Co najmniej raz przebył odległość równą drodze z Ziemi na Księżyc. Gdyby nie etat latającego reportera w amerykańskiej sieci telewizyjnej NBC, Toni Halik byłby… wynalazcą. W życiu umie sobie radzić w każdej sytuacji. Wierzy w moc umysłu i w przypadek.
W Royal Air Force
Filmować nauczył się jako pilot RAF-u. W czasie drugiej wojny w polskich dywizjonach w Anglii latali piloci z dużym stażem, a Toni miał niespełna 19 lat i dobre chęci. Trafił więc do eskadry RAF-u i tam latał przez całą wojnę.
– Przy okazji – wspomina Toni Halik – strzelając z mojego Spitfire’a do niemieckich myśliwców, uczyłem się filmowania: pod maską chłodniczą samolotu była wmontowana kamera filmowa, która włączała się przy naciśnięciu spustu wyzwalającego ogień karabinu maszynowego i (w tzw. pierwszej wersji) działała, dopóki nie skończyłem strzelać. Postanowiłem nie oszczędzać królewskiej amunicji i, choć samolot niemiecki już się rozlatywał, waliłem dalej, aby dłużej pracowała kamera. Cieszyło mnie, że zdobywam więcej zdjęć, i moja metoda szybko się przyjęła w naszej eskadrze, a później także w sąsiednich.
Jeszcze w mundurze RAF-u Toni – tuż po wojnie – wstąpił w Londynie do restauracji. Przy sąsiednim stoliku grupa mężczyzn z Ealing Studio głośno rozprawiała o wyprawie do Kenii, która opóźni się z powodu choroby operatora.
– Jestem nie tylko pilotem, ale także operatorem – Toni przysiadł się do nich – i chętnie bym z wami pojechał.
Z nieba nam spadłeś!
– zawołali. I tak Toni po raz pierwszy wyruszył na wyprawę do Afryki. Jego zdjęcia zachwyciły Anglików, szybko więc zdobył patent operatora filmowego i wyjechał do Argentyny z żoną Pierrette.
– Mam w życiu szczęście, zestrzelono mnie pod koniec wojny nad Francją i wpadłem wprost w objęcia pięknej Francuzki, Pierrette, która jako moja małżonka towarzyszyła mi w wielu wyprawach. Boże, jak ona umiała strzelać! – wzdycha jeszcze dzisiaj Toni. – Kiedy w czasie jednej z podróży wynajęty przez nas człowiek chciał mnie zabić, Pierrette wyciągnęła rewolwer i zastrzeliła go, nim zdążyłem się zorientować…
Kondory – to był jeden z pierwszych tematów Halika w Argentynie. Jak je sfilmować w locie? Krąży taka oto opowieść: otóż Halik zwabił ptaki końską padliną, a kiedy się na nią rzuciły, kilka kondorów złapał na lasso, przywiązał za nogę do padliny i sfilmował. Tadeusz Bartnowski twierdzi, że tak właśnie było, lecz Toni protestuje:
– Skądże! Po prostu zrobiłem im wielką ucztę i tak się najadły, że nie mogły wzlecieć…
Wkrótce potem NBC zleciła mu realizację filmu o tym, jak Walt Disney kręci w Amazonii film o jaguarach. Halik z Pierrette udał się do Amazonii, ale Disneyowska ekspedycja się nie powiodła: jednego z uczestników pożarł dzik, zaś asystent Halika zmarł ukąszony przez jadowitą żmiję. Sam z żoną Pierrette wyruszył więc Toni łodzią z prądem rzeki Araguaia, rozpoczynając serię wielkich wypraw.
Ich syn Ozana, który urodził się w czasie podróży z Ziemi Ognistej na Alaskę, ma dziś 31 lat i mieszka w Stanach Zjednoczonych. Chciał być, jak tatuś, pilotem.
