Na Haiti nie tylko można spotkać żywego trupa, ale nawet nim się stać! Zbadał to osobiście Adam Węgłowski i zdążył opisać specjalnie dla „Przekroju”.
Był 22 listopada 2015 roku. Powoli szykowałem się do powrotu z Haiti. Zadowolony z krótkich wakacji na cieplutkich Karaibach, z głową pełną przyjemnych wspomnień. Bezpieczny – pomimo widocznych problemów tego najbiedniejszego kraju półkuli zachodniej i wielu niepochlebnych opinii o nim krążących.
Ale tego dnia nie wiedzieć czemu zasłabłem. Wieczorem, na piaszczystej plaży, zaraz po kolacji, tuż przed pójściem spać. Dosłownie ścięło mnie z nóg na zadaszonym hotelowym patio, gdzieś między stołem z owocami morza a ławą z zastawą. Kiedy odzyskałem świadomość i z pomocą kelnerów próbowałem się podnieść, poczułem nudności, a potem odpłynąłem w niebyt drugi raz. Kiedy znów oprzytomniałem, byłem w objęciach Haitańczyków, którzy nieśli mnie do samochodu. Zabrali mnie do szpitala pod Cap-Haïtien.
Bełkotałem coś, że mam ubezpieczenie, ale to nie grało roli. Wiedzieli, że musi zobaczyć mnie lekarz. Najpierw trzeba było jednak do niego dotrzeć – autem kilkanaście kilometrów po leśnych wertepach, w niemal egipskich ciemnościach, rozświetlanych tylko reflektorami samochodu. Mimo tych trudności dotarliśmy do szpitala bez szwanku. Tam zaraz zajęli się mną pielęgniarze. Byli mili, ale panujące w placówce warunki jednak odbiegały od europejskich. Ciemne wnętrza z obdrapanymi sprzętami i farbą odchodzącą płatami ze ścian, upstrzonych na dodatek grzybem, muchami i Bóg wie czym.
Lekarka przeprowadza krótki wywiad. Ona nie zna angielskiego, ja kreolskiego, dukam więc coś po francusku, a kierowca z hotelu pomaga. Alkohol? Nie piłem. Narkotyki? Skądże znowu. Alergie? Nie mam. Choroby? Żadnych. To co się stało? Było dużo słońca, plaża…
Zaraz! Była też wizyta na cmentarzu.
Przydatni umarli
Znajdował się w miejscowości Milot, niedaleko ruin pałacu Sans-Souci wpisanego na Listę światowego dziedzictwa UNESCO. Ot, zwykła haitańska nekropolia. Otoczona solidnym murem, z żelazną bramą. Żeby wejść na teren cmentarza, musiałem wypatrzyć grabarzy kręcących się po drugiej stronie ulicy. Za drobną, dobrowolną opłatą w wysokości pięciu dolarów zgodzili się otworzyć cmentarne wrota.
Królestwo za bramą faktycznie pochodziło nie z tego świata. Pierwsze, co rzucało się w oczy, to bajecznie kolorowe, wręcz kiczowate groby. A w zasadzie grobowce – ciężkie, masywne, obłożone płytkami, z kratami i ścianami grubymi jak w bunkrze. Po co takie przeciwpancerne mogiły? Czyżby w krążących po świecie opowieściach o kradzieżach zwłok na Haiti tkwiło ziarno prawdy? Kilka kroków i rodzi się kolejne pytanie. Dlaczego na niektórych grobach ułożone są czaszki? Ba, dlaczego między grobowcami widać jakieś zrujnowane, wypalone kwatery wypełnione ludzkimi kośćmi? Tu jakaś piszczel, tam miednica, gdzieniegdzie czerep. Groteskowe to i niepokojące.
Grabarze bez zmrużenia oka odpowiadają, że to resztki z likwidowanych lub uszkodzonych grobów. Nie było gdzie ich zakopać, więc tak sobie zostały. No tak, tylko dlaczego między spopielonymi kośćmi widać resztki kwiatów, kolorowe wstążki i butelki po rumie Barbancourt? Wiem, że to alkohol używany na Haiti podczas ceremonii przez wyznawców synkretycznej afrokaraibskiej religii wodu. Zwykle odprawiają swoje rytuały w świątyniach, ale czasem także na cmentarzach. To ma sens, tym bardziej że nie tak dawno był Dzień Wszystkich Świętych. A jednak coś mnie niepokoi. Zwykli woduiści nie wtykają flaszek w czaszki wygrzebane z grobów, nie palą nocą ludzkich szczątków pod krzyżami. To robią ludzie praktykujący zabobony i magiczne procedury, które rozkwitły wokół wodu, a utrwaliły się w kulturze masowej pod myląco podobną nazwą: voodoo.
