Paniczny wrzask człowieka wychodzącego z wód na samym początku jego lądowego życia musi coś znaczyć. Dlaczego płaczemy tak tragicznie w momencie przemiany środowiska życia z wodnego na gazowe, gdy wpuszczamy garstkę powietrza po raz pierwszy w puste płuca?
Powietrze jako materia rozrzedzona lekkie jest i miękkie tak, że wystarczy po prostu oddychać, by je przyjmować, aby bezpośrednio wymieniać z naszym krwistym i mokrym wnętrzem całe molekuły: tlen, dwutlenek węgla i wodę. Ta nieznośna lekkość powietrza stwarza wielu formom życia na lądzie prawdziwy kłopot przez zjawisko, można by powiedzieć, należące do magicznych, choć tak naprawdę – excusez le mot – całkiem fizyczne. Dyfuzja rulez! – dobrze by było zobaczyć kiedyś na ścianie wysmarowane sprejem, ale się nie zobaczy, bo wystarczająco odpychająco cuchnie ta fraza nauką, by sobie coś takiego z głębi przemyśleń smarnąć.
Lecz dyfuzja może być piękną muzyką i fantazyjnym mieszaniem barw. Bo to wyrównywanie stężeń, to rewolucja francuska molekuł, rozkładanie cząstek mikroświata po równo w każdym jego kącie, a dla każdego tu się znajdzie miejsce. Bez nakładu energii, a tylko z własnego cząstek drgania (ruchy Browna) w potokach przemian energii świata (termodynamika). Dyfuzja zachodzi samoistnie, więc ciężko ją zatrzymać. W dodatku w powietrzu odbywa się niebezpiecznie szybko (współczynnik dyfuzji gazów w powietrzu jest 10 tys. razy większy niż w wodzie). Dlatego właśnie wszystko, co żyje na lądzie, zasłania się przed nią, okrywa – skórą, korą, tłuszczem, łuskami, włoskami, włosami, woskami. Nie chce tej dyfuzji zbytnio uskuteczniać, bo to w przypadku ciała o nawodnionej i stężonej materii – jak liść, ręka, łodyga, oko czy korzeń – zawsze oznacza stratę, parowanie, uciekanie cząsteczek, z których najważniejsza jest woda.
To więc, że drzewo jest chropowato suche, owoce pomarańczy zamknięte gąbczastą okrywą, a my sami całkiem tłuści i skórzaści, i że gdy szczypiemy to wszystko, to nic nie tryska, nie cieknie, a przecież wysycone jest wewnątrz wodą – to wszystko świadczy, jak bardzo chronimy nasze wewnętrzne płyny. Nie da się ukryć, że w większości my, żywi, jesteśmy chodzącymi zbiornikami roztworów. U roślin jednak, które nie są w stanie pójść do źródła i się napić, woda musiała wytworzyć złożone, wewnętrzne szlaki transportu, wedle układających się planów coraz bardziej rozwiniętych morfologii.
Woda to medium życia rośliny, w którym rozpuszczane są inne substancje w zależności od tego, gdzie popłynie, gdzie się znajdzie. Jeśli wypełni liść, to zarazi ją pewnie Słońce, uderzając pękiem fotonów, wzburzy barwniki i wodę tę wysyci cząsteczkami cukru. Słodka i pewnie ciepła płynie wtedy do każdej komórki, która potrzebuje energii cukru, czyli do komórki w stanie życia. Potok życiodajnych substancji nie jest bierny, jest kontrolowany, rozdysponowywany, a rośliny wkładają wysiłek, by dostarczyć cukier np. do rosnącego liścia. Te energetyczne potoki skanalizowane są w komórkach floemu, położonych tuż pod twoją dłonią, którą przykładasz do drzewa, gdy go dotykasz. U młodego buka albo jodły będzie to kilka milimetrów, u fiołka – pół milimetra. Komórki floemu są żywe, a to znaczy, że się starzeją. Nasze żyły też mają wymieniane komórki, niejako wewnętrznie się złuszczają, lecz ich forma i geometria pozostają bez zmian. Floem umiera na drzewie ze starości lub miażdżony przez rosnący wciąż od środka cylinder drewna. Bo gałęzie, korzenie i kolumna pnia właściwie bez przerwy rosną, odtwarzając nowe szlaki transportu wody, wzmacniając swoją konstrukcję, by dźwigać łapczywą na światło koronę i wiązać ją przezroczystą nitką wody z korzeniami.
Ale także i tu kiedyś musiał nastąpić początek, pierwotne drgnięcie tych ukrytych roślinnych rzek. Dla mnie właśnie ten moment pierwszego poruszenia wody płynącej do dopiero co wyglądających z pąków wrażliwych, pełnych soków listków, które niemal od razu, zamaszystym wybuchem, wyeksponowane są na to suche powietrze, gdzie niecierpliwa dyfuzja działa – ten moment jest prawdziwie ujmujący i bliski. Bo przecież każdy liść musi kiedyś wziąć swój pierwszy oddech. I bierze. Pewnego dnia, wiosną.