrozumieli jej zachowanie się. Odważnie stanęła w obronie swego potomstwa.
Rozpoczęli gorączkowe poszukiwania za młodymi; wkrótce też usłyszeli ciche skomlenie dochodzące ze skalnej szczeliny. Kiedy sięgnęli rękami w głąb tej naturalnej nory, powitały ich głośne pomruki. W końcu po wielu bezskutecznych próbach udało im się wywlec młode na światło dzienne. Nie miały więcej jak dwa lub trzy dni.
Teraz w samochodzie dwa nieco większe lwiątka warczały i prychały przez całą drogę. Trzecie – najmniejsze nie stawiało żadnego oporu i ze spokojem dostosowało się do nowej sytuacji.
Zaopiekowałam się lwiątkami troskliwie, ale minęły pełne dwa dni, zanim dały się skusić jadłem. Różnymi sposobami próbowałam zmusić je do wypicia niesłodzonego konserwowego mleka, ich jedyną reakcją było marszczenie malutkich nosków. „Ną – Ną” – wyrażały swój sprzeciw – zupełnie jak małe dziecko, które nie nauczyło się jeszcze powiedzieć: „Nie, dziękuję!”.
Ale kiedy wreszcie nauczyły się pić mleko, to nie można go było nastarczyć. Co dwie godziny podgrzewałam mleko i wygotowywałam gumową rurkę, która w potrzebie zastępowała smoczek. W międzyczasie posłaliśmy do najbliższego miasteczka (około 50 mil drogi!), aby zakupić nie tylko flaszki i smoczki, ale również tran, glukozę i parę kartonów puszek z niesłodzonym, skondensowanym mlekiem. Wysłany też został pilny telegram do komisarza dystryktu w Isiolo, w miejscu naszego stałego zamieszkania odległym o 150 mil; zawiadamialiśmy, że za jakieś dwa tygodnie przyjedziemy z trojgiem królewskich osesków i prosiliśmy komisarza o przygotowanie dla nich wygodnego, drewnianego pomieszczenia.
W ciągu niespełna kilku dni lwiątka zadomowiły się w obozie i stały się ulubienicami obecnych.
Wszystkie trzy były samicami; już w tak młodym wieku każda miała swój określony charakter, swoje indywidualne piętno.
„Duża” odznaczała się jakąś dobrotliwą wyższością i była, powiedziałabym, najbardziej wspaniałomyślna dla pozostałych.
Następna z kolei przypominała stale błaznującego klowna; pijąc mleko z flaszki poklepywała ją przednimi łapami i przymykała oczy w niemym poczuciu rozkoszy. Nadałam jej imię „Lustica” – „Wesoła”.
Trzecia była najsłabsza i najmniejsza, ale za to najśmielsza i najodważniejsza. Wałęsała się wszędzie, a jeśli coś wzbudzało jej podejrzenie, to natychmiast musiała zbadać sytuację. Nazwałam ją „Elsą”, jako że przypominała mi kogoś o tym imieniu.
W normalnych warunkach bytowych Elsa byłaby prawdopodobnie wyrzutkiem miotu. Lwia matka rodzi zwykle cztery młode, jednak prawa natury są bezwzględne i rzadko widzi się więcej niż dwoje podrastających szczeniąt przy lwicy. Pozostałe okazują się przeważnie za słabe, by móc wyżyć. W ciągu pierwszego roku matka dostarcza małym pożywienia. W drugim roku muszą zadowolić się tym, co pozostawią ze zdobyczy stare lwy po najedzeniu się do syta. Nieraz mało co zostaje, toteż zdarza się często, że młode nękane głodem przedzierają się przez ciżbę obżerającej się starszyzny i za takie wykroczenie ponoszą śmierć od kłów i pazurów swoich pobratymców. Bywa, że takie wyrzutki opuszczają stado, a nie umiejąc samodzielnie polować i zabijać, często popadają w różne tarapaty, kończące się zwykle śmiercią głodową.
Nasza trójka cały prawie dzień spędzała w namiocie pod moim łóżkiem polowym, widocznie uważając to miejsce za najbezpieczniejsze i najbardziej może zbliżone do rodzinnego gniazda. Były pod każdym względem niesłychanie czyste, nie wydawały niemiłej woni, czuć je było delikatnym zapachem miodu. Z wrodzonej czystości zawsze w porę zdążyły dotrzeć do piasku poza namiotem.
Ich języczki były już tak szorstkie jak szklany papier, a z wiekiem szorstkość tę odczuwaliśmy nawet przez ubranie.
Kiedy powróciliśmy do Isiolo, obszerna i mocna zagroda z drzewa i siatki oczekiwała na nasze wychowanki. Ale tam spędzały tylko noc; w dzień pozwalaliśmy im biegać swobodnie po całym naszym obejściu.
Wiadomość o naszych lwiątkach rozeszła się po całej okolicy, co sprowadziło na nas tłumy odwiedzających. Lwiątka wyżywały się w tym ciągłym ruchu, zaprzyjaźniły się ze wszystkimi, ale szczególnie polubiły dzieci. Nasz pomocnik ogrodnika, Somalijczyk Nuru, awansował na opiekuna i głównego dozorcę. Stanowisko takie cieszyło go, gdyż podnosiło jego prestiż. Znaczyło to również, że kiedy lwiątka umęczone uganianiem kładły się spać w cieniu jakiegoś krzaka, to i on mógł godzinami bezczynnie przesiadywać koło nich, przepędzając naprzykrzające się im małpy.
