Uberlandszaft Uberlandszaft
i
Photo by Filip Springer
Ziemia

Uberlandszaft

Filip Springer
Czyta się 11 minut

W pejzażu sztucznych gór, jezior i rzek czai się pomruk nadchodzącej apokalipsy.

1

Więcej w tym jest schyłku niż krańca. Wieś nazywa się Kuźnica, kilkadziesiąt domów na brzegu odkrywki. Idę wzdłuż rowu odwadniającego. Betonowe nabrzeże pokryte jest rdzawym nalotem, woda pompowana z kopalni ma dużo żelaza.

Cicho tu. Dopiero po kilku minutach zdaję sobie sprawę – za cicho.

Gdzieś w oddali szczeka pies, ale tu panuje bezgłos. Zaczynam uważniej się przyglądać, zerkam przez płoty. Obejścia są uporządkowane, uładzone. Puste. Nikt tu nie mieszka. Można poznać po zielsku, dzikie się tam już zadomowiło.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Staję na jednym z tych bezludnych podwórek i dopiero wtedy zaczynam rozumieć. Domy po tej stronie wsi zostały opuszczone, bo przynależały do nich pola, które pochłonęła odkrywka. Były nadkładem, który został zdjęty. Patrzę na pusty dom, otwarte wrota obory, przez którą na przestrzał widać pustynny pejzaż kopalni, i czuję narastające ssanie próżni.

2

9 grudnia 1961 r. pracownicy przedsiębiorstwa Poszukiwania Nafty z Piły na terenie nieistniejącej dziś wsi Piaski nieopodal Bełchatowa odkryli trzeciorzędowe złoża węgla brunatnego. Od tego się zaczęło. Dalsze badania okazały się niezwykle obiecujące. Odkryte złoża gwarantowały dobry surowiec na kilkadziesiąt lat. Żeby się do niego dostać, trzeba było zlikwidować kilkanaście wsi. W największym Kucowie żyło wtedy 116 rodzin, w Folwarku – 88, w Woli Grzymalinie – 84. Do tego Antoniówka, Kocielizna, Kociniak, Modrzewiec, Stawek, Gadka. I osada Wiktoria – jedna rodzina. Wyobrażam sobie, jak do nich właśnie przychodzą. Jest może wczesna jesień, mgły się snują po polach. Gdzieś tam z głębi pejzażu trąbią żurawie. Osada Wiktoria. Warkot motoru, trzaśnięcie drzwiczek, szczekanie psa. „Będziecie się musieli stąd wynieść”. „A dokąd?” „A tam, za skraj, pomożemy, rekompensata będzie. Tu kopalnia. Po co na tej wsi wam siedzieć, do miasta idźcie. Tam bloki budują”.

Znów drzwiczki, motor, pies, żurawie. Cisza.

Potem trzeba było przesunąć rzekę, wykopać w jej miejscu głęboką na 250 m dziurę, a z wybranej ziemi usypać górę sięgającą prawie 400 m.

Zaczęto od rzeki. Nazywa się Widawka. W jej dolinie ludzie osiedlali się już w czasach kultury łużyckiej (tej od Biskupina, 700–400 lat p.n.e.). 1 marca 1975 r. zaczęli dla niej budować zastępcze koryto. Przesunięcie rzeki w świetle tego, co poprzedzało, to nie było jakieś wielkie wyzwanie. Skończyli pod koniec lipca tego samego roku.

3

Ośrodek w Wawrzkowiźnie jest pusty i cichy. Wybudowano go dla górników i pracowników elektrowni jako „zaplecze rekreacyjne”. Przy budynku administracji stoi jakiś samochód. W basenie walają się ubiegło­roczne liście. Wszędzie stoją wielkie znaki, że nie wolno tu jeździć na ­quadach i motocyklach. Widać latem się jeździ.

Kręcę się chwilę między domkami typu Brda, a potem ruszam w stronę pararzeki. Przechodzę przez podmokłe boisko do siatkówki i odnajduję leśną ścieżkę. Zalew zamarzł w połowie, na krawędzi lodu przycupnęło stadko krzyżówek. Na drugim brzegu podrywa się do lotu czapla biała. Jej sylwetka wygląda przez chwilę jak blik z lusterka rzucony na ciemną ścianę lasu. Robi koło i ląduje w tym samym miejscu.

