Zagrożenie UFO
i
ilustracja: Marek Raczkowski
Kosmos

Zagrożenie UFO

Woody Allen
Czyta się 10 minut

Aktor i reżyser, Woody Allen, obecna sława amerykańskiego filmu, wyrzucony z nowojorskiego uniwersytetu, zaczął karierę jako scenarzysta telewizyjny. Potem występował w kabaretach, wreszcie sięgnął po kamerę. Jego filmy — Annie Hall, Manhattan i ostatnio Stardust memories — zapewniły mu niepodważalną pozycję, a jego szczególny, intelektualny i często absurdalny humor stał się wzorcem gatunku. Dziś trzecie z serii opowiadań z jego najnowszego zbioru Side effects.

UFO znowu wraca na szpalty gazet i nadeszła godzina, aby poważnie przebadać to zjawisko. (Jest dokładnie 8.00, co sprawia, że nie tylko jesteśmy spóźnieni, ale ja zaczynam także odczuwać głód). Dotychczas całość przedmiotu „latających spodków” została jakby włączona do tematu: wilkołaki i cuda jarmarczne. Jednakże uporczywe obserwacje, dokonywane przez osobników rozsądnych i odpowiedzialnych, zmusiły siły powietrzne i organizacje naukowe do ponownego przeanalizowania swego dotychczas sceptycznego stanowiska i przyznania subwencji w wysokości dwustu dolarów na obiektywne zbadanie tego zjawiska. Zasadnicze pytanie brzmi: Czy coś takiego w ogóle jest na niebie? A jeśli tak, czy oni dysponują promieniami śmierci?

Nie można dowieść, że wszystkie niezidentyfikowane obiekty latające są pochodzenia pozaziemskiego, ale eksperci gotowi są przyznać, że cały latający sprzęt zdolny wznieść się pionowo z szybkością tysiąca dwustu mil na sekundę wymaga urządzeń napędowych, które są do nabycia tylko na Plutonie. Jeśli zaś maszyny te pochodzą rzeczywiście z innej planety, widać cywilizacja, która pozwoliła je stworzyć, musi mieć miliony lat przewagi nad naszą. Albo też, że istoty te mają spore fundusze. Profesor Leon Specimen zakłada cywilizację bardziej rozwiniętą od naszej o piętnaście minut. Ten fakt — sądzi on — daje jej członkom wielką nad nami przewagę, przynajmniej jeśli idzie o to, aby na czas zdążyć na pilne spotkanie.

Dr Brackish Menzies, który pracuje w Obserwatorium Mont Wilson, chyba że przebywa na obserwacji w klinice psychiatrycznej w Mont Wilson (adres nieczytelny), zapewnia, że emisariusze podróżujący z szybkością światła musieli stracić miliony lat, by do nas dotrzeć, nawet wyruszając z najbliższego systemu słonecznego, a zważywszy obecną jakość spektakli na Broadwayu, nie jest to warte podróży. (Nie sposób podróżować szybciej niż z prędkością światła i zresztą byłoby to idiotyczne, bo można by zgubić po drodze kapelusz).

Warte zanotowania jest także, że wedle współczesnych astronomów przestrzeń jest ograniczona. Myśl to bardzo pocieszająca, zwłaszcza dla ludzi, którzy nigdy nie pamiętają, gdzie co położyli. Obserwując wszechświat, głównym jednak czynnikiem jest to, iż znajduje się on w stanie ekspansji i pewnego dnia rozpadnie się i zniknie. Dlatego też jeśli telefonistka w hallu nie posiada wszystkich wymaganych zalet, lepiej jednak znaleźć jakiś kompromis.

Najczęściej zadawane pytanie na temat UFO brzmi: Jeśli latające obiekty pochodzą z innej planety, dlaczego ich piloci nie próbowali nawiązać z nami kontaktu zamiast kręcić się tajemniczo wokół pustynnych terenów? Moja teoria jest taka: niewykluczone, że dla tych istot, pochodzących z innego systemu słonecznego, „kręcić się wokół” to główny sposób nawiązania kontaktu. A może po prostu sprawia im to przyjemność. Zdarzyło mi się przez prawie pół roku kręcić wokół osiemnastoletniej aktoreczki i stało się to dla mnie szczególnie wzbogacającym doświadczeniem. Trzeba także przypomnieć, że kiedy my mówimy o „życiu” innych planet, na ogół odwołujemy się do aminokwasów, które nie cieszą się opinią wesołych kompanów.