Co za ponury widok. Przyglądam się chwilę szczątkom – tak jednak, żeby i samemu nie dopuścić się profanacji. Chodzę wokół metalowego krzyża, pokrytego popiołem i jakimś jasnym proszkiem. Oddycham głęboko…
W szpitalu zastanawiam się, czy nie nazbyt głęboko. Kto wie, co tam wisiało w powietrzu. Po kiego diabła dotykałem tego wypalonego krzyża i grzebałem w popiele? Przecież dobrze wiedziałem, że czarownicy voodoo, zwani bokorami, oskarżani są o używanie trucizn – preparatów z najpaskudniejszych stworów świata: żab, węży, pająków, krocionogów. Eksperymentują nawet ze środkami do zombifikacji ludzi – doprowadzającymi ofiary do stanu bliskiego śmierci, a potem utrzymującymi je w otępieniu. Najłatwiej byłoby to wyśmiać, lecz przecież artykuł 246 Kodeksu karnego Republiki Haiti, wprowadzony jeszcze w roku 1864, stanowi, że: „Użycie wobec dowolnej osoby substancji, która nie doprowadzając do faktycznej śmierci, wywoła mniej lub bardziej długotrwały stan śpiączki, będzie traktowane jako próba zabójstwa. Jeżeli po podaniu takiej substancji osoba poddana jej działaniu zostanie pochowana, akt ten będzie traktowany jako zabójstwo, niezależnie od rezultatu owych działań”. Czy ktoś penalizowałby zamienianie ludzi w zombi, gdyby nie było to realne zagrożenie?
A może właśnie za dużo myślałem o truciznach voodoo na tym feralnym cmentarzu. Mąż pewnej religioznawczyni – Haitańczyk – wspominał, że wracając kiedyś z grupą szkolnych kolegów wiejską drogą, ujrzał ni mniej, ni więcej, tylko ożywionego trupa. A właściwie: niedawno pochowanego mężczyznę. Tyle że jak najbardziej żywego! Szedł drogą poganiany przez dwóch drabów. Po tym nieoczekiwanym spotkaniu uczniowie dostali wysokiej gorączki i poważnie się rozchorowali. Wyszli z tego, ale strach pozostał. Uważali, że poganiacze byli bokorami, którzy zombifikują ludzi, a potem wykradają półżywych (de facto uznanych za zmarłych) z ich mogił. Chłopcy bali się, że roznosili jakieś trucizny, które mogły zaszkodzić przypadkowo spotkanym ludziom. Czasem zresztą wystarcza odpowiednio silna sugestia, że tak jest. Jak w przypadku Aborygenów, gdy szaman kogoś przeklnie i wskaże kością, a ów pod wpływem stresu i autosugestii faktycznie zaczyna chorować. To zabójcza wiara w klątwę, samospełniająca się przepowiednia, którą naukowcy określają jako „śmierć voodoo”.
Ja aż takich lęków nie miałem. Niemniej jednak mogła zadziałać moja wybujała wyobraźnia. Miałem czas, by pójść po rozum do głowy, gdy w szpitalu pielęgniarka podłączyła mnie do kroplówki.
Kwestia duszy
Dzisiaj zombi kojarzą się głównie z horrorami. Z amerykańskimi filmami i serialami – typu The Walking Dead, World War Z czy Noc żywych trupów – w których dochodzi do globalnej apokalipsy. Zmarli wstają z grobów w postaci krwiożerczych, niemal niezniszczalnych kanibali i kąsając żywych, przenoszą zabójczego wirusa. Zombi pokonali jednak długą drogę, by dojść do tego etapu – początkowo oznaczali bowiem kogoś zupełnie innego.