– Praca w NBC miała i tę zaletę, że dzieciom lotnych korespondentów firma opłacała połowę kosztów nauki, a studia Ozany w Aeronautic University kosztowały rocznie zawrotną sumę 30 tysięcy dolarów – mówi Halik. – Ale Ozana wakacje spędzał zawsze na moich wyprawach z Elżbietą, moją obecną żoną, bo chciał zarobić trochę własnych pieniędzy. Terminował jako dźwiękowiec i tak mu się to spodobało, że po zdobyciu dyplomu inżyniera lotnictwa i – co w USA nie jest takie łatwe – kontraktu do pracy w lotnictwie oznajmił mi, że też zostaje, jak ja, korespondentem do celów specjalnych, ale w konkurencyjnej sieci telewizyjnej ABC.
Najbezpieczniej we dwoje
Po raz pierwszy Elżbieta Dzikowska zobaczyła Toni Halika na ekranie TVP w 1973 roku. – Co za śmieszny facet! – wykrzyknęła. Wkrótce potem poleciała do Meksyku, gdzie Halik, obywatel argentyński, mieszkał już od kilku lat.
– Po prostu przyjechała mnie poderwać – śmieje się Toni.
– Inaczej było: w Polsce proszono mnie o wywiad z nim, więc do Toniego zatelefonowałam, a że go nie było, zostawiłam wiadomość sekretarce automatycznej, wkrótce jednak się odezwał, stając się później częścią mojego życia – mówi Elżbieta.
– Dobraliśmy się cudownie…
– Ja spod znaku Ryb, on – Wodnik.
– A ryby bez wody nie mogą żyć – śmieje się Toni. – Z Elżbietą też podróżujemy tylko we dwoje. 4–5 osób w ekspedycji i tak nie zapewni sobie wzajem pełnej ochrony, więc problem wielkich niebezpieczeństw zawsze istnieje. A we dwoje łatwiej na obcym terenie nawiązać kontakt niż samotnie czy we trójkę, zwłaszcza że według wierzeń Indian i ludów pierwotnych na całym świecie mężczyzna z kobietą zbliża się zawsze pod znakiem przyjaźni. Sam mógłby być groźny, ale idąc w parze – nigdy. Podróżując tylko z Elżbietą, ufam jej absolutnie, a trzeciej osobie nie zawsze można zaufać, o czym przekonałem się kiedyś, wynajmując w Mato Grosso „trzeciego”, który chciał mnie później zabić, aby zabrać broń, sprzęt filmowy i pieniądze. Trzeci uczestnik wyprawy to zawsze ogromne ryzyko. Zresztą tam, gdzie kończy się cywilizacja i zaczynają bezdroża czy dżungla, przewodnik wie od nas niewiele więcej.
W czasie wyprawy Halikowie są doskonale uzbrojeni. Ulubiona broń Toniego dla obrony własnej to Smith and Weston 38 long; z rewolweru tego strzela czasem w dżungli dla ostrzeżenia: w górę. Do polowania służy mu sztucer albo karabin kaliber 22. Śmiano się kiedyś z niego, że używa tak małokalibrowej broni.
– Z niej można zastrzelić przepiórkę i… jaguara. Wchodząc z taką bronią do dżungli, zabieram pięćset sztuk amunicji, którą chowam do kieszeni. Na pięćset sztuk amunicji do karabinu czy dubeltówki musiałbym mieć plecak. Używam też czasem kul dum-dum o dużej mocy, których nie ma w normalnej sprzedaży. Z łuku również czasem strzelam.
Jak się zaprzyjaźnić?
O przyjaźń członków szczepu białemu człowiekowi nie jest łatwo. W poszukiwaniu wioski jednego ze szczepów Toni i Pierrette Halikowie długo błądzili, a kiedy ją znaleźli – była jak wymarła. W największym szałasie wręczyli dar dla wodza: sól i maczetę, on im ofiarował biju, placek z kukurydzianej mąki.