Lwiątka szybko przystosowały się do nowego otoczenia. Uwielbiały wszelkiego rodzaju zabawy; daliśmy im do tego celu kilka starych opon samochodowych i lanych gumowych piłek. Każdy miękki, elastyczny przedmiot wręcz fascynował je. Czynnik zaskoczenia odgrywał zasadniczą rolę w tych igraszkach. Wzajemnie się podchodziły – nas również – i instynktownie robiły to należycie. Atakowały zawsze od tyłu, wykorzystując każdą możliwość krycia się. Warowały przy ziemi i wolno czołgały się ku nie podejrzewającej niczego ofierze, by nagłym, szybkim skokiem wylądować na grzbiecie zdobyczy, która pod naporem niespodziewanego ciężaru przewracała się na ziemię. Kiedy to my byliśmy celem takiego ataku, udawało się, że nie zdajemy sobie sprawy, co się święci za naszymi plecami; usłużnie przykucaliśmy, czekając cierpliwie na końcową szarżę.
Z dnia na dzień lwiątka coraz bardziej stawały się świadome swojej siły, toteż wypróbowywały ją na wszystkich możliwych przedmiotach. Na przykład plandekę, choćby największą, wlokły po całym obejściu, szarpały, rwały prawdziwie lwią modłą, wciągając ją między przednie łapy, tak jak w późniejszym okresie życia robiłyby z ubitą zwierzyną.
O świcie Nuru wypuszczał lwiątka z zagrody; wybiegały pełne zmagazynowanej przez noc energii. Pewnego dnia spostrzegły namiot, pod którym spało dwóch mężczyzn, którzy przyjechali do nas w odwiedziny. W ciągu paru sekund namiot leżał na ziemi. Zbudził nas krzyk gości, bezskutecznie usiłujących ratować swoje lary i penaty, podczas gdy podniecone lwiątka buszowały pod zwalonym namiotem, wynurzając się co chwila z różnokolorową zdobyczą w postaci pantofla, pidżamy czy też strzępu moskitiery. Tym razem zmuszeni byliśmy skarcić je rózgą.
Niełatwym zadaniem było ułożenie kociąt do snu. Wyobraźcie sobie trzy bardzo niesforne dziewczynki, które jak wszystkie dzieci niechętnie szły do łóżek, ale także – które biegały dwa razy szybciej od swoich opiekunów i miały dodatkową przewagę w tym, że świetnie widziały w ciemności. Trzeba było uciekać się do forteli. Jednym z najbardziej udanych wybiegów było uwiązanie worka do długiego sznura i powolne wciąganie go do zagrody. Nigdy nie mogły oprzeć się tej pokusie.
Nie mieliśmy żadnych zastrzeżeń co do takich czy innych harców na wolnym powietrzu, ale trójka naszych podopiecznych hasała również po mieszkaniu. Szczególny pociąg czuły lewki do książek i poduszek. Aby ratować naszą własność, musieliśmy zabronić im dostępu do domu, montując u wejścia na werandę bramkę z drucianej siatki. Lwiątka bardzo to odczuły; skomląc podchodziły do tej zapory i noskami ocierały się o druty.
By wynagrodzić im utratę igraszek domowych, wypełniliśmy duży, brezentowy worek starymi dętkami i uwiązaliśmy go do gałęzi dużego drzewa, z którego zwieszał się kusząco. Do worka przymocowana była linka, a kiedy lwiątka wczepiły się w worek ząbkami, podciągaliśmy go w górę, huśtając nimi w prawo i lewo. Im więcej było przy tym śmiechu i krzyku, tym jeszcze bardziej były uradowane z nowej atrakcji.
Kiedy lwiątka miały już trzy miesiące i dostały ząbki, którymi mogły już żuć, dawałam im surowe mielone mięso. To było najbardziej zbliżone do pokarmu, jakiego dostarczałaby im stara lwica, jednak przez pierwsze parę dni nie chciały go ruszyć. Wreszcie pokosztowały, zasmakowały w mięsie i odtąd przy każdym karmieniu gryzły się między sobą o pierwszeństwo. Elsa, wciąż słabsza od swych siostrzyc, mało miała szans na otrzymanie swojej części. Z tego względu co lepsze kęski chowałam dla niej i karmiłam ją, trzymając na kolanach. Bardzo jej się to spodobało i w tych chwilach przymykała oczy, co było oznaką wielkiego zadowolenia. Lubiła też ssać mój kciuk, masując równocześnie moje uda przednimi łapami, jak by ugniatała matczyny brzuch w celu doprowadzenia więcej mleka do sutki. Te godziny spędzone z nią w samotności, nawiązały między nami wzajemną więź przywiązania.
Kiedy lwiątka miały już pięć miesięcy, znacznie podrosły, rozwinęły się i nabrały dużej siły. Choć bardzo polubiliśmy nasze wychowanki, zdawałam sobie doskonale sprawę, że na dłuższą metę trzymać przy sobie trzech dorastających lwic nie możemy. Z żalem zdecydowaliśmy rozstać się z Dużą i Wesołą, które jako większe mniej potrzebowały naszej opieki niż Elsa. Nasz afrykański personel w pełni pochwalił nasz wybór. Poczyniliśmy przygotowania do odesłania lwiątek do ogrodu zoologicznego w Rotterdamie. W chwili, kiedy odjeżdżałam z nimi samochodem, Elsa żałośnie spoglądała na odjeżdżające rodzeństwo. Podróż do Nairobi trwała 11 godzin, lwiątka zniosły ją doskonale i nie sprawiły mi żadnego kłopotu. Na lotnisku czuły się trochę nieswojo; drażnił je warkot motorów i niecodzienny dla nich ruch. Spoglądały na mnie dużymi, smutnymi oczami. Wreszcie samolot uniósł je na zawsze z rodzinnych stron.
Po paru dniach nadeszła depesza donosząca o przybyciu lwic do Holandii. Kiedy trzy lata później odwiedziłam je w Zoo przyjęły mnie przychylnie, pozwoliły się pogłaskać, ale pewna jestem, że mnie nie poznały.