Dalej jest trzcinowisko, ścieżka wiedzie jego skrajem. Za nim otwiera się przestrzeń schizofreniczna. Właśnie dlatego tu przyszedłem, gdy tylko zerknąłem na mapę – od razu wiedziałem, że muszę to zobaczyć. Widawka płynie tu sztucznym korytem, a nawet nie tyle korytem, ile szeroką betonową rynną. Tylko w jednym miejscu skręca łagodnie, poza tym idzie prosto jak przymiar kreślarza. Ścieżka biegnie jej północnym brzegiem, przeciska się między tym właśnie sztucznym korytem a prawdziwym starorzeczem, którego po prostu nie zasypali w czasie regulacji. I tędy właśnie idę, mając po prawej sztuczną rzekę, a po lewej jej zarastający powidok. Co chwilę natykam się na leżące w poprzek ścieżki bobrowe zgryzy. Niektóre całkiem świeże, z pachnącymi jeszcze wiórami. Tropy i ślady nie zostawiają złudzeń. Bobry przychodzą ze starorzecza tylko po to, żeby się tu nażreć. Robią bałagan i wracają do siebie. O żadnym zrzucaniu drzew na tę pseudorzekę nie może być nawet mowy. Wygląda to tak, jakby uznały, że ona jest niegodna ich wysiłku.

Dalej jest droga numer 484 i przepust pod nią. W oddali majaczą konstrukcje zapory na jeziorze Słok.

Staję na starym mostku i rozglądam się dookoła. Moją uwagę zwraca budynek z murowanym parterem i drewnianym podniesieniem. Stoi dobrych kilkadziesiąt metrów od rzeki, między drzewami. Długo mu się przyglądam, bo coś mi przypomina.

– To młyn – słyszę za plecami. Gość ma może 50 lat. Jechał na rowerze, musiał się zatrzymać, bo tego bawolego zamyślenia doznałem akurat na środku chodnika.

– Młyn? – pytam.

– No młyn – odpowiada. – Nawet tam rękaw do mlewa widać, o tam.

– Młyn – powtarzam machinalnie. – A gdzie rzeka?

Bo jeśli to ma być młyn, to coś go musiało napędzać. A ten tutaj stoi na podmokłej łące.

Mężczyzna spogląda na mnie pobłażliwie. Trochę tak, jakby chciał mi dać więcej czasu na zastanowienie się. I wtedy pojmuję – ten most, drogę, rzekę z korytem wyłożonym betonowymi prefabrykatami, przesuniętą względem starego leża, które teraz zarosło już tą łąką.

A więc młyn – sierota po rzece.

zdjęcie: Filip Springer
zdjęcie: Filip Springer

4

Pierwsze kości wyszły z ziemi na początku lat 80. Maszyna stanęła, zawołano speców. Mammuthus primigenius – mamut włochaty. Tych pierwszych kilka fragmentów to była wtedy jeszcze sensacja. Gazety o niej pisały. Potem, za każdym kolejnym razem, ekscytowano się mniej. Ale szczątki mamutów wydobywano tu regularnie, co kilka lat.

W 2003 r. łyżka koparki rozłupała całą czaszkę. Dziewięć lat później znaleźli żuchwę z dwoma zębami trzonowymi, żebro, lewą panewkę miedniczą z fragmentem kości biodrowej i fragment kości łonowej.

W artykułach o tym ostatnim znalezisku piszą, że mamuty wyginęły na skutek „wielkoskalowych zmian klimatu”. Tutaj, w okolicach dzisiejszego Szczercowa wyglądało to tak, że wycofujący się lodowiec zatrzymał odpływ wody. Utworzyło się wielkie jezioro zasilane wodami glacjalnymi. Te wody niosły mnóstwo piasków, mułów i iłów, które osiadły na dnie. Tak powstała ta równina, woda w końcu spłynęła, osady zostały. Na jej obrzeżach wiatr uformował piaszczyste wydmy, na wydmach wyrosły sosny. W ich sąsiedztwie pojawiły się zagłębienia wypełnione wodą, które dały początek złożom torfu.

