Polskie bloki przez lata obrosły specyficzną infrastrukturą trzepaków, zdezelowanych placów zabaw, błotnych kałuż, w których topiły się samochody, okrytych złą sławą śmietników i chaszczy, w których niejeden z nas zapalił swojego pierwszego papierosa albo zaliczył pierwszy pocałunek.
Architektoniczny krajobraz blokowisk z wieloma odcieniami ich subkultur zależnymi od miejsca, gdzie stoją, ich wysokości, sąsiedztwa, roku budowy i wielu innych okoliczności, wytworzył również mniej oczywiste, niszowe zjawiska socjologiczne, o których wielu z nas nigdy nie słyszało. Otóż nie wszystkie budynki zasiedlone były w sposób, że tak powiem, klasyczny. Istnieją, na przykład, bloki w całości należące do instytucji, które wynajmują je swoim pracownikom. Jednym z takich bloków jest 11-piętrowy wieżowiec na łódzkim Widzewie, należący do Uniwersytetu Łódzkiego, zwany hotelem asystenckim. Wbrew nazwie, sugerującej tymczasowość zakwaterowania, mieszkałam w nim z moją mamą sześć lat. – Z jednej strony było to sześć normalnych lat, z drugiej: sześć surrealistycznych lat w kosmosie.
Kosmos zaczynał się już po przestąpieniu progu jednej z dwóch klatek schodowych. – Cały parter budynku połączony był „portiernią”, czyli ciągiem przechodnich pomieszczeń: „kantorka”, kuchni, łazienki, sali telewizyjnej i korytarza, w których dyżurowali na zmianę dwaj ciecie, pilnujący szklanej gablotki, w której na haczykach wisiały klucze do mieszkań, odbierane po szkole przez dzieci, zanim rodzice zdążyli wrócić z pracy. To wyróżniało nas, mieszkańców Sarniej 2, spośród kolegów biegających po podwórku z kluczami na szyi. Na portiernię można było też przyjść, by pooglądać telewizję, bo nie wszyscy wówczas – był koniec lat 80. – mieli telewizory. Co prawda, jeden z portierów szczególnie ochoczo przytulał i obdarzał nas mokrymi całusami, gdy przychodziłyśmy oglądać Teleranek, ale z koleżankami uciekałyśmy przed nimi, chichocząc. O pedofilii nikt wtedy nie słyszał.
Im wyżej w naszym hotelu, tym przestrzenie mieszkalne rządziły się coraz bardziej skomplikowanymi prawami – niekoniecznie ku uciesze lokatorów. Na każdym piętrze znajdowały się mikroskopijne kawalerki (te zajmowały trzyosobowe rodziny), mieszkania dwupokojowe (dla czteroosobowych rodzin) i trzypokojowe. Tu zaczynał się miszmasz. Bo w hotelu asystenckim mieszkały też rodziny zbyt małe – jak nasza, dwuosobowa – by mogły wynająć mały pokój z kuchnią, a także pojedyncze osoby. Ten „gorszy sort” lokatorów, głównie samotne matki z dziećmi i singli, dokwaterowywano do większych mieszkań, w których mieszkali już inni. Przez te sześć lat, przeprowadzając się chyba pięć razy z klatki do klatki i z piętra na piętro, mieszkałyśmy za każdym razem w mieszkaniu z obcym człowiekiem, dzieląc z nim przedpokój, łazienkę i kuchnię. Z jednej z tych lokatorskich konfiguracji narodziła się przyjaźń na całe życie, z innej długoletnia sympatia, ale pozostałe cechowała obojętność i znój doświadczania intymności z osobą, z którą się nie miało nic wspólnego. Pamiętam wciąż zapach potu tych ludzi, tłuste odciski palców na klamkach, obce aromaty gotowanego przez nich jedzenia i nieumyte po ich kąpielach wanny. Wielu z nas może się wydawać, że takie problemy mieszkaniowe istniały w Polsce tylko po wojnie…