Jerzy mi opowiedział, że w czasie mojej nieobecności Elsa była niespokojna. Chodziła za nim krok w krok, siedziała pod biurkiem, kiedy pracował, a w nocy spała na jego łóżku. W dniu mego powrotu z Nairobi witała mnie objawami szalonej radości, ale przykro mi było widzieć jak wszędzie szukała swoich towarzyszek. Przez szereg dni wpatrywała się w busz, wołając siostry żałosnym skomleniem. Teraz stale dotrzymywała nam towarzystwa, jak by obawiała się, że i my ją opuścimy. Aby ją uspokoić, rozebraliśmy bramkę zamykającą dostęp do werandy i wpuściliśmy Elsę do domu. Stale spała na naszych łóżkach i nieraz budziła nas w środku nocy, liżąc nam twarze swym szorstkim językiem.
Wreszcie oswoiła się z faktem, że jest naszym „jedynym dzieckiem” i stała się figlarna jak mały kotek. Potrafiła głaskać łapami delikatnie po twarzy, by nagle jak kot wymierzyć błyskawicznie szybki i silniejszy policzek. Wymyśliła też pewien chwyt, po którym ofiara w ułamku sekundy znajdowała się na ziemi. Nawet kiedy się było przygotowanym na ten zdradliwy atak, Elsa uderzeniem łapy w obie kostki zawsze potrafiła zwalać nas na podłogę.
Po deszczu okolica pokrywała się małymi strumyczkami i bajorkami; Elsa z rozkoszą chlapała i tarzała się w nich, po czym szybkimi, elastycznymi susami wskakiwała komuś z nas na plecy, pokrywając go błotnistą mazią. To już wykraczało poza granice psoty; stała się też stanowczo za ciężka na tego rodzaju harce. Oduczyłam ją tego za pomocą paru uderzeń trzcinką. Elsa, tak skarcona, pojęła natychmiast, o co chodzi. Odtąd niezmiernie rzadko byłam zmuszona uciekać się do tej metody, choć trzcinkę stale nosiłam przy sobie jako przestrogę.
Pełno było dzikich zwierząt w otaczającym nas buszu. Najwięcej zabawy dostarczały żyrafy. Pewnego popołudnia Elsa, będąc ze mną na spacerze, zauważyła stado pięćdziesięciu żyraf. Rozpłaszczywszy się przy samej ziemi, cała drżąc z podniecenia, podkradała się do nich, pełzając wolno, cal po calu. Ale żyrafy, zgrabnie i wdzięcznie wyginając gibkie szyje, nie zwracały na nią żadnej uwagi. Elsa spoglądała na nie, jak by miała im za złe, że psują jej całą zabawę. Małpy znowu były prowokujące: ze swojego bezpiecznego schronienia na wysokiej i stromej skale chichotały i szczekały na Elsę, która w żaden sposób nie mogła odpłacić im za te zniewagi.
Przeżyliśmy parę bardzo denerwujących chwil w dniu, kiedy Elsa po raz pierwszy spotkała się ze słoniem; toż nie miała matki, mogącej ją przestrzec przed tymi groźnymi zwierzętami.
Pewnego dnia Nuru wpadł do domu, wołając podnieconym głosem, że Elsa „bawi się ze słoniem”. Porwaliśmy za sztucery i pobiegliśmy co tchu za chłopcem. Zobaczyłam, jak ogromny stary słoń ze łbem zanurzonym w gęstym krzaku, objadał go z pędów. Elsa podkradła się od tyłu i silnie zamachnęła się łapą na zadnią nogę kolosa. Ryk wściekłości był odpowiedzią na ten podstępny atak. Słoń wycofał się z krzaka i zaszarżował. Szczęściem szarżował w kierunku przeciwnym do miejsca, gdzie staliśmy; karabiny były jednak w pogotowiu, zdecydowani bowiem byliśmy ratować w razie potrzeby naszą wychowankę. Elsa zgrabnie uskoczyła z drogi rozjuszonego słonia i niczym nie zrażona znów rozpoczęła podchód swojej „zdobyczy”. Na szczęście po niedługim czasie oboje mieli dość tych harców. Słoń powrócił do przerwanego posiłku, a Elsa ułożyła się nieopodal i smacznie usnęła.
Następnego wieczoru wracałam ze spaceru wraz z Nuru i Elsą; było późno, zapadał zmierzch. Nagle Somalijczyk złapał mnie za ramię i wskazał ręką nosorożca, stojącego na sztych za rozłożystym krzewem. Odskoczyłam do tyłu, zawróciłam, rzuciłam się do ucieczki. Nosorożce to nieobliczalne zwierzęta, nieraz szarżują niespodziewanie, niczym nie sprowokowane. Elsa, nieświadoma tego, rzuciła się na większego przeciwnika. Nosorożec zawrócił i wziął nogi za pas. Elsa za nim. Od tego dnia groźny zwierz trzymał się z dala i przestał nawiedzać naszą okolicę.
Stada antylop, które od lat pasły się zawsze niedaleko naszego domu, tak już dobrze znały Elsę, że pozwalały się podejść na odległość paru metrów, zanim nie oddaliły się z całym spokojem. Nawet nieśmiałe lisy afrykańskie przyzwyczaiły się do obecności lwicy. Mogła nawet zbliżyć się na parę kroków do młodych szczeniąt baraszkujących przed wejściami do nor.
Ichneumony dostarczały Elsie wiele uciechy. Te małe zwierzątka wielkości łasicy żyją w porzuconych przez termity kopcach. Takie kopce to istne fortece. Do ośmiu stóp wysokie, jak beton twarde, posiadają liczne kanaliki doprowadzające powietrze. Elsa siadywała godzinami przed takim kopcem; widocznie bawił ją widok wychylających się główek ichneumonów, które na jej widok czym prędzej znikały, wydając przy tym ostry świst alarmu.