Tak powstaje prawdziwy kraj­obraz. Trwa to kilkaset tysięcy lat.

Albo tamta osada badana przez archeologów w Chabielicach. To było zanim otwarto pole wydobywcze Szczerców. Zdanie na koniec naukowego opracowania: „Osada została prawdopodobnie opuszczona planowo, ze względu na wyjałowienie ziemi lub wyczerpanie wychodni kamienia wapiennego”.

I co? I nic. Jak grochem o ścianę.

5

Przyjechałem na skraj odkrywki, by dowiedzieć się czegoś o przyszłości. Chciałem przytłoczyć się skalą, w której nie tylko jednostka, ale także gigantyczna maszyna nic nie znaczą. Obie są tu równe sobie – giną w bezmiarze. A bezmiar kładzie się na czasie. Nagle trwanie w nim cywilizacji wydaje się mgnieniem. Geologiczna perspektywa nawarstwień, długie, sięgające milionów lat trwanie i my z naszą trwogą o jutro. Otóż nie będzie jutra i myśl ta jest jedynie pyłem na powierzchni dziejów.

Tak, gdzieś tutaj zaczyna się apokalipsa, której najprawdopodobniej będziemy uczestnikami. My, nasze dzieci, wnuki. Można ją wyczytać z pejzażu, wystarczy uważnie patrzeć (i słuchać, ale o tym za chwilę). Jego nieustępliwym elementem są kominy elektrowni Bełchatów, największego truciciela w Polsce i Europie. Jedno dłuższe spojrzenie, powiedzmy 5 sekund, i 6 ton CO2 leci do atmosfery (do tego tlenek azotu, siarka, rtęć). Aż strach dłużej patrzeć.

Zamknięcie oczu jednak niczego nie zmieni.

Kleszczów – gmina, na terenie której znajduje się kopalnia – jest najbogatszy w Polsce. To widać. Wszystko jest tu nowe, prawie nowe albo ostatnio odnowione. Z kasą z podatków nie mają już tutaj co robić. Co się da, wydają na chodniki z kolorowej kostki, wiejskie świetlice, place zabaw, budynki urzędów, remiz, parafii. Ich dom kultury wygląda, jakby startował w konkursie na polski pawilon na Expo.

zdjęcie: Filip Springer
zdjęcie: Filip Springer

Jadę przez ten dostatek i wyobrażam sobie, jak to będzie wyglądało, gdy już wszystko się skończy. Te szerokie drogi, rozległe jak lotniska ronda, alejki obstawione filigranowymi barierkami. Wyprażone w skwarze przegrzanej planety, na której zamarło już życie. Gdy nas już nie będzie, bo zagotujemy się we własnych ciałach albo rzucimy się sobie do gardeł.

Jadę przez tę wycyzelowaną do granic absurdu najbogatszą gminę w Polsce, na skraju pustego oczodołu ziemi, z którego wypełza zło, i zastanawiam się, jak to wtedy będzie – któregoś dnia, takiego jak ten, o zmierzchu, ale już bez tej ledowej łuny zalewającej wszystkie, nawet najbardziej marginalne drogi zimnym światłem.

6

A wszystko to w płaskim cieniu sztucznej góry Kamieńsk. W promieniu kilkudziesięciu kilometrów nie uświadczysz nic wyższego. Czterysta dumnych met­rów nad ciągle podnoszący się poziom morza. A jakby tego było mało, przypudrowano ten pagór prawdziwie alpejskim make-upem. Jest wyciąg narciarski, są trasy zjazdowe, ratownicy ze skuterem śnieżnym i kilka sklepów z narciarskim sprzętem. Na leżaku przy dolnej stacji opala się narciarz. Ma przeciwsłoneczne okulary i opaleniznę, podejrzanie intensywną jak na możliwości nadbełchatowskiego nieba. W dłoni dzierży dumnie kufel z piwem. Może przymyka oczy i wyobraża sobie Sankt Moritz? Tak byłoby rozsądniej. Przy odrobinie dobrej woli można na chwilę zapomnieć, że jesteśmy jedynie na zwałowisku zewnętrznym kopalni odkrywkowej węgla brunatnego.