Większość ludzi stara się uważać UFO za problem współczesności, ale czyż nie mógł być on zjawiskiem znanym człowiekowi od wieków? (W naszych oczach wiek wydaje się długi, zwłaszcza jeśli mamy hipotekę, ale wedle standardów astronomii to mgnienie oka. Dlatego też lepiej zawsze mieć przy sobie szczoteczkę do zębów, żeby móc wyruszyć na pierwszy sygnał). Erudyci mówią nam teraz, że obserwacje Niezidentyfikowanych Obiektów Latających sięgają czasów biblijnych. Na przykład w księdze Lewitów jest fragment, który mówi: I wielka kula ognia ukazała się ponad asyryjską armią, a w mieście Babylon słychać było płacz i zgrzytanie zębów, dopóki Prorocy nie nakazali tłumom, by powrócił spokój.

ilustracja: Marek Raczkowski
ilustracja: Marek Raczkowski

Zjawisko to można by wiązać z fenomenem opisanym wiele lat później przez Parmenidesa: Trzy pomarańczowe kształty ukazały się nagle na niebie i okrążając środek Aten zatrzymały się tuż nad publicznymi łaźniami, zmuszając wielu naszych wybitnych filozofów, by przykryli się ręcznikami. Raz jeszcze owe „pomarańczowe formy” podobne były do tych, jakie odnotowuje ostatnio odkryty, saksoński, anonimowy rękopis z XII wieku: Ein przedmiot pojawilse; olbrzymy, kolossalus; niby eine grosse balle zum Feuer. Dzienki niech wam bedo, meine Dammen und Herren.

Ta ostatnia relacja rozpowszechniana była przez średniowieczny kler jako przestroga, iż koniec świata jest już bliski. Jakież więc było rozczarowanie, kiedy nadszedł poniedziałek i wszyscy musieli pójść do roboty!

Ostatecznie, w sposób bardziej przekonywający, sam Goethe zanotował w 1822 roku niezwykłe zjawisko niebieskie: Kiedy udając się na Festiwal Niepokoju do Lipska — pisze on — przejeżdżałem przez łąkę, podniosłem przypadkiem głowę i ujrzałem na południowym niebie kilkanaście jaskrawoczerwonych kul. Pomykały z wielką szybkością i zaczęły mnie ścigać. Krzyknąłem ku nim, że jestem geniuszem i dlatego nie mogę bardzo szybko biegać, lecz moje słowa okazały się próżne. Wpadłem więc we wściekłość i zacząłem im złorzeczyć, co sprawiło, iż uciekły przerażone. Opowiedziałem tę przygodę Beethovenowi, zapomniawszy, że ten ogłuchł; uśmiechnął się, skinął głową i powiedział: „Bardzo dobrze”.

Na ogół najbardziej szczegółowe badania na miejscu pozwalają ustalić, że większość Niezidentyfikowanych Obiektów Latających to przedmioty najzupełniej zwyczajne, takie jak balony-sondy, meteoryty, odłamki satelitów, a raz nawet niejaki Lewis Mandelbaum, który spadł z dachu Empire State Building.

Typowego wyjaśnienia incydentu dostarcza sir Chester Ramsbottom, 5 czerwca 1961, w Shropshire: Prowadziłem samochód po godzinie drugiej w nocy, kiedy dojrzałem przedmiot w kształcie cygara, który zdawał się ścigać mój wóz. Choć wielokrotnie zmieniałem kierunek, ścigał mnie dalej, nawet na bardzo ostrych wirażach. Był lśniąco czerwony i choć jechałem zygzakami z wielką szybkością, nie zdołałem go zgubić. Wtedy ogarnął mnie strach i zacząłem się pocić. Krzyknąłem z przerażenia i chyba musiałem stracić przytomność, bo zmysły odzyskałem dopiero w szpitalu, cudownie ocalony. Po bardzo dokładnym śledztwie eksperci ustalili, że owym „przedmiotem w kształcie cygara” był nos Sir Chestera. Oczywiście wszystkie wysiłki, by przed nim umknąć, okazały się próżne, był bowiem przytwierdzony do twarzy.

Inny wyjaśniony incydent rozpoczął się w początkach kwietnia 1972 raportem generała brygady, Curtisa Memlinga, z bazy lotniczej Andrews: Pewnej nocy przechodziłem przez pole, kiedy nagle ujrzałem na niebie wielki srebrny dysk. Nadleciał on nade mnie i na wysokości około pięciu metrów wykonał serię doskonałych wręcz manewrów, niemożliwych do wykonania normalnym aparatem. Potem gwałtownie zwiększył szybkość i zniknął z przerażającą szybkością.