Kiedy Elsa zaczęła towarzyszyć nam na polowaniach, szybko przyzwyczaiła się do huku wystrzału. „Bach”, znaczyło tyle co ubity ptak. Lubiła aportować, a szczególnie dzikie pantarki; ich pióra chętnie chrupała, ale nader rzadko jadła ich mięso. Ustrzelony ptak zawsze należał do niej; dumnie niosła go w zębach, by ostrożnie złożyć u moich nóg.
Instynkt łowiecki nakazywał Elsie ruszać w pogoń za wszystkim, co żyło i poruszało się, ale instynkt zabijania jeszcze się w niej nie rozwinął. Jej gon był jak dotąd tylko zabawą. Zawsze szybko do nas wracała, ocierała się o kolana, prosząc o pieszczoty. Jedynie w księżycowe noce stawała się niespokojna; wówczas zamykaliśmy ją w zagrodzie. Łaziła tam i nazad wzdłuż siatki, czujnie słuchała, nozdrza jej drżały. Zaczynał docierać do niej zew natury niesiony poprzez czerń tajemniczej nocy,
2. ROMANS ELSY
Parę razy Elsa towarzyszyła nam w podróżach służbowych w terenie. Jej najdłuższą wycieczką była wyprawa, którą zrobiliśmy wzdłuż dzikich, odludnych wybrzeży Jeziora Rudolfa, które ciągnie się aż po granice Etiopii. Jerzy miał dokonać przeglądu tych okolic celem zorientowania się w stanie zwierzyny.
Pierwsze 230 mil drogi Elsa jechała w tyle naszej ciężarówki, zdana na ciągłe gwałtowne wstrząsy, na nocny lodowaty powiew wiatru i dzienny żar słoneczny.
Gdy dotarliśmy do jeziora, Elsa natychmiast skoczyła w wodę, jak by chciała zmyć z siebie brzemię trudów uciążliwej podróży. Na liczne krokodyle, unoszące się na wodzie nie zwracała zupełnie uwagi, a one również nie zdradzały żadnych agresywnych zamiarów.
Dwadzieścia trzy osły, góra prowiantu i sprzętu obozowego oczekiwały nas tutaj, jako że mieliśmy obejść jezioro pieszo. Z chwilą, kiedy zaczęliśmy objuczać osły, zmuszona byłam wziąć Elsę na łańcuch, gdyż widok ryczących i wierzgających osłów plus zgiełk rozkrzyczanych afrykańskich pomocników wprowadzał ją w stan szalonego podniecenia.
W marszu zwolniłam ją z uwięzi; goniła to tu, to tam, wpadała znienacka w całe stada flamingów i wciąż nurzała się w słonawych wodach jeziora. Mijając stado wielbłądów, musiałam ją ponownie, wbrew protestom wziąć na łańcuch. Jej wysiłki, by zawrzeć bliższą znajomość z tymi garbatymi czworonogami, o mało nie wyrwały mi ręki ze stawu. Nie miałam jednak żadnej ochoty być świadkiem popłochu wśród stada uciekających wielbłądów.
Aby w czasie marszu odseparować Elsę od osłów, „lwi oddział”, jak go nazwaliśmy, wyruszał pół godziny wcześniej niż juczna część karawany. Przeciętnie maszerowaliśmy około ośmiu godzin dziennie. Szliśmy wyłącznie nocą i rankiem, w ciągu dnia odpoczywając w jakimś zacienionym miejscu. Po pewnym czasie, kiedy Elsie stwardniała skóra na łapach, znacznie lepiej znosiła trudy długiego pochodu.
Przemierzaliśmy ponurą okolicę pokrytą dawno zastygłą lawą, miejscami tak ostrą, że nasze stopy były obolałe od ciągłego ślizgania i potykania się po tym nierównym terenie. Chcąc utrzymać łapy Elsy w możliwym stanie, smarowałam je często tłuszczem, celowość czego zdawała się rozumieć.
W czasie naszych codziennych przerw w pochodzie doszłam do wniosku, że na gołym kamienistym gruncie nie da się odpoczynku odpowiednio wykorzystać. Rozkładałam więc łóżko polowe i wyciągałam się na nim. Elsa szybko pojęła korzyści takiego rozwiązania i przyłączała się do mnie. Zwykle układałyśmy się we dwie, skulone na łóżku; często jednak Elsa sama zajmowała całą długość łóżka i mogłam uważać się za szczęśliwą, jeśli pozostawał dla mnie malutki skrawek.
W czasie tej safari Elsa raz jeden sprawiła nam wiele kłopotu; było to późną nocą tego dnia, w którym dotarliśmy do głównego obozu. Nasza podopieczna wydawała się być zupełnie wyczerpana, więc wbrew zwyczajowi nie uwiązałam jej na łańcuchu. Nagle rozległ się ryk – zauważyłam jej gibkie kształty przesadzające kolczastą zeribę, w której nasze kłapouchy spędzały noc. Powstało istne pandemonium; panika opanowała ryczące ze strachu osły, które przerwały się przez ogrodzenie i drapnęły przed siebie. Choć połapaliśmy je wszystkie całe i zdrowe, z lekkimi tylko zadrapaniami, musiałam Elsie sprawić solidne lanie i wziąć ją na łańcuch. Wiedziała, że źle postąpiła i łasiła się przepraszająco.
Sama czułam się winna, że nie doceniłam pokusy, na jaką była wystawiona na widok naszej oślej czeredy – pokusy szczególnie silnej w nocy, kiedy u dzikich zwierząt instynkt łowiecki jest najbardziej rozbudzony. Ale od tego dnia Elsa nie napastowała wielbłądów, bydła i kóz, których liczne stada napotykaliśmy przy każdym wodopoju.