– I kazał nam się wynosić! Przeszliśmy na drugi brzeg rzeki, rozbijając tam obóz, a wieczorem – wspomina – zacząłem grać na harmonii. Zatrzeszczały krzaki. Ktoś z plemienia mnie słuchał. I tak było co wieczór, przez dwa tygodnie. W dzień polowałem, część mięsa zabitej sztuki pozostawiałem na brzegu. Mięso znikało. Aż w końcu do mojego ogniska przyszedł wojownik z tamtego szczepu i bez słowa zaczął jeść pieczone mięso, tak jakbym go… zaprosił. Wymieniliśmy kilka słów: „ty-ja-polować-jutro”. I tak się umówiliśmy na jelonki. O świcie zapolowaliśmy. On z łuku, a to nie takie łatwe, bo jedna zatruta strzała jeszcze nie zabija, trzeba w zwierzę wpakować dwie, trzy, a ono i tak biegnie dalej kilometr czy dwa, nim padnie. To tylko na filmach lew przewraca się od jednej strzały. Z karabinu strzelałem celnie z odległości stu metrów. Dla wojownika to była magia. Więc nazajutrz zjawiło się u mnie dwóch amatorów polowania, w dwa dni później – czterech, i wreszcie sam wódz przysłał po mnie i moją żonę, abym się przeniósł na ich brzeg, bo zbliża się powódź i woda zaleje mój obóz. Po jakimś czasie poprosiłem o przyjęcie mnie na członka szczepu, lecz oni wahali się, widząc, że
mam coraz mniej amunicji. A zwyczaj Indian każe, że starca i mężczyznę, który nie może polować, szczep musi utrzymywać. Ale im udowodniłem, że potrafię także polować z łuku.
Oszustwo i kradzież w szczepach nie istnieją
– Tam, gdzie wszystko jest regulowane przez tabu i wierzenia, nadużycia nie wchodzą w grę – mówi Toni. – Kobieta nie zdradzi tam męża, bo ona wierzy, że jeśli tak uczyni, czarna pirania pogryzie ją w czasie kąpieli i uśmierci. Po zdradzie męża strach przed kąpielą nie pozwoliłby jej wejść do wody, a to już byłby dowód zdrady.
W brazylijskim szczepie Hinan dziewczyny cieszyły się wolnością w przeciwieństwie do chłopców, których stale pilnowano.
– W moim szczepie – powiedział Toni wodzowi Hinan – chłopakom dajemy wolność, a dziewczyn pilnujemy jak oka w głowie.
Wódz długo myślał: – Źle jest w twoim szczepie – rzekł. – Bo jeden chłopak dużo szkody wielu dziewczynom, a wiele dziewczyn żadnej szkody jednemu chłopakowi…
W szczepie Hinan dziewczyny wybierały sobie chłopców, którzy po inicjacji w wieku ośmiu lat opuszczali wioskę, aby przez 5–8 lat przygotowywać się w odległym szałasie do zawodu męskiego – jako dojrzali mężczyźni powracali, spacerując wokół wsi. Na znak sympatii chłopak otrzymywał matę, nocą przychodził do szałasu rodziny dziewczyny, spał z nią, podczas gdy rodzina udawała, że go nie dostrzega, zaś nazajutrz polował, przynosząc ojcu dziewczyny zwierzynę na dowód, że jest dobrym wojownikiem, i znów spał z dziewczyną. Mógł u niej pozostać przez trzy noce. Jeśli potem oboje zdecydowali, że chcą być małżeństwem, odbywał się obrządek zaślubin, a jeśli sobie nie odpowiadali, rozstawali się bez wstydu; gdy z trzydniowego związku rodziło się później dziecko, nic nagannego w tym nie było.
Magia, ale coś w tym jest…
Wśród szczepów wiara w reinkarnację była powszechna i równowagę między liczbą zgonów i narodzin trzeba było zawsze zachować. Kiedy ktoś umarł, jego ciało umieszczano poza wioską w płytkim dołku. Rodzina przynosiła zmarłemu pożywienie, ciesząc się, że znika, choć zjadały je nocą zwierzęta. Ciało zmarłego obgryzały mrówki, a z chwilą, gdy jego kości wrzucano do specjalnego garnka, wiadomo było, że… jest on już w drodze powrotnej. Mówiono kobiecie, że wkrótce urodzi przyszłego dzielnego wojownika, wymieniając imię członka szczepu, który ostatnio zginął.
