Utracone marzenie o przyszłości Utracone marzenie o przyszłości
i
Zdjęcie: Allen & Unwin, CC BY­SA 3.0
Marzenia o lepszym świecie

Utracone marzenie o przyszłości

Agata Kasprolewicz
Czyta się 10 minut

Żeby się zmierzyć z katastrofą klimatyczną, musimy odrzucić optymistyczną wiarę w wieczny postęp – nawołuje filozof Clive Hamilton.

„Rozpoznasz mnie po czarnym pilśniowym kapeluszu”. Nie ma lepszej wskazówki, by wśród tłumu berlińczyków rozpoznać Australijczyka. Clive Hamilton rekordowo suchą australijską zimę zamienił na piekielnie gorące europejskie lato. Przed zmianami klimatu nie ma ucieczki. Ten australijski filozof jest zresztą jedną z ostatnich osób, które by jej szukały. W trzech poświęconych temu zagadnieniu książkach (Requiem for a Species, EarthmastersDefiant Earth) pisze, że człowiek z epoki antropocenu powinien porzucić optymizm i pogrążyć się w żałobie po utraconej przyszłości. To według niego jedyny uczciwy sposób skonfrontowania się z prawdą. Na tętniącym życiem Hackescher Markt, lubianym przez miejscowych oraz turystów skwerze pełnym restauracji, sklepów i galerii, nie czuć przygnębienia. Siadamy w kawiarni.

Agata Kasprolewicz: Czy to Pana martwi, że ludzie się nie martwią?

Clive Hamilton: Najbardziej należy się lękać, kiedy ludzie przestają się bać. Jeśli nie rozpaczamy, to znaczy, że nie słuchamy naukowców. Bać powinien się każdy, kto myśli o przyszłości. Ciekawa, a jednocześnie niepokojąca wydaje mi się postawa wielu starszych osób, które przyznają, że znają ponure prognozy dla naszej planety, ale nie zaprzątają sobie nimi głowy, bo kiedy przyjdzie najgorsze, ich już nie będzie. Zastanawiam się, czy to reakcja obronna, czy rzeczywiście jest im obojętne, co stanie się ze światem po ich śmierci. Słyszałem kiedyś kaznodzieję, który mówił, że nie dba o ocieplenie klimatyczne, bo po śmierci i tak pójdzie do nieba. W ciemnych zakamarkach amerykańskiego ewangelikalizmu rodzą się apokaliptyczne opisy zmian klimatycznych jako końca świata, które gotuje dla nas szatan. Sprawiedliwi zostaną ocaleni i otworzą się przed nimi drzwi raju.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Ludzie religijni mają swój raj. Co zostaje naukowcom?

Stany depresyjne to poważny, a zarazem całkowicie przemilczany problem szerzący się wśród naukowców, których praca polega na codziennym mierzeniu się z przytłaczającym realizmem nadchodzącej katastrofy. W moim życiu pierwsze uderzenie nastąpiło w 2008 r., kiedy czytałem artykuł brytyjskiego naukowca Kevina Andersona. Pisał, że ludzkość jest skazana na klimatyczny kataklizm. Na podstawie rzetelnych wyliczeń dowodził, że nawet jeśli politycy i przemysł podejmą realne wysiłki na rzecz ograniczenia emisji dwutlenku węgla do atmo­sfery, to i tak nie uda się już zatrzymać wzrostu średniej temperatury Ziemi poniżej 4°C. A więc katastrofa. Kilka stopni może brzmieć niewinnie, ale tak naprawdę wiąże się z dramatycznymi zmianami dla życia na Ziemi. Warto sobie uświadomić, że w czasie ostatniej epoki lodowcowej średnia temperatura była niższa od obecnej zaledwie o 5°C.

Często zapamiętujemy szczegóły związane z traumatycznym doświadczeniem. Tak było w tym przypadku. Pamiętam dokładnie, gdzie byłem i jaka była pora dnia, kiedy czytałem ten tekst. Gdy skończyłem, spojrzałem przez okno i powiedziałem do siebie na głos: „O k…a, mamy przechlapane”. Poszedłem na spacer wokół kampusu, żeby uspokoić nerwy. Potem nastąpił w moim życiu okres głębokich stanów depresyjnych, podszytych lękiem. Była tylko jedna rzecz, którą mogłem zrobić: zacząć pisać książkę. Uważam, że jestem szczęściarzem, bo mogłem przelać swój lęk na papier. Pisanie dało mi poczucie sprawczości, pozwoliło ostrzec innych przed klimatyczną katastrofą. Nawet jeśli ludzie nie będą chcieli słuchać, to pozbyłem się wrażenia kompletnej bezradności. Tak udało mi się okiełznać strach, przejąć kontrolę nad emocjami, z którymi sobie nie radziłem. Niedawno dostałem list od jednego z moich czytelników, farmera z Australii, który zwierzył się, że zazdrości mi możliwości pisania o zmianach klimatu. Bo jemu został już tylko strach. Kiedy człowiek się boi, najgorsza jest bezczynność.