7

Ale nie tylko o tę nowiznę chodzi. Cała ta okolica pełna jest pejzażowych erzaców. Człowiek zastąpił tu naturę, przesunął rzekę, usypał sobie górę, zasadził las. Wszystko to trwało cztery dekady. Jak traktować pejzaż, który powstał w tak krótkim czasie?

Gdy odkrywki zostaną zalane, pojawi się tu jedno z największych jezior w tej części Polski. Odprysk naszej chciwości, krajobrazowa próba wyparcia zbrodni. Jak to nazwać? Superkrajobraz? Krajsuperobraz? Hiperpejzaż? Uberlandszaft?

8

Środkiem zbiornika Słok bieg­nie grobla. Sprawia ona, że są to w gruncie rzeczy dwa akweny. Ze wschodniego brzegu widać elektrownię. Wysuwa się z niej chmura, która przykrywa cieniem całą tę okolicę. Pierwszy raz zrozumiałem to wczoraj, gdy tu przyjechałem. Był słoneczny dzień, a nagle zrobiło się ciemno i ponuro. Spojrzałem w niebo i ujrzałem tam jedną chmurę w promieniu kilkunastu kilometrów. Wisiała dokładnie nade mną, pociągnąłem wzrokiem po jej krawędzi – swój początek brała właśnie z elektrowni.

A więc nawet chmury mają tu sztuczne.

Teraz idę tym wschodnim brzegiem Słoku, po drodze mijam kolejne zabudowania, a właściwie już ruiny ośrodków wypoczynkowych. Po niektórych zostały pojedyncze budynki, po innych poprzerastane trawą chodniki albo niknące w ziemi fundamenty domków. Wygląda to tak, jakby apokalipsa już tu była, jakby podmuch końca zmiótł wszystko, co nietrwałe, i zostawił jedynie najtwardsze pochodne geologii.

Może tak to właśnie będzie.

Idę więc i rozmyślam nad butą ukrytą w tych zgliszczach. Bo ktoś tu kiedyś podjął decyzję, że zapełni ten brzeg jeziora letnikami, że oni będą chcieli się opalać z widokiem na tę fabrykę chmur. Ale jakoś nie chcieli.

W hotelu Wodnik, jedynym czynnym w okolicy, przygotowują się do jakiejś konferencji. Kelnerki biegają w tę i z powrotem, trząsają rozkładane krzesła. W restauracji z widokiem na jezioro całą jedną ścianę zajmuje fototapeta z widokiem jakiejś tropikalnej wyspy. Jem cudem wyproszonego schabowego i zerkam raz za okno, raz na tę ścianę. Zaczyna we mnie narastać konfuzja.

Powoli tracę orientację, co jest naprawdę sztuczne, a co sztucznie prawdziwe.

9

Dopiero po kilku dniach dociera do mnie, że cała ta okolica jest scenerią idealną do rozpisania kryminału. Na wpół opuszczone wioski, szerokie drogi, po których mało kto jeździ, dostatek, z którego korzysta garstka. Wąsaci faceci w ubłoconych buciorach, ponura elektrownia – fabryka apokaliptycznych chmur, punkty kontroli na drodze („Proszę otworzyć bagażnik”). I wszędzie te ich zielone land rovery. Łatwo sobie wmówić, że to ochrona, że już namierzają, już namierzyli, że teraz to nie odpuszczą. Pojawiają się nagle, wyjeżdżają z jakichś bocznych dróg, rozjeżdżonych ścieżek – z tych, którymi tylko im wolno jeździć – i potem suną z tym swoim specyficznym klekotem diesli. Bo kto by się tam pier… w jakąś detaliczną ochronę środowiska w samym sercu jego hurtowego niszczenia.

zdjęcie: Filip Springer
zdjęcie: Filip Springer

Ich kierowcy wyglądają jak funkcjonariusze Agencji do spraw Przeprowadzenia Ragnaroku. Nie ma wątpliwości, że wywiążą się z tego zadania sumiennie. Oddano do ich użytku nieograniczone środki i bezlitosne technologie. Nie są to może technologie najbardziej zaawansowane, ale nikt nie mówił, że do zakończenia cywilizacji potrzebna jest jakakolwiek finezja. Nie, nic z tych rzeczy, wystarczy przecież tępa, brutalna siła, determinacja i dobre skoordynowanie działań. Te zielone terenówki, których pełno na drogach wokół odkrywki, wyglądają jak neurony organizmu, który postanowił popełnić samobójstwo.

