Życie przedmiotów jest dłuższe niż nasze i tak naprawdę to one po nas pozostaną. Istnieją też ludzie, którzy przedmiotom pomagają pozostać – tak jak bohaterka tego reportażu.
Najpierw będzie historia o kontenerze z Wrzeszcza, naprawdę przednia.
Jest późna wiosna 2017 r. – siąpi deszczyk, ale znów nie za bardzo. Kora i Szymon siedzą sobie w domu, jest wieczór, kieliszek wina, rozmowa. I nagle przychodzi wiadomość od studenta Kory: we Wrzeszczu ze starej kamienicy ludzie wynoszą śmieci. Wszystko trafia do kontenera. „Nie wiem, co tam jest – pisze student – jakieś wory, walizki”.
Zamawiają więc taksówkę i jadą. Zastanawiają się, jaki adres podać. „Panie kierowco – Kora w końcu mówi do taksówkarza – przy lesie niech pan stanie, pod śmietnikiem, wie pan”.
Wysiadają, a Korę dopada znane już uczucie paniki, że ktoś ich ubiegnie i zabierze skarby. Woła więc do Szymona: „Stój na czatach, stój! Bo ludzie jacyś idą”. I leci do kontenera.
Wspomina: „Zaczęłam wygrzebywać po kolei, najpierw worki z wierzchu. Później wskoczyłam do środka i dyrygowałam Szymonem: wyciągaj, przeglądaj. Każdy worek otworzyłam i metodycznie przegrzebałam. Wszystko specyficznie pachniało, ale nie było grzyba ani zgnilizny, tylko zaduch mieszkania”.
Zmierzcha. Nieziemsko brudni, mokrzy, śmierdzący, muszą przerwać pracę.
Są zmęczeni, trochę już im się nie chce zaglądać do kolejnych worków. Szymon z ostatniego wyciąga szklany, okrągły niebieski wazon o spłaszczonym kształcie, pokryty jakby bąbelkami.
„A to?” – pyta obojętnie.
„No nie!” – woła ona i chwyta w objęcia wazon Asteroid z 1972 r. projektu Jana Sylwestra Drosta, artysty związanego z Hutą Szkła Gospodarczego „Ząbkowice”. Szklany przedmiot pożądania kolekcjonerów.
Otoczeni workami znów wzywają taksówkę. Długo przekonują kierowcę, żeby ich zabrał. Zdobycze z trudem upychają w aucie. Asteroid, jak małe dziecko, przez całą drogę Kora czule trzyma na kolanach.
„Rozłożyliśmy potem pakunki w mieszkaniu, byłam w amoku. Zaczęliśmy przegląd”.
Znajdują: pudełka po zużytych kosmetykach sprzed kilku dekad (w doskonałym stanie); szyte ręcznie sukienki kobiety z wytwornym gustem (niektóre z malowanego jedwabiu); skrawki tkanin, szmatki – każda z czułością zwinięta i związana wstążką; srebrne broszki i brosze z plastiku; buty; wazoniki i paterki w stylu „picasso”; torebki skórzane przywiezione w latach 70. z Egiptu; mnóstwo książek; roczniki czasopisma „Ameryka”; zdjęcia i dokumenty.
„Kapsuła z przeszłości. Jakieś świsteczki z prośbą o przydział miejsca noclegowego w zbiorczym mieszkaniu, rok 1947. Kwity, życiorysy studentki medycyny, potem asystentki, wreszcie lekarki. Zaświadczenie o zmianie nazwiska, czyli wyszła za mąż, za inżyniera. O dzieciach nic, więc pewnie ich nie mieli. Zaczęłam się interesować, dopytywać. Podobno mieszka tam wciąż ktoś z rodziny inżyniera, być może nawet on sam. Od lat nic stamtąd nie wyrzucono. Usłyszałam, że ktoś wynajął połowę mieszkania i bezdusznie usunął z niej rzeczy. Niesamowita historia, na wystawę”.
Wszystko na wagę,
zalane cementem
Zwyczajną dziewczynką nie jest na pewno. Kora Tea Kowalska rodzi się w 1984 r. Ewie Skaper i Rafałowi Kowalskiemu – parze gdańskich malarzy. Od urodzenia żyje wśród kolekcji przedwojennych przedmiotów, jakie gromadzą jej rodzice. Uczy się od nich dostrzegania piękna w rzeczach połamanych i zniszczonych, które można naprawić albo przerobić na coś innego. Bawi się zabawkami po rodzicach.
Ważne miejsce w domu Kowalskich zajmują Bruno i Gloria.
„Rodzice zobaczyli kiedyś w oknie czyjegoś mieszkania na parterze starą celuloidową lalkę i pluszowego misia. Stwierdzili, że muszą je mieć. Zapukali, właściciel zgodził się odsprzedać zabawki. Bruno był moją ukochaną maskotką,Glorię mama wciąż maluje na obrazach”.