Droga powrotna była jeszcze bardziej uciążliwa niż pierwszy etap naszej wyprawy. Szlak wiódł przez znacznie dziksze okolice prawie całkowicie pozbawione roślinności, jak okiem sięgnąć ciągnęła się lawa. Wodopoje były od siebie bardzo odległe, co oznaczało dłuższe odcinki marszu, możliwe do pokonania dzięki temu, że osły były teraz o wiele mniej objuczone.
W warunkach naturalnego bytowania lew, jeśli w swym rewirze znajduje dostateczne ilości pożywienia, nigdy nie odbywa dalekich wędrówek. Rozumiałam więc, ile ten daleki 350-kilometrowy marsz kosztował Elsę wysiłku. Dla niej zapewne cała wyprawa pozbawiona była jakiegokolwiek sensu i sądzę, że tylko jej przywiązanie do nas pozwoliło jej dotrzymać kroku do końca.
Po szczęśliwym powrocie z safari zrozumiałam, że pomimo trudów, które zniosła, wtedy właśnie wzmocniły się jeszcze bardziej więzy wzajemnego przywiązania. Póki była przy nas, Elsa czuła się bezpieczna i kochana. Była szczęśliwa! A dla nas nagrodą była świadomość, że byliśmy odpowiedzialni za szczęście dumnego, mądrego stworzenia, które poza nami nie miało żadnej żywej istoty mogącej zadowolić jej wysoce rozwiniętą potrzebę miłości.
Cieszyliśmy się naszą małą lwicą, ale należało uprzytomnić sobie przykry fakt, że w niedługim czasie przestanie być „małą” i również nie będzie już „naszą”. Elsa dorastała. Miała już 23 miesiące, rozrosła się, dojrzewała. Od czasu do czasu głos jej przechodził w głęboki gardłowy pomruk, sierść nabierała połysku. Zdradzała wzmożoną nerwowość, szczególnie w czasie codziennych spacerów.
Elsa od małego lubiła wspinać się po drzewach, a obecnie do tego celu wybierała co najwyższe drzewa. Kiedyś gałąź wygięła się pod jej ciężarem, znajdowała się przeszło 20 stóp nad ziemią – ogon i tylne łapy zwisały poprzez listowie. Nagle gałąź trzasła i Elsa jak niepyszna opadła w trawę. Była wyraźnie speszona i zakłopotana, szybko więc oddaliła się od nas. Jeśli cieszyła się, kiedy świadomie pobudzała nas do śmiechu, o tyle nie znosiła wyśmiewania się z niej i drwin.
Elsa miała uroczy sposób bycia. Obojętne na jak krótko rozstawała się z nami, zawsze witała nas objawami wielkiej radości. Ja byłam zawsze witana pierwsza, następnie Jerzy, a na ostatku Nuru. W takich chwilach nie omijała nawet obcych, będących w naszym towarzystwie. Tolerowała słusznie może zdenerwowanych jej obecnością gości, ale osoby okazujące przerażenie były zdane na ciężkie chwile. Elsa nie robiła im żadnej krzywdy, ale z chęci zabawy napędzała im strachu co niemiara.
Byli ludzie, którzy nie wierzyli opowiadaniom, że trzymamy w domu żywą lwicę, zjeżdżali więc do nas, chcąc przekonać się na własne oczy. Któregoś dnia odwiedziło nas pewne małżeństwo Szwajcarów. Elsa usłyszawszy nadjeżdżający samochód, skoczyła przed dom pełna ciekawości i przyjaznych uczuć. Mam wrażenie, że goście wyobrażali sobie Elsę jako coś małego, coś co można wziąć na ręce i utulić jak niemowlę. Widząc 300-funtową lwicę, idącą w stronę samochodu, poczuli się wyraźnie zaskoczeni. Długo musiałam ich prosić i namawiać, by wysiedli z auta i zjedli z nami śniadanie. Elsa była dla nich uosobieniem uprzejmości i tylko raz zmiotła ogonem zastawę ze stołu. Po lunchu Szwajcarzy nie mogli się nacieszyć, głaskali i pieścili Elsę i fotografowali się z nią w różnych pozach.
Elsa miewała jednak czasem nieprzewidziane wyskoki, które wzbudziły we mnie pierwsze wątpliwości, czy można ją będzie trzymać w domu na dalszą metę. Przed niektórymi zwierzętami zmykała, szukając u nas opieki; inne, szarżowała bez chwili namysłu. Którejś nocy, kiedy obozowaliśmy w terenie, głośne trąbienie stada słoni pobudziło Elsę do błyskawicznej akcji. Na szczęście przepędziła stado, ale zdawałam sobie sprawę, że całe zajście mogło przybrać inny, fatalny dla nas obrót. Jeśliby słonie zaatakowały Elsę, ta uciekając przed rozjuszonymi kolosami, szukałaby bezpiecznego schronienia w obozie…! Sama ta myśl była dla mnie przerażająca.
Stanęliśmy przed nowym problemem. Elsa wkroczyła w okres godowy. Chodziła z nami na spacery gdziekolwiek szliśmy, ale pewnego popołudnia zaprowadziła nas w swoim kierunku, tam dokąd o n a chciała iść. Wkrótce odnaleźliśmy świeże ślady lwa. Gdy zapadł zmierzch, odeszła od nas i mimo nawoływań nie chciała wrócić…
Z ciężkim sercem udaliśmy się do domu, wsiedliśmy do naszego łazika i wyruszyliśmy na poszukiwanie, jako że bardzo obawialiśmy się o jej dalsze losy. Po pewnym czasie usłyszeliśmy zew lwów o paręset jardów od nas. Ruszyliśmy w ich kierunku, aż zauważyliśmy błysk trzech par oczu. Czy Elsa zginie? Lew nie zrobiłby jej krzywdy, ale pytanie czy jego lwica tolerowałaby rywalkę.