Pojęcie zombie trafiło do USA właśnie z Haiti. Tam zaś pojawiło się z afrykańskimi niewolnikami, masowo transportowanymi na wyspę przez Francuzów. W rodzimych językach tych Afrykanów było kilka zwrotów, w których naukowcy upatrują pierwowzór terminu zombie. Na przykład w Gabonie słowo ndzumbi oznaczało zwłoki. W Angoli nvumbi to ciało bez duszy. Z kolei w Kongo nsumbi oznacza demona, zumbi – fetysz, a mvumbi – duszę lub człowieka niewidzialnego. W Beninie, wśród ludu Fonów, funkcjonuje natomiast termin zanbibi, oznaczający nocnego potwora. To szczególnie interesujący trop, bo właśnie stamtąd, z dawnego Dahomeju, wysyłano na Karaiby statki pełne niewolników. I to z tamtejszych mitologii pochodzą bóstwa zamieszkujące panteon haitańskich wyznawców wodu. Pod obrazami chrześcijańskich świętych, na wiarę w których nawrócili ich siłą biali, czcili oni jednocześnie swoich dawnych bogów. Jezus to zarazem Oxala, pan miłosierdzia. Matka Boska to Erzulie, bóstwo miłości i luksusu. Jan Chrzciciel to z kolei Xango, władca burz. Te bóstwa i duchy przodków, nazywane loa, nawiedzają woduistów podczas religijnych ceremonii. „Dosiadają ich” – jak mówią miejscowi – co na człowieku z zewnątrz wywiera dość upiorne wrażenie, jakby był świadkiem opętania.
Obok tej religii wodu, samej w sobie egzotycznej, rozwijała się związana z nią osobliwa czarna magia – voodoo. To właśnie z nią wiąże się wiara Haitańczyków w zombi. Według woduistów każdy człowiek ma dwuczłonową duszę. Pierwsza to boska cząstka, dająca życie. Druga – nasza świadomość. Potrafi opuścić człowieka, gdy jest „dosiadany” przez loa. Może być także celem ataku czarowników! Mogą ją uwięzić, a puste, żywe ciało przejąć do własnych celów. To właśnie typowy zombi. „Siejąca strach postać »żywego trupa« jest dokładnie takim pozbawionym duszy ciałem, materią bez moralności” – pisała reżyserka i antropolożka Maya Deren, która kilkadziesiąt lat temu jako jedna z pierwszych badała wierzenia Haitańczyków.
Po co czarownikowi taki truposz? Zastosowań jest całe mnóstwo, co znajduje odbicie w opowieściach krążących po wyspie. Po pierwsze, zombi mogą być darmową siłą roboczą w porcie albo na roli. Taką historię o plantacjach trzciny cukrowej obrabianej przez żywe trupy rozpowszechnił w USA pisarz skandalista W.B. Seabrook w kontrowersyjnej książce Magiczna wyspa (1929). Ta już trzy lata później posłużyła za kanwę kultowego horroru White Zombie z samym Belą Lugosim. Po drugie, zzombifikować można także atrakcyjną kobietę, jaka wpadła w oko czarownikowi lub bogaczowi, który zapłaci za nią bokorowi (ten wątek również trafił do White Zombie). Po trzecie zaś, zombi są odstraszającym przykładem dla wszystkich, którzy postępują wbrew normom społecznym. Zombifikację bowiem postrzega się częstokroć jako karę wymierzoną rękami bokora – czasem będącego zarazem kapłanem wodu, a więc osobą obdarzoną publicznym zaufaniem – w imieniu pokrzywdzonych ludzi.
Ta kara ma dla Haitańczyka przerażające drugie dno. Zombifikacja grozi sprowadzeniem do roli niewolnika. Przypomina tym samym traumę, która leży u zarania historii kraju i o której uczy się w każdej tamtejszej szkole. Haiti powstało bowiem jako „czarna republika”, po buncie egzystujących w koszmarnych warunkach niewolników przeciw kolonialnej władzy Francuzów. Zombifikacja wygląda zaś jak odwrócenie tego historycznego biegu wydarzeń. Wolny człowiek zostaje sprowadzony do roli żywego narzędzia i cierpi jak jego przodkowie. Taka okrutna nauczka miałaby w założeniu dyscyplinować jednostki szkodzące dobru wspólnemu, rodzinie, sąsiedztwu, wiosce. Nawet jeśli wygląda na karę nieproporcjonalną do winy. Bardziej na zemstę.
Haitańczycy są przekonani, że zombifikacja nie dzieje się tylko w ich głowach i jest efektem działania odpowiedniej trucizny: proszku zombi. Powstaje pytanie, czy są na to jakieś twarde dowody.