– Takie bajki można opowiadać, ale ten, kto przepowiadał kobiecie, że urodzi chłopca, w określaniu płci nigdy się nie mylił – mówi Toni.
Toni był świadkiem 360 urodzin w szczepie Hinan i z góry było wiadomo, czy urodzi się chłopak czy dziewczynka. Ani jednej pomyłki na 360 urodzin!
– Skąd ty to wiesz? – pytał Halik jednego z wojowników.
– Nie widzisz, że jej urodzi się chłopak? – Wojownik wskazywał kobietę pochyloną nad rzeką.
– Nie widzę.
– Jak to nie widzisz? – złościł się Indianin.
Dziś Toni Halik mówi: – Prawdopodobnie ludzie pierwotni nadal posiadają zdolność widzenia aury każdego człowieka, dar, który myśmy już zatracili, zaś aura kobiety, która ma urodzić chłopca, jest inna od tej, gdy ma się urodzić dziewczynka. Sam kiedyś widziałem coś takiego w czasie seansu spirytystycznego: wygląda to jak lekko świecąca, drgająca ramka wokół ciała ludzkiego…
Najgroźniejsza wyprawa
Od początku Halikowie grają o najwyższą stawkę. O życie. Groźna może być każda wyprawa. Kiedyś Toni robiąc zdjęcia wulkanu, wleciał helikopterem w głąb palącego się krateru. Jeden powiew wiatru i helikopter… nawet by nie wyparował. A gdyby w dzikim, izolowanym od świata miejscu ich jeep wpadł np. w jamę po szakalu, wypadek kosztowałby ich życie.
Fotografia „Drzewo lwów” przedstawiająca 35 zwierząt wylegujących się w Kenii pod drzewem, nie ma równej sobie w świecie, bo nikt jeszcze nie sfotografował 35 lwów. A oni, Elżbieta i Toni, podjechali jeepem i… udało się.
– Na auto lwy nie reagują. Dla nich jeep to prawdopodobnie jeszcze jedno zwierzę, które brzydko śmierdzi, nie da się na nie zapolować i nie da się go zjeść, a przy tym jest nieszkodliwe. Ale mogę, na przykład, wyjść z jeepa za własną potrzebą – mówi Toni – i lew natychmiast zareaguje… Tylko szaleńcy się nie boją.
Za najpiękniejsze sceny, jakie udało im się nakręcić, uważają życie intymne pary lwów. Była to najbardziej czuła para kochanków – zaczęli od bankietu, zabijając antylopę. Lwy najadły się i aż przez trzy dni się do siebie zalecały, pieściły się delikatnie, nim doszło do pełnego zbliżenia…
– To telewidzowie zmuszają mnie i Toniego, aby iść dalej i zobaczyć więcej – wyjaśnia Elżbieta. – Gdybyśmy podróżowali wyłącznie dla siebie, filmy byłyby powierzchowną rejestracją krajobrazu.
– Elżbieta jest silną dziewczyną – mówi Toni Halik. – To ona dźwiga kamery i ona jest cookiem. Na szczęście jem po to, żeby żyć, a nie odwrotnie.
– Śniadania Toni sam sobie robi: kaszka manna z mlekiem zwana kaszką-maszką i czasem jajecznica, a ja też – gdziekolwiek jestem – jadam rano biały ser z powidłami. Na obiad im mniej, tym lepiej. Na kolację pijamy zsiadłe mleko. Spośród wszystkich kuchni świata najwyżej cenię chińską, uwzględnia wszak nie tylko smak potrawy, ale także jej kolor i zapach, a każde danie przygotowywane jest indywidualnie. W Chinach nie ma nigdzie wspólnego kotła. W restauracjach, które w zapadłych dziurach wyglądały jak nory, jedliśmy potrawy godne królewskiego stołu. A w ogóle radzę jeść tylko tyle, by zaspokoić głód i ani trochę więcej. Co do tego oboje jesteśmy zgodni. A tak naprawdę
różnimy się w każdym calu.