Ku naszej wielkiej radości odnaleźliśmy Elsę zdrową i całą, obwąchującą jakiś krzak. Nie zwróciła na nas żadnej uwagi i kiedy znów lwy się odezwały, ruszyła w ich stronę.
„Elsa nie!” – krzyknęłam. „Nie chodź tam, zabiją cię, zginiesz!” Siadła, przyglądała się nam, to spoglądała w stronę lwów; była niezdecydowana. W końcu Jerzy dwukrotnie strzelił w powietrze, co spłoszyło lwy. Wówczas, w nadziei, że Elsa podąży za nami, ruszyliśmy wolno w stronę domu. Rzeczywiście – po dłuższym ociąganiu się dopędziła nas, skoczyła na dach samochodu i wróciła z nami do domu.
Ale zew natury nie mógł być przez nas ignorowany. Po 10 tygodniach znów przyszedł jej okres godowy. W czasie spacerów warczała na Nuru, aż któregoś dnia porzuciła go i zniknęła między pagórkami. Po długich, wielogodzinnych poszukiwaniach i nawoływaniach, zobaczyliśmy ją jak szła ku nam. Rzuciła się do nóg zadyszana i podniecona. Zauważyliśmy krwawiące rany od pazurów na jej tylnych nogach i krwawe ślady ukąszeń na głowie. (Później dowiedziałam się, że samiec parząc się zwykł gryźć lwicę w głowę). Jak tylko odzyskała siły, witała nas w dawny sposób: łasząc się cicho i pomrukując, jak by mówiła: „Słuchajcie czego się nauczyłam”.
Powtarzało się to i potem, i często zastanawialiśmy się, dlaczego Elsa nie miała nigdy młodych. Później dopiero dowiedziałam się, że u lwów powinno dochodzić do kilku zbliżeń w ciągu czterech kolejnych dni. Jeśli tak jest w istocie, znaczyłoby to, że Elsa nie miała odpowiedniej ilości zbliżeń, by stać się kotną, gdyż zazdrosna lwica, pilnująca samca na pewno nie dopuszczała do stada obcej samicy.
Należało pogodzić się z faktem, że Elsa zaczęła i będzie się włóczyć po okolicy w poszukiwaniu przygody. Po paru godzinach zawsze do nas powracała, oczywiście dlatego, że byliśmy jej „stadem”, jej żywicielami. Ale miała już 27 miesięcy, była niemalże w pełni rozwinięta i od dawna wiedzieliśmy, że przyjdzie kiedyś czas rozstania się z nią. Naszym początkowym zamiarem było odesłać ją do rotterdamskiego zoo, gdzie odnalazłaby swoje rodzeństwo. Skoro jednak wzięła swoją przyszłość we własne łapy… Jej ostatnie wyczyny wpłynęły ostatecznie na zmianę pierwotnego planu.
Wobec tego, że w buszu wydawała się całkowicie u siebie w domu, a dzikie zwierzęta dopuszczały ją do swego grona, sądziliśmy, że Elsa mogła obalić twierdzenie, że przyswojone dzikie stworzenie nigdy nie będzie przyjęte z powrotem w poczet swego gatunku. Byliśmy pewni, że Elsa, jeśli uniezależnimy ją od naszej opieki i pomocy, da sobie sama radę.
Nie było wyboru. Dla jej jak i naszego dobra Elsa musiała powrócić na łono przyrody.
3. POŻEGNANIE Z ELSĄ
Wzięliśmy Elsę na wyprawę w dalsze rzadko zaludnione okolice, gdzie żyło dużo lwów. Mieliśmy nadzieję, że w końcu zawrze z nimi bliższą znajomość. Musieliśmy najpierw nauczyć naszą wychowankę sztuki zabijania zdobyczy. Jako symbol uwolnienia, zdjęłam jej obrożę.
Niestety Elsa nie okazywała chęci do współdziałania w naszych zamierzeniach. Ze swego stanowiska na dachu samochodu spoglądała wyniośle na nieznaną okolicę. Stawaliśmy często, aby mogła pognać za napotkaną gazelą czy hieną. Zeskakiwała ochoczo, podkradała się do przyszłej zdobyczy prawdziwie lwią modłą, by rzucić się przedwcześnie w pościg za spłoszoną ofiarą. Nigdy nie udawało się jej zbliżyć na dogodną odległość, z której mogłaby dać ostatniego susa, niosącego śmierć.
Któregoś ranka zauważyliśmy krążące w błękicie sępy, które naprowadziły nas na lwa, rozrywającego zabitą zebrę. Był tak zaabsorbowany, że nie zwrócił na nas żadnej uwagi. Elsa ostrożnie zlazła ze swego legowiska i z cicha pomrukując, ruszyła w jego stronę.
Wreszcie lew poderwał łeb i spojrzał na Elsę, jak by chciał powiedzieć: „Cóż za bezczelność, czyż nie znasz naszych praw? Jak śmiesz samico przerywać władcy ucztę? Wolno ci dla mnie zabijać, ale potem musisz czekać, aż ja nażrę się do syta. Wtedy dopiero możesz wykończyć resztki”.
Najwidoczniej biedną Elsę ogarnął strach, gdyż szybko przybiegła do auta, a władca powrócił do żeru. Obserwowaliśmy go przez dłuższy czas, licząc na to, że Elsa odzyska odwagę, ale w żaden sposób nie dała się namówić do opuszczenia samochodu.
Następnego dnia mieliśmy więcej szczęścia. Zauważyliśmy wspaniałego młodego samca, wygrzewającego się na słońcu wśród wysokich traw. W naszym pojęciu był to idealny partner dla Elsy, toteż podjechaliśmy bliżej, aż dzieliło nas 30 kroków.
