Dojrzałość jest wędrówką. Przypomina podróż duchową, którą odbył bohater Boskiej komedii Dantego. Nie bez powodu zresztą wyruszył w nią w symbolicznym momencie, „w połowie drogi żywota naszego”, czyli – jak dowodzą badacze – w wieku 35 lat.
Czym jest dojrzałość? To nadal trudne pytanie dla człowieka wchodzącego powoli w 28. rok życia. Mam swoje subiektywne poczucie, że staję się bardziej dojrzały, a czasem dostaję sygnały z otoczenia, które to potwierdzają. Nie mogę jednak stwierdzić, czy to już, czy jeszcze muszę poczekać rok lub 10 lat. Jedyne, czego jestem pewny, to że dojrzałość jako pełna gotowość na wypadki losu, które mogą spotkać mnie i ludzi dla mnie ważnych, po prostu nie istnieje. Rozumiem ją raczej jako stan, czasową dyspozycję przyjęcia na siebie ciężaru odpowiedzialności, poniesienia konsekwencji swoich działań czy też pogodzenia się z losem.
Kwestionując wartości
Nie sposób przywołać w tym miejscu wszystkich definicji dojrzałości. Żadna z nich nie oddaje też tego, co sam na ten temat myślę, a przynajmniej nie w pełni. Jedna z definicji jest mi jednak szczególnie bliska, choć pojawia się między wierszami. Mam na myśli budowaną przez lata teorię dezintegracji pozytywnej Kazimierza Dąbrowskiego. Powiedział on kiedyś: „Kto znajduje się na drodze ku dojrzałości, ten jest dojrzały”. To zdecydowanie celna uwaga, ponieważ wypływa prosto z doświadczenia naukowca, ale przede wszystkim z mądrości uważnego na każdą jednostkę psychiatry praktyka. W rozważaniach Dąbrowskiego kluczowe miejsce zajmuje obraz człowieka stale aktualizującego swoje „ja”: przekraczającego własne ograniczenia i kwestionującego założenia – zdawałoby się – konstytutywne dla jego osobowości.
Zdaniem autora dezintegracja pozytywna to tylko pozornie oksymoron, ponieważ opiera się ona na podstawowej zależności – jeśli nie zburzy się dotychczas przyjętej hierarchii wartości, nie można jej ułożyć na nowo, w innej konfiguracji (zwanej integracją wtórną). Dezintegracją pozytywną nazywa więc Dąbrowski proces, ale też stan po dokonaniu przełomu, kiedy trwa się jeszcze w fazie nieokreśloności, niezwykle płodnej i inspirującej do działania. I choć z tego stanu można wyjść na wiele sposobów, to czyha wtedy na nas także niemało niebezpieczeństw. Niektórym zdarza się np. odrzucić możliwość rozwoju na rzecz opcji łatwiejszych, dających ukojenie i spokój, jak przystosowanie się do zasad i wartości grupy, co w subiektywnym odczuciu zwalnia człowieka z trudu walki o własne przekonania. Dąbrowski określił to jako „psychiczną infekcję pozytywną”.