Toni uwielbia kino w telewizji, a ja – kino w kinie. On lubi szybką akcję, a ja – refleksję, muzykę i teatr. Ja – góry, on – morze. Ja kocham chodzić szybko, on – powoli, ja kocham świątynie, katedry i zapachy, on – zwierzęta i wszystko, co się rusza.
– Elżbieta jest mądrą sową ateńską i moją podręczną encyklopedią, a poza tym – jako historyk sztuki – organizuje wielkie wystawy i nie zawsze ma czas, żeby ze mną na 2–3 dni znienacka pofrunąć do Paryża. Tam się czasem relaksujemy, bo filmy, które kręcimy w czasie wyprawy, pochłaniają dziesiątki godzin pracy, nim je pokażemy w telewizji. Nie mówiąc już o tym, że odkąd jestem na emeryturze i luźniejsze są moje związki z NBC, musimy oszczędzać. W NBC był raj, tam problem pieniądza nie istniał. Tam mówiono mi: „Chcesz helikopter, to sobie wynajmij, chcesz łódź podwodną, to ci ją za trzy dni załatwimy…”.
Dla Halików najważniejszy jest ich dom pod Warszawą: miejsce, do którego w czasie każdej wyprawy tęsknią. Tu zgromadzili skarby ze wszystkich stron świata.
Część zbiorów w piwnicy domu tworzy niepowtarzalną scenerię „studia”, w którym TVP realizuje program „Pieprz i wanilia” – tam co dwa tygodnie spotykamy Halików, wciąż niesyci ich filmów; po ich emisji dostają co miesiąc aż dwa tysiące listów.
W gabinecie na piętrze Toni Halik pisze swoje książki.
– Dwie pierwsze książki napisałem po angielsku, później najłatwiej było mi pisać po hiszpańsku i trzy moje podróżnicze książki ukazały się w Polsce w przekładzie, a teraz – choć nadal jestem obywatelem argentyńskim, który najbardziej kocha Polskę – piszę po polsku.
Dlaczego Halik, urodzony pod Działdowem, nosi imię Antonio? Otóż kiedy wyrabiano mu dokumenty w Argentynie, argentyńscy urzędnicy mylili jego bardzo słowiańskie imię – imienia nie zdradza – z nazwiskiem. Halika to irytowało.
– Bo ty nie masz chrześcijańskiego imienia – tłumaczyli urzędnicy.
– To dajcie mi chrześcijańskie imię.
– Więc będziesz się nazywał Antonio!
Jako Antonio zrobił Halik z Elżbietą Dzikowską 323 filmy dla polskiej telewizji, zaś wcześniej – dla NBC – nakręcił prawie 400. Każdy był częścią wyprawy.
Dwukrotnie powrócił Toni Halik
w roli odkrywcy
Groty Białego Orła w Sierra de Roncador i dwóch małych rzek: The Little Vistula i The Halik River. Rzeczki odkrył, płynąc w górę brazylijskiej rzeki Xingu i tam znalazł dorzecze, a że nie było go na żadnej mapie, dotarł do źródeł, narysował plany i zgłosił później te odkrycia do Geographic Society, które w czerwcu br. przyjęło Elżbietę Dzikowską i Toni Halika do grona członków prestiżowego The Explorers Club w Nowym Jorku – za specjalne zasługi: Elżbietę za udział w wyprawie zakończonej odkryciem ostatniej stolicy Inków, Vilca Bamba, Toniego – za życie wśród członków szczepów Hinan i Szawantu. The Explorers Club* zrzesza 3 tysiące największych podróżników i odkrywców (18 Polaków), na jego liście znajduje się m.in. nazwisko Amundsena i Hilary’ego.
Już wkrótce Halikowie wyruszą na kolejną kilkumiesięczną wyprawę: objadą od krańca do krańca Kanadę i spenetrują najbardziej niedostępne rejony Indonezji.
* Wśród najwybitniejszych odkrywców naszych czasów jest też Stanisław Szwarc Bronikowski (przyp. I.B.).
Tekst pochodzi z numeru 2510/1993 r. (pisownia oryginalna), a możecie go Państwo przeczytać w naszym cyfrowym archiwum.