Lew wyglądał zdziwiony, widząc swą in spe małżonkę siedzącą na dachu łazika, ale wydawał się być przyjaźnie usposobiony. Elsa natomiast przejęta była lękiem, pojękiwała i dopiero po dłuższych namowach zdecydowała się zejść z samochodu. Myśmy odjechali kawałek drogi, czekając na dalszy rozwój wypadków.
Po dłuższym wahaniu Elsa nabrała śmiałości na tyle, że zaczęła iść w stronę lwa, który powstał, kiedy podeszła do niego na odległość 10 kroków. Samiec pełen przyjacielskich zamiarów chciał zbliżyć się do niej. Tego już było dla Elsy za wiele; w ostatniej chwili strach ją obleciał i pędem zawróciła do auta.
Dla niej widać istniała zasadnicza różnica między nocną schadzką a dziennym spotkaniem…
Wobec tych niepowodzeń, postanowiliśmy wziąć Elsę w teren „na głodnego”, w porze, kiedy była w domu karmiona. Mieliśmy szczęście natknąć się na innego pięknego samca, który właśnie odchodził od częściowo pożartej młodej zebry. Był syty, więc chyba nie będzie sprzeciwiał się podziałowi łupu.
Nic nie mogło być bardziej pomocne w naszych zamierzeniach i wysiłkach jak ta świeża lwia zdobycz, cała jeszcze przesiąknięta jego wonią. Elsa w mig zeskoczyła z wozu i łakomie rzuciła się na żer.
W tym momencie postąpiliśmy podle, ale moim zdaniem słusznie, odjeżdżając pełnym gazem. Pozostawiliśmy ją osamotnioną, na nową nocną przygodę…
O świcie następnego dnia powróciliśmy na miejsce w nadziei, że zastaniemy szczęśliwą parę. Znaleźliśmy tylko biedną Elsę, samą, bez samca, a i ścierwo zniknęło. Była uradowana naszym widokiem; rzuciła się na mnie, objęła mnie łapami i z zapałem ssała mój kciuk. Czułam się naprawdę nieszczęśliwa, że zraniłam jej uczucia, a nie miałam sposobu wytłumaczenia jej, że nasze postępowanie podyktowane było wyłącznie troską o jej przyszłość.
Nieraz jeszcze porzucaliśmy ją w terenie, by na drugi dzień zastać ją głodną, ale pełną oczekiwania na nasz powrót. Pewnej nocy, pozostawiona w buszu, przewędrowała 8 mil dzielące ją od obozu. Wróciła podrapana i okrwawiona. Musieliśmy jednak za wszelką cenę trzymać się ustalonej linii postępowania. Było to dla niej bardzo przykre i bolesne, tym bardziej, że jedynym życzeniem Elsy było być przy nas.
Do tej pory karmiliśmy Elsę mięsem już rozebranym, aby nie mogła skojarzyć swego pokarmu z jakimkolwiek żywym zwierzęciem. Teraz musieliśmy postępować inaczej. Wielka była nasza radość w dniu, w którym Elsa po raz pierwszy sama upolowała swoją zdobycz. Właściwie to niezupełnie sama, gdyż na widok dużej antylopy przechodzącej niedaleko nas, Jerzy strzelił do niej śrutem. Nim ciężko ranna antylopa padła, Elsa mocnym chwytem szczęk niczym buldog wgryzła się w jej gardło.
Biedne zwierzę po paru chwilach już nie żyło. Elsa kierowana instynktem znała najczulsze miejsca oraz chwyt zadający szybko śmierć. I również wiedziona instynktem, lwim sposobem wpierw dobrała się do pulchnych, mięsistych części zadu, po czym wyrwała wnętrzności, które skrzętnie zakopała, usuwając wszelkie ślady krwi. Czyżby to był wrodzony sposób na zmylenie sępów?
Od tego dnia Elsa kilkakrotnie z własnej już ochoty pozostawała w buszu na dwie – trzy kolejne noce. Kiedy wracała do nas z takich eskapad z pełnym brzuchem, nie zdradzając chęci do jedzenia, wiedzieliśmy, że wreszcie nauczyła się zdobywać swój żer. Pewnego popołudnia w okresie godowym Elsy, leżeliśmy w zacienionym miejscu nad rzeką. Elsa drzemała, a moja głowa spoczywała na jej boku. Nagle rozległ się ryk lwa, gdzieś w górze rzeki. Elsą wstrząsnął dreszcz podniecenia, zerwała się na nogi i cichym chodem oddaliła się. Uszanowałam jej uczucia i bez słowa sprzeciwu pozwoliłam jej odejść.
Późną nocą powróciła do obozu, wśliznęła się na parę chwil pod namiot Jerzego, czule objęła go łapą i cichym mruczeniem szeptała mu na ucho, jak by chcąc mu powiedzieć: „Wiesz, że ciebie bardzo kocham, ale mam teraz przyjaciela, który tu niedaleko czeka na mnie. Ja muszę iść do niego, to silniejsze ode mnie i mam nadzieję, że mnie zrozumiesz”. Odeszła.
O świcie odszukaliśmy tropy dużego lwa. Zrozumieliśmy, że nadszedł czas ostatecznego rozstania.
Skaliste wzniesienie o kilka mil od obozu było dla Elsy ulubionym miejscem wylegiwania się. Pod samym szczytem znajdowała się skalna półka, na której siadywała, obserwując bacznie okolicę. Jej zgrabna sylwetka pięknie odcinała się na tle błękitnego nieba. Rankiem po nocnych odwiedzinach Elsy wyruszyliśmy w kierunku skały. Przez szkła lornetki widać było lwicę na ulubionym miejscu. Musiała słyszeć nasze nawoływania, ale zupełnie nie reagowała na nie. Dopiero kiedy sami wdrapaliśmy się na skalisty stok, powitała nas z wielką radością i chętnie towarzyszyła nam do obozu.