Dzieci z hotelu asystenckiego stanowiły specyficzną grupę i trzymały się razem. Wśród robotniczego, czasem lekko meliniarskigo, Widzewa ich intelektualna formacja była dość nietypowa, bo ich rodzice – magistrzy, doktorzy, profesorowie, adiunkci i asystenci – mimo finansowych niedomagań tworzyli w tkance dzielnicy nietypową wyspę. Pokrewieństwo intelektualno-duchowe sprzyjało zawiązywaniu przyjaźni, rodziny pomagały sobie w opiece nad dziećmi, ale też w próbach polepszenia bytu. Co jakiś czas po naszym bloku chodziła bowiem tzw. komisja socjalna, która miała pochylać się nad niedostatkiem i szczególnie trudną sytuacją lokalową poszczególnych mieszkańców i wnioskować o przydzielenie im lepszego lokum. Kiedy zbliżał się dzień przybycia komisji, w wielu mieszkaniach, zwłaszcza tych, w których mieszkali „administracyjnie” dolepieni do siebie, niespokrewnieni ze sobą ludzie, rozpoczynały się spektakularne akcje: zapraszano znajomych sąsiadów z dziećmi, które biegały wokół z krzykiem i demolowały lokal, w przedpokojach rozwieszano pod sufitem sznurki i urządzano wielkie pranie, rozpoczynano gotowanie na masową skalę – z rozgrzanych kuchenek i piekarników wypełzały radośnie karaluchy rozbiegające się po całym mieszkaniu. Czasami organizowano widowiskowe kłótnie między współlokatorami mające uświadomić komisji, że tak dłużej mieszkać się nie da. Część takich spektakli kończyło się pozytywnym skutkiem i przenosinami do innego, lepszego lokalu. Ci, którym się to nie udawało, przez kolejne miesiące próbowali się zaprzyjaźnić ze swoimi sąsiadami albo wręcz odwrotnie: dyskretnie podtruwali im jedzenie, podbierali pastę do zębów lub bez przerwy przybiegali z fikcyjną wiadomością, że sąsiad jest właśnie proszony do telefonu na portierni, choć, oczywiście, nigdy nikt nie dzwonił.
Kiedy dziś myślę o tym czasie, mam poczucie, że doświadczyłam jakiegoś rodzaju wspólnoty, która już nie ma szans się ponownie zawiązać. Inteligencję mieszkającą przy Sarniej 2 konsolidowało doświadczenie życiowe i bieda, ale były to jej ostatnie lata dla klasy społecznej, która, zaraz po nastaniu w Polsce demokracji i kapitalizmu, zaczęła rozpadać się i znikać. Rodzice moich kolegów – pracownicy naukowi – przechodzili do pracy w ubezpieczeniach i budowali wille pod miastem, a ich wieloletnie małżeństwa się rozpadały. Tata jednej koleżanki, chemik, zaczął w piwnicy produkować amfetaminę i trafił do więzienia, tata innej, geodeta, wyprowadził się do innego miasta, by produkować papier. Nie mógł znieść, że jego czteroosobowa rodzina gnieździ się na niespełna 30 metrach. Gdy dziś myślę o tym miejscu, w którym spędziłam sześć lat, mam wrażenie, że żyłam w jakiejś surrealistycznej, słodko-gorzkiej bajce przypominającej Underground Kusturicy, gdzie pomieszani ze sobą ludzie, których dużo łączyło, ale jeszcze więcej dzieliło, skazani byli na wspólne życie ze sobą – i radzili sobie z tym. Dziwnymi wynalazkami, tolerancją, cierpliwością, fantazją i przedsiębiorczością – budowali mikrospołeczność, której teraz próżno szukać gdziekolwiek. Blok przy Sarniej 2, ze swoją ciasnotą, prowizorką, brzydotą, którą ludzie oswajali, jak mogli, przypominał statek, który – mimo niewygód – pozwalał nam w miarę bezpiecznie płynąć przez rzeczywistość społecznych przemian przełomu lat 80. i 90. poprzedniego wieku.
Przed napisaniem tego tekstu z drżeniem serca wpisałam w wyszukiwarkę internetową adres mojego dzieciństwa. Dalej istnieje, jako „Budynek Mieszkalny Sarnia”. Na zdjęciach te same, choć nowsze, najtańsze beżowe meble ze sklejki, żółte ściany, olejne lamperie… Wnętrza poza jakimkolwiek stylem, poza czasem. Dział spraw socjalnych Uniwersytetu Łódzkiego oferuje następujące opcje wynajmu:
- mały pokój,
- duży pokój,
- duży pokój matka z dzieckiem,
- duży pokój małżeństwo,
- M1,
- M2,
- M3.
Od 30 lat nic się nie zmieniło. Chociaż zmieniło się wszystko.