Rybka zwana rozdymką
Warto przyjrzeć się przykładom „prawdziwych zombi”, które trafiły na łamy światowej prasy. Oto w 1980 r. w miejscowości L’Estère pojawił się tajemniczy mężczyzna, w którym nieoczekiwanie rozpoznano Clairviusa Narcisse’a, zmarłego i pochowanego w 1962 r. Pamiętano, że zachorował wtedy nagle i zmarł. Po powrocie zaczął opowiadać, że został otruty i wprowadzony w stan zbliżony do śmierci (lekarze stwierdzili zgon!), następnie pogrzebany, a po paru godzinach wykopany z grobu przez bokora i zabrany na odległą plantację. Wyrwał się z niej, włóczył latami, aż w końcu wrócił do wioski. Dlaczego wędrował tak długo? Z tego samego powodu, który sprawił, że został zamieniony w zombi. Kłócił się z rodzeństwem o ojcowiznę. Bliscy mieli poczucie, że ich skrzywdził, a on – świadom, że został ukarany – wiedział, że po powrocie nadal może grozić mu niebezpieczeństwo.
Gdy w końcu się na to zdecydował, i tak wielu traktowało go jak zmarłego! „Gdybyś był kobietą, zaprosiłbyś go do tańca?” – odparł ze śmiechem pewien kapłan, gdy badacz z Zachodu zapytał go o mieszaninę pogardy i pobłażania, z jaką postrzegano Clairviusa po powrocie. Tenże jednak poradził sobie całkiem nieźle. Udzielał wywiadów dziennikarzom, pozował do zdjęć na własnym grobie, znalazł nawet sobie młodą żonę i został ojcem. Do końca życia wielu jednak nie wierzyło w jego historię. Może sobie to wszystko wymyślił? Tylko czy ktoś dobrowolnie chciałby sprowadzić się do pozycji pariasa?
Inny przykład: w tym samym czasie co Narcisse wróciła „z zaświatów” niejaka Francina Illeus z wioski Savanne Carrée. Chyba nie łgała, bo po ekshumacji grobu okazało się, że w jej trumnie rzeczywiście nie ma zwłok. Rodzina nie chciała jednak przyjąć kobiety. Dlaczego? Ponownie odpowiedź na to pytanie wyjaśnia zarazem, z jakiego powodu kobieta została zzombifikowana. Miała opinię oszustki, zdradzała męża z kochankiem, nie słuchała napomnień. Bliscy i sąsiedzi mieli jej dość.
Takie przypadki przyciągnęły uwagę naukowców, m.in. kanadyjskiego etnobotanika Wade’a Davisa. W latach 80. poleciał on na Haiti, aby ustalić, za pomocą jakich substancji bokorzy dokonują zombifikacji. Pewien koncern farmaceutyczny stwierdził, że przydałyby się współczesnej medycynie jako środki znieczulające. Davis wpadł na ich trop, a efekty swojego śledztwa zawarł w książkach: zbeletryzowanej The Serpent and the Rainbow (1985, zekranizowanej potem, po pewnych przeróbkach, jako pełnokrwisty horror) oraz bardziej naukowej Passage of Darkness: The Ethnobiology of the Haitian Zombie (1988). Kanadyjczyk spotkał się zarówno z wyrazami uznania, jak i z krytyką za nienaukowy styl pracy.
Kilka lat temu własne śledztwo przeprowadził też francuski anatomopatolog Philippe Charlier, przezywany „Indianą Jonesem cmentarzy” (po tym, jak wsławił się badaniami domniemanych szczątków znanych postaci historycznych, m.in. Joanny d’Arc i Adolfa Hitlera). Doszedł do podobnych wniosków jak Davis. „Tak, zombi naprawdę istnieją!” – przekonywał w tym roku na łamach czasopisma „Le Point”. Wyjaśniał, że na Haiti funkcjonuje kilka rodzajów zombi. Jeden to ci, których ukarano za popełnione przewinienia. Pozostałe to osoby postrzegane jako żywe trupy, bo cierpiały na schizofrenię lub owładnięte manią religijną twierdziły, że wróciły zza grobu. I są jeszcze zombi „społeczni” – obcy ludzie przygarniani przez haitańskie rodziny w zastępstwie własnych bliskich, których straciły w klęskach żywiołowych, np. podczas trzęsienia ziemi.