Prowadzących śledztwo ogarnęły wątpliwości, kiedy dostrzegli, że generał Memling, opisując to zjawisko nie mógł powstrzymać się od śmiechu. W dalszym ciągu musiał przyznać, że niedawno w kinie bazy wojskowej oglądał film Gwiezdne wojny, który wywarł na nim bardzo silne wrażenie. Ciekawe, że generał Memling raz jeszcze sygnalizował pojawienie się UFO w 1976, ale szybko odkryto, że to także on dokonał mistyfikacji z nosem sir Chestera Ramsbottoma — a rewelacja ta wywołała w Siłach Powietrznych głęboką konsternację, zaś dla generała Memlinga skończyła się sądem wojskowym.

ilustracja: Marek Raczkowski
ilustracja: Marek Raczkowski

Jeśli większość obserwacji UFO można wyjaśnić logicznie, co począć z resztą? Oto kilka najbardziej zadziwiających przykładów „nierozwiązanych spotkań”. Pierwsze z nich podał mieszkaniec Bostonu w maju 1969: Spacerowałem po plaży z żoną. Byliśmy raczej okryci. Faktycznie niosłem ją w balii. Spojrzałem nagle w górę i zobaczyłem ogromny biały spodek, który zdawał się obniżać z ogromną szybkością. Chyba się przestraszyłem, bo rzuciłem żonę i zacząłem uciekać. Spodek przeleciał dokładnie nad moją głową i wyraźnie usłyszałem dziwny metaliczny głos, który mówił: „Wezwij Nieobecnych”. Kiedy wróciłem do domu, wykręciłem numer sekcji nieobecnych abonentów telefonicznych, która przekazała mi wiadomość, że mój brat, Ralph, zmienił miejsce zamieszkania i prosi, by przesyłać mu jego pocztę na planetę Neptun. Nigdy go już nie widziałem. Dla mojej żony był to ogromny szok psychiczny i od tej pory straciła mowę.

Relacja pana I. M. Axelbanka z Athenes, Georgia, luty 1971, brzmi następująco: Jestem wytrawnym pilotem. Właśnie udawałem się z Meksyku do Amarillo, Teksas, moim prywatnym samolotem typu Cessna, w celu zbombardowania członków sekty religijnej, której przekonań nie podzielam, kiedy zauważyłem jakiś obiekt lecący na mojej wysokości. Początkowo sądziłem, że mam do czynienia z innym samolotem, ale ten posłał mi wiązkę zielonych promieni, które zmusiły moją maszynę do utraty jedenastu tysięcy stóp wysokości w ciągu czterech sekund; mózg wytrysnął mi z głowy i wybił sześćdziesięciocentymetrową dziurę w kadłubie. Zacząłem nadawać wezwania przez radio, ale w odpowiedzi uzyskałem tylko program muzyki tanecznej. UFO znów powróciło, po czym odleciało z przerażającą szybkością. Tym razem straciłem zbyt dużo wysokości i musiałem ratować się lądowaniem na autostradzie. Kontynuowałem moją drogę po ziemi i miałem nowe trudności, bo mijając barierę przy wjeździe na autostradę złamałem oba skrzydła.

Jedną z najbardziej zdumiewających obserwacji było zeznanie złożone w sierpniu 1975 przez człowieka z Montauk Point, Long Island: Leżałem w moim bungalowie nie mogąc zasnąć, miałem bowiem ochotę zjeść pieczonego kurczaka, który był w lodówce. Zaczekałem aż żona zapadnie w głęboki sen, po czym na palcach udałem się do kuchni. Pamiętam, że popatrzyłem na zegar. Była dokładnie 4.15. Jestem całkowicie pewny godziny, kuchenny zegar zatrzymał się przed dwudziestu jeden laty i nigdy nie przesunął się już ani o minutę. Zauważyłem także, że nasz pies, Judasz, zachowywał się dziwacznie. Mizdrzył się i śpiewał: „Cóż za szczęście być kobietą”. Nagle pokój rozświetliło czerwonawe światło. Najpierw myślałem, że to żona nakryła mnie na jedzeniu pomiędzy posiłkami i podpaliła dom. Potem popatrzyłem przez okno i ku memu wielkiemu zdumieniu ujrzałem olbrzymią machinę w kształcie cygara, która, rozsiewając czerwone światło, unosiła się tuż ponad drzewami ogrodu. Stałem tak skamieniały przez kilka godzin, tak mi się wydaje, zważywszy, że zegar wciąż wskazywał 4.15 i trudno mi było określić, ile to trwało. Ostatecznie z latającej machiny wysunęły się olbrzymie metalowe szpony, które wyjęły mi z ręki oba kawałki zimnego kurczaka, po czym cofnęły się. Wtedy maszyna uniosła się i fantastycznie przyspieszając, zniknęła na niebie. Kiedy opowiedziałem o tym zdarzeniu ludziom z wojsk lotniczych, oznajmili mi, że widziałem przelot dzikich kaczek. Ponieważ zaprotestowałem, pułkownik Quincy Bascomb obiecał mi osobiście, że Siły Powietrzne zobowiązują się restytuować mi oba kawałki kurczaka. Niestety, jak dotąd oddali mi tylko jeden.

