Z każdym oddechem wchłaniamy atomy używane wcześniej przez olbrzymią mnogość innych istot zamieszkujących Ziemię. Niektóre z nich na chwilę stają się nami, by po jej upływie wrócić do wielkiego obiegu przyrody.
Pandemia wszystkich nas pozamykała w naszych prywatnych, zamaskowanych atmosferach – wiele byśmy dali, by móc oddychać powietrzem posiadanym na własność, pozbawionym zupełnie ryzyka zawirusowania. Przez nikogo niewydychanym, przez nikogo niedotykanym, nieprzepuszczonym przez rurki i wypustki nozdrzy, gazociągi tchawic, rozprężające się, zmięte worki płuc. A co, jeśli powiem ci, że to zachcianka (prawie) niemożliwa do spełnienia? Bo tak się składa, że mieszkając na Ziemi – nawet jeśli akurat wybraliśmy się na wyprawę w odludne góry – oddychamy sobą nawzajem.
Na Ziemi jest sporo materii. Nabierz dłonią odrobinę wody: w jej wnętrzu kołysać się będzie 250 tysięcy miliardów miliardów atomów, niektóre samotnie, niektóre posklejane w dziwne kształty, zygzaki przypominające zapałczane modele cząsteczek ze szkolnych lekcji chemii. A przecież to tylko niewielka porcja materii, ledwie dotkniętej naszą dłonią – tak mała, że mogłoby jej nie być. Gdybyśmy policzyli wszystkie atomy materii na Ziemi i w Ziemi, co do jednego, od tych żelaznych w jądrze planety aż po te tlenowe i azotowe mieszające się z pustką kosmosu w najwyższych warstwach atmosfery – byłaby to dzika, piękna liczba bez nazwy. Jeden i pięćdziesiąt zer. Nieudolnie moglibyśmy ją nazwać miliardem miliardów miliardów miliardów miliardów – ale po co? Wszystko, co zjemy, co z siebie wyrzucimy, co uszczkniemy z pobliskiego drzewa, co wypuścimy z naszych