Pisanie stało się formą terapii?

Czasem myślę, że do pewnego stopnia „wypisałem” ten strach z mojego systemu. Wyobraźmy sobie człowieka, który przez bardzo długi czas choruje. Nie wie, co mu dolega, a jego stan pogarsza się z dnia na dzień. Idzie w końcu do lekarza i poznaje przyczynę złego stanu zdrowia. Bez względu na diagnozę człowiek ten poczuje ulgę, bo wreszcie będzie umiał nazwać swoją chorobę. Nazwanie bestii po imieniu jest skutecznym sposobem konfrontowania się z prawdą.

Aby znaleźć imię dla bestii, która Pana dręczyła, zaczął Pan zadawać filozoficzne pytania. Nieczęsto czyta się o zmianach klimatu w takim ujęciu. Dlaczego wybrał Pan taką drogę?

Nadejście antropocenu to niezwykłe wydarzenie, być może istotniejsze z punktu widzenia historii człowieka niż osiedlenie się koczowników i rozwój rolnictwa czy przełom cywilizacyjny, który przyniosła epoka oświecenia. Czasy nowożytne – rewolucja naukowa, a potem przemysłowa – zredefiniowały koncepcję człowieka. Stał się on jednostkową jaźnią zamieszkującą ciało. Myślę, że tej idei trudno będzie przetrwać w antropocenie, bo w tej epoce człowiek przyjmuje silną funkcję kolektywną – staje się siłą geologiczną. Ludzie jako gatunek zmieniają geologiczną ewolucję Ziemi. W tym sensie można nas porównać do zjawiska wulkanizmu, do stałej słonecznej albo ruchu płyt tektonicznych. Nadszedł czas, kiedy musimy sobie wyobrazić człowieka na nowo. Nie wiem jeszcze, co to tak naprawdę oznacza. Kim jest człowiek epoki antropocenu? To pytanie, z którym będą musieli się zmierzyć myśliciele przyszłego pokolenia.

A może spróbujemy zrobić to teraz? Spójrzmy przez okno kawiarni, w której siedzimy. Ten gwar ulicy, sklepy, galerie, restauracje – czy nie patrzymy właśnie na symbol ducha powojennego optymizmu? Barwny, wielokulturowy Berlin wyrósł na gruzach materialnego i moralnego upadku. Wszystko, co wydarzyło się w tym miejscu po wojnie, było triumfem życia nad śmiercią. Ciekawe, że według większości geologów lata 50. ubiegłego stulecia to także początek antropocenu, czyli epoki, w której człowiek staje się siłą destrukcyjną dla naszej planety. Czas niezachwianej wiary w możliwości człowieka był początkiem ludzkiej katastrofy? Co to mówi nam o współczesnym człowieku, skoro nasz optymizm zrodził zniszczenie?

To prawda, że w ciągu siedmiu dekad, które upłynęły od zakończenia wojny, byliśmy świadkami ogromnego gospodarczego postępu. Doświadczyli go nie tylko Europejczycy, ale w ogóle ogromna część mieszkańców Ziemi. Postęp to dziecko nowoczesności. Idea, która pojawiła się dopiero w XVIII w., skupiała się na wierze w naukę, technologii i intelektualnym potencjale człowieka. Dopiero w latach 70. ubiegłego wieku postęp zaczął być definiowany niemal wyłącznie przez pryzmat gospodarki. Ta eksplozja ekonomicznego postępu, zwana też wielkim przyśpieszeniem, przypada na moment, kiedy człowiek staje się geologiczną siłą. Te dwa zjawiska następują w tym samym czasie, z tego samego powodu. Podczas gdy dostatek stawał się powszechny, zmienialiśmy przyszłość Ziemi na następne dziesiątki tysięcy lat.

To znaczy, że w ludzki postęp wbudowany jest autodestrukcyjny mechanizm?