Na koniec relacja ze stycznia 1977, złożona przez dwóch robotników z fabryki w Luizjanie: My obaj, to znaczy ja i Roy, łowiliśmy brzany w zalewie. Ja dosyć lubię brzany, Roy także. Nie piliśmy, choć zabraliśmy ze sobą dzbanek chlorku metylu; bardzo to lubimy z utartą skórką cytryny i kawałkami cebuli. Tak czy inaczej, około północy popatrzyliśmy w górę i oto nagle rodzaj błyszczącej sfery zniżył się nad staw. Najpierw Roy wziął to za sowę i omal nie strzelił, ale powiedziałem mu: „Hej, Roy, widzisz przecież, że to nie sowa, nie ma dzioba”. Bo po tym poznaje się sowę. Na przykład Gus, syn Roya, ma dziób, i Roy też go bierze za sowę. No dobrze, w końcu, tego, oto nagle te drzwi się otwierają i ukazuje się kilka istot.

Te stworki przypominały przenośne radioodbiorniki z zębami i krótkimi włosami. Miały także nogi, tyle że tam, gdzie my mamy palce nóg, one miały kółeczka. Więc te stwory dały mi znak, żebym się zbliżył, co też zrobiłem i zaraz wstrzyknęły mi jakiś płyn. To od tej pory gadam jak najęty. Stworki dyskutowały między sobą w obcym języku, który robił taki dziwny hałas, jak farmer rozgniatany na zamarzniętej drodze. Zaprowadziły mnie na pokład swojej maszyny i obejrzały mnie ze wszystkich stron. Pozwoliłem na to, bo już od dawna należało mi się dokładne badanie lekarskie. I zaraz potem opanowały nasz język, ale za każdym razem popełniały takie drobne błędy, na przykład mówiły „erystyka” zamiast „hermenutyka”, rozumie pan?

Oznajmiły mi, że przybywają z innej galaktyki specjalnie po to, by powiedzieć mieszkańcom ziemi, aby nauczyli się żyć w pokoju, bo inaczej powrócą ze specjalnymi armiami i wyeliminują z każdej rodziny pierworodne dziecko płci męskiej. Powiedziały mi także, że będę mieć wynik mojej analizy krwi za dwadzieścia cztery godziny i jeśli nie otrzymam od nich wiadomości, mogę bez problemu ożenić się z Klarą.

ilustracja: Marek Raczkowski
ilustracja: Marek Raczkowski

Tekst pochodzi z numeru 1935/1982 r., (pisownia oryginalna), a możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.


Więcej opowiadań znajdziecie Państwo w naszej kolekcji Woody Allen i jego humor.


Dzięki Tobie, możemy zrobić jeszcze więcej – wesprzyj nas!
Fundacja PRZEKRÓJ

Czytaj również:

Paranaukowa kariera aury
Wiedza i niewiedza

Paranaukowa kariera aury

Tomasz Wiśniewski

Co łączy chrześcijańską ikonografię, teozoficzną koncepcję aury i ukute przez brytyjskiego biologa Ruperta Sheldrake’a pojęcie pola morfogenetycznego? Granice między nauką a metafizyką nie zawsze mają charakter ostrego podziału i nie wszystkie zjawiska można wyjaśnić na gruncie materialistycznego światopoglądu. Aura jest jednym z tych wymykających się naukowemu poznaniu zagadnień.

Sztuka chrześcijańska używa aureoli od połowy IV w.; początkowo towarzyszyły one wyłącznie wizerunkom Chrystusa, z czasem jednak artyści zaczęli stosować je, przedstawiając postaci anielskie, świętych i męczenników, postaci symboliczne i spersonifikowane alegorie, takie jak Baranek Boży, Duch Boży, gryf czy Feniks. Niemniej nie był to wynalazek sztuki chrześcijańskiej, świetliste nimby wywodzą się z inspiracji różnymi wyobrażeniami antycznymi i orientalnymi, w których jaśniejące blaskiem promienie i owale otaczają wizerunki bohaterów, cesarzy, bóstw – w szczególności tych kojarzonych ze Słońcem, jak Helios czy Mitra.

Czytaj dalej