10

Wyjeżdżamy jeszcze przed świtem. Rasmus, duński fotograf, który poprosił mnie, bym mu pokazał to miejsce, chce sfotografować kominy od strony jeziora. Jest jednak taka mgła, że nawet się tam nie zatrzymujemy. Mijamy elektrownię, facet w punkcie kontrolnym tylko macha ręką i podnosi szlaban. Ruszamy w stronę Złoczewa. To tam ma być otwarta kolejna odkrywka. Pożre 33 miejscowości, 3 tys. ludzi będzie musiało się przenieść. Znowu ta wyliczanka.

Żeby dobrać się do węgla, kopalnia przesunie kolejną rzeczkę – Oleś­nicę.

Burmistrz Złoczewa powiedziała dziennikarzom, że rozmawiała z mieszkańcami jej gminy i większość z nich popiera odkrywkę. Uważają, że da to „impuls do rozwoju”. Już teraz można zaobserwować wzrost cen ziemi, zwłaszcza działek budowlanych.

Jedziemy przez uśpione wioski. Po niecałej godzinie nawigacja zaczyna piszczeć, Dąbrowa Miętka będzie za chwilę. To wioska, która zniknie jako pierwsza. Proszę Rasmusa, żeby zatrzymał samochód. Wysiadam. Droga przed nami niknie we mgle, podobnie jak gliniaste pole po jej obu stronach. Rasmus też wysiada. Opiera się o maskę, nasłuchuje.

„Żadnego dźwięku, co?”

Rzeczywiście, dookoła panuje niemal idealna cisza. Można wręcz odnieść wrażenie, że to dzięki tej mgle, że to ona izoluje nas od dźwięków. I gdy prawie zaczynam w to wierzyć, gdzieś tam z przodu, od strony skazanej na stracenie wsi dobiega nas szczekanie psa. Słuchamy tego jak zaczarowani. Mgła, pies, apokalipsa, która zaraz się tu zjawi. Ile ich już tu było. W końcu trafi się nam ta ostatnia.

11

Uberlandszaft pozwala wejrzeć w przyszłość, jest wizualizacją tego, co nastąpi. Pozwala wyczuć nadchodzącą katastrofę. W napięciu między jego elementami – sztuczną rzeką, sztuczną górą, sztucznym lasem, sztucznym jeziorem – drzemie groza schyłku.

Jej pomruk staje się coraz bardziej doniosły.

Na razie nieliczni odczuwają go w formie infradźwięków przyprawiających o mdłości, zaraz jednak uderzy w nas wszystkich niskim, przyziemnym tonem.

 

Czytaj również:

Ogród mój widzę ogromny Ogród mój widzę ogromny
i
Park Matisse'a w Lille; zdjęcie: archiwum Gilles'a Clémenta
Ziemia

Ogród mój widzę ogromny

Zygmunt Borawski

Stara się działać w zgodzie z naturą, a nie przeciwko niej. Zakłada ogrody, w których rośliny same wybierają sobie miejsce i po których swobodnie się poruszają. Francuski ogrodnik Gilles Clément chciałby zamienić Ziemię w wielki ogród.

Gilles Clément jest trudny do zaszufladkowania. W wielu wywiadach zaznacza, że bardziej czuje się ogrodnikiem krajobrazowym niż architektem kraj­obrazu. Napisał wiele książek z zakresu ogrodnictwa, ale stroni od hermetycznego języka profesjonalisty. Jest entomologiem z zamiłowania, ale pierwszych kontaktów z owadami omal nie przypłacił życiem. W końcu, co najistotniejsze dla naszego wywiadu, jest wybitnym projektantem ogrodów i parków w rodzinnej Francji, ale nie inspiruje się historyczną tradycją francuskich ogrodów regularnych.

Czytaj dalej