Przede wszystkim szczerość
Aby dezintegracja pozytywna oraz integracja wtórna mogły nastąpić, konieczna jest absolutna szczerość – i to zarówno wobec siebie, jak i wobec innych. Jeśli nie potrafiłbym przyznać się przed sobą, że zawaliłem, nie mógłbym zapobiec kolejnym błędom. Czasami tzw. mózg gadzi – czyli pień mózgu z okolicami – wysyła proste komunikaty, objawiające się np. wzmożonym tętnem i przyśpieszonym oddechem, które informują nas o niebezpieczeństwie. Przestrzegają one nie tylko przed dzikim zwierzęciem czy ciemnością, lecz także przed bardziej skomplikowanymi sytuacjami i zachowaniami ludzi, które w jakiś sposób, poza naszą świadomością, zostały zakodowane jako niebezpieczne. Problem w tym, że z wiekiem – czyli ze wzrostem świadomości – uczymy się te sygnały bagatelizować. Sam nieraz przekonałem się o tym, jak celnie jaszczurzy atawizm alarmował mnie przed ludźmi, którzy później mnie zmanipulowali. Szczerość wobec siebie to też umiejętność przyznania się do własnego kompleksu czy problemu. A to nie jest wcale takie proste. Zajęło mi ładnych parę lat, aby zauważyć, że np. w szkole uczyłem się wszystkiego wręcz nadgorliwie tylko po to, by nie czuć się gorszym od starszego brata. Dopiero stosunkowo niedawno pojąłem, że nie jestem wcale od niego gorszy, ale po prostu inny. Inność jest wspaniała! To ona sprawia, że oprócz czerni i bieli świat ma również inne barwy.
Nie można też zapomnieć o szczerości wobec innych. Jakże często się nam wydaje, że mówienie prawdy wręcz szkodzi. Być może na krótką metę rzeczywiście całkowita szczerość bywa trudna, jednak o ileż łatwiej szłoby się przez życie, gdyby przestać udawać, że wszystko jest w porządku. Uważam, że taka postawa wymaga prawdziwej dojrzałości, bo często wiąże się z niezrozumieniem. Lepiej jednak żyć w zgodzie ze sobą niż z narzuconymi konwenansami. Rozumiem przez to bezwzględne posłuszeństwo wobec głosu sumienia – niekoniecznie w znaczeniu teologicznym, lecz jako wewnętrznego głosu podpowiadającego za pośrednictwem intuicji, co jest właściwe. Sam bardzo długo kierowałem się moralnością katolicką, nawet w sposób nieświadomy, po prostu żyjąc w kraju, gdzie większość stanowią ludzie jednego wyznania. Później, gdy próbowałem wrócić na łono Kościoła, mój wewnętrzny głos stale powtarzał: „Czy jesteś tego pewny?”. Dopiero potem przyszła refleksja, że moja obecność w tej wspólnocie wymagała prawdziwej ekwilibrystyki.
Odpowiedzialnym być
Dojrzałość kojarzę też z odpowiedzialnością. Zauważyłem, że religijni radykałowie w znacznej mierze zasłaniają się stanowiskiem instytucji, a nawet wykoślawioną interpretacją dominującego w kulturze poglądu. To bardzo wygodne, bo pozwala uniknąć odpowiedzialności. Jeszcze inną sprawą jest związek z drugim człowiekiem. Decydując się na stałą relację, należy przecież brać pod uwagę nie tylko odpowiedzialność za siebie, lecz także za partnera, jego własną odpowiedzialność za siebie oraz tę wspólną. Niestety nigdy nie można mieć absolutnej pewności, czy druga strona przyjmuje na barki taki sam ciężar. Również pod tym względem zdążyłem się już sparzyć i niewątpliwie wyniknęło to także z mojej niedojrzałości. Lepiej bowiem nie wiązać się z kimś, gdy samemu nie jest się jeszcze wystarczająco „poukładanym”. Nie byłem pogodzony z samym sobą, przez co obraz wspólnego życia też widziałem w krzywym zwierciadle. Stale ciążyło na mnie poczucie winy wtłoczone przez Kościół, jak również wynikające z odtrącenia, braku uwagi ojca, gdy byłem dzieckiem. Zupełnie nieświadome, choć bardzo głęboko zakorzenione. Dzisiaj, dzięki pomocy terapeuty, mogę już mówić o tym otwarcie, do czego zachęcam wszystkich, którzy boją się zmierzyć ze swoimi słabościami. Często najtrudniej jest przyznać się do czułego punktu, jednak pamiętajmy, że nawet mitologiczny Achilles miał swoją piętę. Jeśli wypracuje się w sobie odpowiednie dyspozycje, niemal każdą słabość można przekuć w atut.