Tak twierdzi wielu ekologów i filozofów przyrody. Ja jednak nie podzielam tego poglądu. Uważam natomiast, że immanentną częścią postępu są ignorancja i niedbanie o konsekwencje. To nie oznacza, że postęp z natury jest destrukcyjny. Problemem są ludzie, którzy nic sobie nie robią z destrukcji, bo przecież wiemy o niej od dawna. Silent Spring, książka matki współczesnego ruchu ekologicznego, amerykańskiej biolożki Rachel Carson (nie została przetłumaczona na polski), ukazała się w 1962 r. Cała wiedza, którą mamy dziś na temat konsekwencji zmian klimatu wywołanych działalnością człowieka, była dostępna w latach 80. ubiegłego stulecia. Wybitni naukowcy ostrzegali nas już kilka dekad temu. Nie możemy więc udawać, że nie wiedzieliśmy. Po prostu zdecydowaliśmy, że nie będziemy się mierzyć z wiedzą, która wprawia nas w dysonans poznawczy. Łatwiej zignorować fakty, które wywołują zbyt wielki niepokój.

Czy to nie paradoks, że w świecie opartym na wysokiej technologii, gdzie właściwie wszystko, co nas otacza, jest nauką, odrzucamy naukę?

Odrzucamy naukę, która jest dla nas niewygodna.

A wybieramy tę, która jest przydatna?

Jedna z najbardziej zatrważających historii dotyczy koncernu Exxon, który w latach 70. ubiegłego wieku zorganizował skuteczną kampanię dezinformacyjną, podającą w wątpliwość wnioski naukowców ostrzegających przed negatywnym oddziaływaniem paliw kopalnych na klimat. Stanowiło to, rzecz jasna, próbę ochrony majątku firmy. To była wielka zbrodnia, za którą nikt nie został dotychczas ukarany. Mam nadzieję, że pewnego dnia sprawiedliwość dotknie tych ludzi, a ich grzechy nigdy nie zostaną zapomniane.

W minionych epokach to Kościół często występował w roli wroga nauki. Dziś robi to wielki biznes?

Dziś wiele ośrodków religijnych ma postępowe spojrzenie na zmiany klimatu. W awangardzie jest Kościół katolicki, z papieżem Franciszkiem na czele, który przyjął wręcz radykalne stanowisko w ekologicznej debacie. Przychylnie do walki z ociepleniem klimatycznym nastawione są również Kościoły protestanckie, z wyjątkiem amerykańskich ruchów ewangelikalnych, które sprzyjają prawicy i prowadzą kulturową wojnę przeciw ekologii. Dziś to jednak nie Kościół boi się nauki, lecz wielkie koncerny paliwowe, przemysł górniczy, a także wpływowi prawicowi ideo­lodzy i ich fundatorzy, np. przedsiębiorstwo braci Kochów, zwane dziś Koch Industries, które finansuje w Stanach Zjednoczonych Tea Party. Uważam, że kulturowy sprzeciw wobec nauki o klimacie jest dziś silniejszy nawet niż odpór, który daje biznes. I to mnie naprawdę niepokoi. Bo dobrzy naukowcy i dobrzy politycy są w stanie pokonać Exxon. Znacznie trudniej wygrać z kulturowymi wojownikami, których orężem jest zakłamywanie prawdy na temat zmian klimatycznych.

Pisze Pan, że aby uczciwie zmierzyć się z widmem katastrofy klimatycznej, trzeba porzucić wszystkie założenia na temat nowoczesności. Co to oznacza?

Antropocen pozbawia nowoczes­ność kilku cech. Przede wszystkim eliminuje pojęcie wiecznego postępu. Świat zaczyna się cofać, bo człowiek traci kontrolę nad przyrodą. Aby przeżyć, będzie musiał się przed nią bronić.

Zmienia się zatem koncepcja przyszłości. Zamiast wiecznego postępu bezustanna walka?

Nowoczesność zdefiniowała przyszłość przez pryzmat postępu. Przyszłość stała się lepszą wersją teraźniejszości. Z takiego myślenia zrodziła się nasza fetyszyzacja technologii. Zaczęliśmy oczekiwać, że technologia będzie nieustannie udoskonalać nasze życie, czynić je łatwiejszym i dostatniejszym. Uważam, że nadszedł czas, by porzucić tę koncepcję. Im prędzej to nastąpi, tym lepiej.