Zdaniem obu wspomnianych badaczy – Davisa i Charliera – kluczem do farmakologicznej zombifikacji jest użycie tetrodotoksyny (C11H17N3O8). To trucizna otrzymywana z ekstraktu z ryby rozdymki – podobnej do ryby fugu, czyli niebezpiecznego przysmaku kuchni japońskiej, który niejednego smakosza wyprawił na tamten świat. Haitańscy bokorzy z ekstraktu z rozdymki żyjącej na Karaibach wyrabiają proszek, który podany w odpowiednio mikroskopijnej ilości (ustalonej po latach zabójczych eksperymentów czarowników) doprowadza ofiarę do stanu przypominającego śmierć. Człowiek jest jak sparaliżowany, spłyca mu się oddech, spada temperatura ciała. Ofiara zachowuje świadomość, lecz nie może dać znaku życia. Wszyscy więc biorą ją za zmarłą! W przypadku nieprzeprowadzenia badań medycznych mogących wykryć pomyłkę nieszczęśnik trafia na cmentarz, nim zdoła przezwyciężyć działanie trucizny. Zdaje sobie sprawę, że spotkał go najgorszy koszmar, i to jeszcze pogarsza jego stan psychiczny. Działa efekt „śmierci voodoo”. Ofiara może niemal umrzeć ze strachu, gdy zamyka się nad nią wieko trumny i sypie się ziemia, nie jest jednak w stanie krzyknąć! W odpowiednim (oby!) momencie zostaje jednak wykopana przez bokora. Ten poddaje półżywego nieszczęśnika działaniu kolejnego środka – tym razem otępiającego. Sporządza się go na bazie halucynogennej rośliny znanej jako bieluń dziędzierzawa, a na Haiti nazywanej „ogórkiem zombi”. W tym momencie ofiara traci pamięć i orientację. Staje się marionetką w rękach bokora.
Potworna niepewność
Co na to lekarze? Neurolodzy twierdzą, że nie ma dowodów, by tetrodotoksyna – nawet w dawce odmierzonej laboratoryjnie, a nie łyżką czarownika – mogła wywołać oczekiwany efekt zombifikacji. Uważają, że Davis i jego akolici są zbyt łatwowierni. Wskazują, że stan zombi to raczej zaburzenie psychiczne uwarunkowane kulturowo – podobnie jak amok (czyli gwałtowna żądza mordu) albo koro (lęk przed postępującym zanikaniem członka) zdarzające się w Azji. Na Haiti stwierdzono zresztą występowanie ostrych psychoz splątaniowych mających podłoże kulturowe i somatyczne, a prowadzących do halucynacji, zaburzeń psychomotorycznych i aktów agresji.
Zwraca jednak uwagę artykuł naukowców Rolanda Littlewooda i Chavannesa Douyona, opublikowany pod koniec lat 90. przez fachowy magazyn „Lancet”. Wskazywali oni, że u kilku przebadanych rzekomych zombi stwierdzono uszkodzenia mózgu. Możliwe, że były skutkiem silnego niedotlenienia, do którego doszło, gdy zostali na wiele godzin zakopani żywcem w trumnie po mylnym stwierdzeniu zgonu. Ktoś powie, że takie historie nie mogą się już zdarzyć, nie przy obecnej opiece medycznej. Ale na Haiti nadal stoi ona na kiepskim poziomie.
Prawdopodobnie więc fenomen zombi to tajemnica wielu nakładających się na siebie elementów kulturowych, psychologicznych i czysto medycznych. Zdaniem Charliera na Haiti żyje dziś przynajmniej kilkanaście tysięcy zombi. „Gazeta »Le Nouvelliste« co tydzień, dwa wspomina na swoich łamach o kolejnych przypadkach” – stwierdza Francuz.
Niezależnie od tego, jaka jest prawda, część z nich uważa się za osoby skazane na los zombi za swoje przewinienia. Haitańczycy, którzy chcą w ogóle wypowiadać się na ten temat, tłumaczą ludziom z Zachodu, że w gruncie rzeczy taka zombifikacja to dość humanitarna kara. Winowajcy wciąż żyją, tyle że nie mogą już nikogo krzywdzić. „To przecież lepsze niż więzienie czy kara śmierci, nieprawdaż?”