Wszystko wskazywało, że jest to pomyślna chwila do pozostawienia Elsy jej własnemu losowi. Postanowiliśmy odjechać na tydzień. W czasie pakowania dobytku przyglądała się ciekawie, ale widać było, że wyczuwała, iż coś tu jest nie w porządku. Umówiliśmy się więc, że ja miałam zostać przy Elsie, a Jerzy po zwinięciu obozu odprowadzi oba samochody o milę dalej; ja miałam dołączyć do niego na sygnał, że wszystko gotowe do dalszej drogi.
Choć od dawna przygotowaliśmy się do tego rozstania i mieliśmy nadzieję, że pozwoli ono Elsie na szczęśliwszą przyszłość na łonie natury, niż ta, która byłaby jej udziałem w dotychczasowej niewoli – to w tym decydującym momencie pożegnania odezwały się w naszych sercach pewne wątpliwości. Elsa należała do otaczającej nas przyrody, a nie do człowieka. My byliśmy ludźmi – ale ludźmi, którzy ją kochali, a i ona nauczona była uważać nas za swoje najbliższe istoty. Czy będzie w stanie zapomnieć o wszystkim, co ją z nami łączyło, z czym była zżyta i obeznana? Czy będzie sama zdobywać żer, kiedy będzie głodna, czy też będzie pełna zaufania oczekiwać naszego powrotu, pamiętając, że jak dotąd nigdy nie opuściliśmy jej w potrzebie?
Na pożegnanie pocałowałam Elsę, chcąc po raz ostatni upewnić ją o mojej miłości i przywiązaniu.
Nadszedł Nuru, który odwołał mnie na bok; przyniósł połeć mięsa i Elsa z całym zaufaniem poszła za nim w nadrzeczne szuwary. Wzięła się do żarcia, a my… chyłkiem ulotniliśmy się, by czym prędzej dołączyć do oczekującego Jerzego.
Odjechaliśmy 10 mil i rozłożyliśmy się obozem nad inną rzeką. Spędziliśmy w nim tydzień. Wieczorami, spacerując z Jerzym wzdłuż brzegu, czułam się osamotniona. Brakowało mi Elsy idącej koło nogi, brakowało mi ciepła jej miękkiego dotyku. Ale choć bolesna to była strata, musieliśmy konsekwentnie dążyć do celu, jakim było uchronienie jej przed życiem w niewoli, w której byłaby pozbawiona wszystkiego, co natura dla niej przeznaczyła. Choć nigdy nie słyszeliśmy, aby odchowany przez ludzi lew dostosował się ponownie do życia w przyrodzie, byliśmy pewni, że Elsie to się uda.
Wreszcie tydzień minął i pojechaliśmy zobaczyć, jak Elsa daje sobie radę na nowej drodze życia. Zajechawszy do dawnego obozu, szukaliśmy jej tropów; nie odkryliśmy żadnych śladów. Zaczęłam wołać. Wkrótce usłyszałam jej tak znany mi głos: „Hnk – Hnk”. Powitanie Elsy wskazywało wyraźnie, że i ona również silnie tęskniła za nami, jak my za nią. Jej umizgi były rozczulające.
Podczas rozbijania obozu poszłam z Elsą nad rzekę, gdzie ułożyłyśmy się wygodnie obok siebie. Byłam teraz naprawdę szczęśliwa, mogłam swobodnie odetchnąć, odprężyć się, mając pewność, że Elsa dostosowała się do nowych warunków bytowania, że miała zapewniony byt wśród afrykańskiego buszu. Elsa widocznie odczuwała to samo, gdyż z ufnością położyła na mnie swoją dużą, aksamitną łapę i zasnęła. Tej nocy jednak odeszła.
Po paru dniach postanowiliśmy odjechać. Ostatniego ranka widziałam ją w dumnej pozie na ulubionym skalnym wzniesieniu. Podeszłam bliżej i choć odpowiadała na moje nawoływania – pozostała niewzruszona. Gdyby mogła przemówić, nie potrafiłaby dosadniej dać mi do zrozumienia, że życzy sobie, by ją pozostawić w spokojnej samotności.
Kiedy nasze dwa auta przejeżdżały niedaleko „jej” skały, Elsa ukazała się nam na tle nieba w całej swej majestatycznej okazałości. Spoglądała na nasz odjazd.
Elsa prowadziła życie wolnej lwicy przez kilka lat. Co parę miesięcy odwiedzaliśmy ją. Zawsze witała nas serdecznie, jak starych dobrych przyjaciół. Cieszyła się naszą obecnością, widać jednak było, że nie tęskni za nami.
Osiągnęliśmy nasz cel; kosztem wielu bolesnych i gorzkich wyrzeczeń oderwaliśmy się od niej. Elsa była wolna! Bez względu na późniejsze losy Elsy, będziemy jej zawsze wdzięczni, że dała nam przeżyć tak cudowną przygodę i za to, że pozostawiła po sobie wspomnienia tak bardzo bliskie naszym sercom.
Ilekroć ją widzę, odczuwam bolesną pustkę; lubię myśleć, że kiedy ociera swój poczciwy łeb o moją twarz, to usiłuje mnie pocieszyć, dając mi w swój sposób do zrozumienia: „Przecież urodzona byłam jako wolna lwica”.
A potem było tak:
W grudniu 1959 r. Elsa urodziła w dżungli troje lwiątek, które dumnie pokazywała Adamsonom. W styczniu 1961 r. znaleziono ją martwą. Śmierć nastąpiła z przyczyn naturalnych.
Joy Adamson zginęła w Kenii w styczniu 1980 r., zamordowana przez swojego byłego pracownika. George Adamson stracił życie w sierpniu 1989 r., próbując powstrzymać rabunek na turystach.