Mamy się wyrzec optymizmu? Czy taka propozycja filozoficzna nie wydaje się Panu niebezpieczna?

Nie, bo kiedy optymizm staje się kłamstwem, musimy go porzucić. Optymizm, który każe wierzyć, że przejdziemy przez katastrofę klimatyczną suchą stopą i uda nam się wrócić do bezpiecznego punktu wyjścia, jest zwodniczą i niebezpieczną postawą.

Antropocen to koniec humanizmu jako światopoglądu opartego na optymizmie, stawiającego szczęście i godność człowieka w centrum? Definiującego człowieka jako gospodarza środowiska naturalnego, wspaniałą istotę o niewyczerpanym potencjale?

Niestety tak. Koncepcja człowieka jako oświeconej istoty budującej nowy, lepszy świat stała się trującą i niebezpieczną ideą. Kiedy ludzie wokół powtarzają, że musimy zachować optymizm, chcę ich zapytać o powód do optymizmu.

Może jest nim człowiek? Jeśli jako gatunek jesteśmy na tyle sprawczy, by wpłynąć na geologiczną ewolucję Ziemi, to może mamy też potencjał, by uratować naszą planetę? Może powód do optymizmu daje wiara w naukę, która jest dziełem człowieka?

Nie podzielam poglądu wielu moich kolegów filozofów, którzy uważają, że człowiek to tylko jedno z wielu stworzeń zamieszkujących naszą planetę. Niektórzy starają się wręcz udowodnić, że małpa może się nauczyć wszystkich ludzkich umiejętności: języka, używania narzędzi, a także posługiwania się świadomością. Moim zdaniem to bzdura i czyste szaleństwo. Człowiek jest najbardziej zachwycającą istotą, jaka kiedykolwiek chodziła po ziemi. Świadczą o tym nauka i kultura. Ale i tak mamy przechlapane. Pytanie tylko jak bardzo – całkowicie przechlapane czy po prostu przechlapane. Stawiam na to drugie. W tym sensie jestem optymistą.

Niech Pan mnie nie przytłacza nadmiarem optymizmu.

(śmiech) Mówiąc już całkowicie poważnie, nie mam cierpliwości do tego płytkiego optymizmu rodem z Kalifornii. Uważam, że nadszedł czas, kiedy musimy się zmierzyć z rzeczywistością.

Pisze Pan, że aby uczciwie skonfrontować się z prawdą, musimy najpierw przejść przez okres smutku.

Ja przeżyłem swoją żałobę. Znam wielu ludzi, którzy byli w podobnym miejscu, i takich, którzy jeszcze nie wyszli z głębokiego żalu. Opłakujemy śmierć przyszłości, w którą wierzyliśmy. Jej już nie ma. Czeka nas zupełnie inna, znacznie bardziej surowa przyszłość, w której wielu ludzi oraz inne istoty nie zdołają przeżyć. Opłakujmy utracone marzenie o przyszłości, która nie nadejdzie.

 

Czytaj również:

Przed wielką ucieczką Przed wielką ucieczką
i
ilustracja: Natka Bimer
Ziemia

Przed wielką ucieczką

Agata Kasprolewicz

Sięgnęliśmy dna i możemy zmierzyć głębokość naszego upadku. To dokładnie 10,898 metrów pod powierzchnią oceanu. Tak symbolicznie można skwitować zagrożenie, które ludzkość – a właściwie jej bogatsza część – sama na siebie ściągnęła.

Kiedy w 1960 r. załoga amerykańskiego batyskafu „Trieste” pierwsza w historii zeszła na dno najgłębszego miejsca na Ziemi, Rowu Mariańskiego, sierżant Jacques Piccard opowiadał, że „[…] dno było czyste i przejrzyste, pokryte mułem z obumarłych okrzemków”. Głębiny morskie stały się celem wypraw najśmielszych podróżników, a ich eksploracja stanowiła akt triumfu ludzkich możliwości i bezgranicznej ciekawości człowieka światem. Siedem dekad później na dno Rowu Mariańskiego dotarła foliówka. Tego smutnego odkrycia dokonał zespół japońskich badaczy w maju tego roku. Obraz plastikowej torebki dryfującej w morskich głębinach mógłby rozpoczynać przypowieść o epoce człowieka, zwanej antropocenem. Chcieliśmy być władcami mórz i lądów, a kończymy jako śmieciarze i truciciele. A morza oraz lądy grożą odwetem.

Czytaj dalej