Dochodzi do tego jeszcze jedna ważna kwestia: zombifikacja wciąż wydaje się komuś potrzebna. W sytuacji, gdy podupadłe państwo nie działa jak trzeba, a mieszkańcy nie mają doń zaufania, inicjatywę przejmuje w ich imieniu kto inny. Tajne stowarzyszenia, które funkcjonują na wyspie od czasów kolonialnych. Najbardziej znane to Bizango. Swego czasu popierało na wyspie dyktaturę François Duvaliera (1907–1971). Potem ułatwiło przejęcie władzy przez jego syna Jeana-Claude’a (1951–2014), który rządził do roku 1986, gdy stracił zaufanie Haitańczyków i wsparcie USA. Wiara w zombi jest też poniekąd wiarą w siłę tajnych stowarzyszeń.
Na szczęście ja z Bizango nie zadarłem, nie muszę niczego się bać. Byłem tylko zwykłym turystą! Nie podpadłem nikomu na tyle, żeby mnie śmiertelnie nastraszyć albo otruć. Gdy patrzyłem, jak sympatyczna korpulentna lekarka podłącza mnie do kroplówki, martwiło mnie już co innego: igła dosyć długo leżała niezabezpieczona na powyginanej tacce, pamiętającej chyba czasy Duvalierów. Czy wszystko w tym szpitalu jest sterylne? Haiti to ognisko cholery i innych cholerstw – mnóstwo było przypadków zakażeń HCV i HIV. Modlę się, by mnie to ominęło, a na wszelki wypadek i tak należałoby zrobić odpowiednie badania w Polsce.
Najpierw trzeba jednak tam wrócić.
Kroplówka pomaga. Opłacam rachunek i chowam go jako sentymentalną pamiątkę z podróży na drugi brzeg tęczy (w religii wodu to symbol Damballah, ojca niebieskiego, boga-węża, stworzyciela świata). Na koniec dziękuję chłopakom z hotelu, którzy zadbali, bym trafił do lekarza. I po kilku godzinach jestem już, zgodnie z planem, na lotnisku.
Mundurowi podejrzliwie mi się przyglądają. Jeden długo przepytuje, sprawdzając dokumenty. Dlaczego odwiedzałem Cap-Haïtien? Gdzie mieszkałem? W Cormier? Dlaczego tam? Nic podejrzanego mundurowy jednak nie zauważa, więc przechodzę standardową kontrolę i wchodzę do samolotu. Podróż na Florydę mija spokojnie.
Półtorej godziny później na lotnisku w Miami (tak różnym od Haiti) żona przykłada mi do czoła dłoń, sprawdzając, czy nie jestem rozpalony. Odtrącam rękę nieco nerwowo: „Chcesz, żeby mnie wzięli na kwarantannę?”. Lecz amerykańskiego celnika interesują tylko pieczątki w paszporcie. „Po co byliście na Haiti?” – pyta. „Na wakacjach” – odpowiadam krótko. „Na Haiti? Na wakacjach?!” – śmieje się do rozpuku celnik, a potem przegląda nasze paszporty.
Przed kolejnym lotem spacerujemy jeszcze trochę po Miami. Wybrałem hotel w okolicach miejsca, w którym w 2012 r. doszło do makabrycznego wydarzenia. 31-letni pochodzący z Haiti Rudy Eugene rzucił się nagle na bezdomnego. „Facet rozrywał mu skórę zębami. Po brodzie ściekała mu krew, wyglądał jak zombi. To była najstraszniejsza rzecz, jaką w życiu widziałem” – relacjonował potem świadek. Gdy na miejscu pojawiła się policja, Eugene zaczął warczeć i nie przestawał katować bezdomnego. Policjanci nie mieli wyjścia, musieli strzelać.
Ten krwawy incydent wywołał w Internecie żywą dyskusję. Czy napastnik zamienił się w zombi rodem z horrorów? Czy działał pod wpływem nieznanego narkotyku? Zażył jakiś nieznany preparat z Haiti? A może stał się ofiarą eksperymentu z nieznanym wirusem? Oczywiście wyhodowanym przez rządowe służby USA, bo kto bardziej chciałby kontrolować nasze umysły i zachowania jak nie politycy.
Kiedy przez Nowy Jork wracałem trzęsącym się dreamlinerem do Polski, nie przestawałem zastanawiać się, czy i ja nie wiozę w sobie jakiegoś wirusa. Nikt nawet by się nie zorientował. A to mógłby być wstęp do prawdziwego horroru. Nie tylko dla mnie.
PS Podróż zakończyła się szczęśliwie. Za to dwa dni po lądowaniu w Warszawie zaczął dokuczać mi szum w lewym uchu, który dręczy mnie do dziś. Przypadek?
Tego tekstu możesz również posłuchać w naszym dziale Multimedia.