Kora najpierw kolekcjonuje historyjki z Kaczorem Donaldem z gum do żucia. Ale to krótko, bo zaraz ją wciąga zbieranie dewocjonaliów – mogą być nowe albo stare, byle krzywe, pokraczne, kiczowate, absurdalne, różowe, niebieskie, tak strasznie brzydkie, że aż ładne. Równocześnie kolekcjonuje pudełka po zapałkach z całego świata (bo małe, tanie i praktyczne).
Za innymi dziećmi Kora nie przepada. Chyba uważają ją za dziwaczkę żyjącą wśród dziwnych śmieci. Rozdziawiają buzie, gdy odwiedzają Korę na strychu kamienicy w centrum Gdańska, gdzie mieszka z rodzicami. Dziwią się kolekcji guzików jej ojca (jednej z największych w Polsce), zastanawia je brak meblościanek, w miejsce których wstawiono bieliźniarkę po ciotkach z Grudziądza i uratowany stolik po sąsiadce, Niemce Gerdelce, której cały dobytek po śmierci wyrzucono przez okna.
One jeżdżą na kolonie, a dla niej największą radością jest wyprawa z rodzicami. Wsiadają do rodzinnego żółtego fiata (z czasem przesiadają się na rowery) i jadą na Żuławy. A tam chodzą po chałupach – zamieszkanych i opustoszałych – w poszukiwaniu starych rzeczy.
Kora: „Albo jechaliśmy po złomowcach. W Cedrach Wielkich, pamiętam, był doskonały – srebro, cyna, XIX-wieczne dzbanki. Wszystko na wagę i najczęściej zalane cementem, żeby było cięższe. Jeśli dało się od czegoś odkruszyć cement, to braliśmy. Jeśli nie – zostawało, nie da się mieć wszystkiego”.
Po liceum Kora wybiera archeologię i kulturoznawstwo. To forma młodzieńczego buntu przeciwko rodzicom – artystom. Ich córka nie zamierza malować obrazów do końca życia. Dziś wykłada na prywatnej uczelni i pisze doktorat (na Uniwersytecie Gdańskim) o śmieciach w kulturze. Precyzuje: „O przejściu: rzeczy – śmieci – kolekcje, jak się to wszystko zazębia w antropologicznym ujęciu. Niewielu badaczy się u nas tym zajmuje, jest kilku archeologów, historyków i etnologów – Domańska, Krajewski. Marcin Wicha i Olga Drenda mają podobną wrażliwość. Za granicą tak – tam się dużo pisze o kolekcjonerstwie, o zwrocie ku rzeczom, nowej humanistyce i o tym, co mnie interesuje pod względem teoretycznym. Ale o praktyce kolekcjonowania pisze się rzadziej, co zapewne wynika z tego, że kolekcjonerstwo wciąż jest umieszczane gdzieś na marginesie naukowości. Nie wiem, czy autorzy tych wszystkich mądrych książek sami zbierają rzeczy. Czy je kochają tak jak ja”.
Pole Lalek
Teraz czas na historię o Polu Lalek. Moją ulubioną. Początek cytuję z facebookowego profilu Kory, który nazwała „od rzeczy skład”, potem oddam jej głos.
„Któregoś mroźnego dnia stycznia 1843 r. niejaki Seba Smith napisał wiersz Young Charlotte, inspirowany prawdziwymi wydarzeniami opisanymi na łamach »New York Observer«. Otóż pewna młoda dama wybierała się otwartymi saniami na bal noworoczny. Miała na sobie modną, lecz niestety cienką suknię, a tak się złożyło, że jechała wraz ze swym absztyfikantem, nie raczyła więc okryć się kocykiem, by móc olśniewać suknią i dekoltem kochanka. Na bal nie dojechała, bo zamarzła na śmierć. Wiersz bardzo szybko został przekształcony w folkową balladę z przesłaniem i zyskał ogromną popularność na wiele dekad.
W tym samym czasie w Niemczech zaczęto produkować »Badepuppen«, czyli lalki kąpielowe. Były uformowane z jednego kawałka biskwitu lub porcelany, puste w środku i nieszkliwione z tyłu – by mogły pięknie dryfować na wodzie i dotrzymywać towarzystwa dzieciom w kąpieli. Miały wysokość od dwóch do 40 cm i stosunkowo niską cenę, te najmniejsze kosztowały przysłowiowego centa. Dzięki swojej »zamrożonej« w bezruchu postaci szybko zyskały przydomek »Frozen Charlotte«”.
Mówi Kora: „Tato miał kiedyś pracownię na Chełmie [dzielnica Gdańska – przyp. red.]. A kawałek dalej był jar i pola uprawne. Czasem, z nudów, chodziliśmy tam z rodzicami. Do początków XX w. przez 200 lat było tam miejskie wysypisko. Kiedy pola były zaorane, w słońcu błyskały fragmenty śmieci – połamane fajki, potłuczona porcelana, szkło i zatrzęsienie lalek »Frozen Charlotte«. Zbieraliśmy je. Raz się schyliłam i podniosłam coś, ale zaraz odrzuciłam ze wstrętem, myśląc, że to kość. Bardzo się brzydziłam kości w dzieciństwie, a było ich tam też pełno. Ale zaraz wróciłam po odrzuconą rzecz. I bardzo dobrze, bo była to oczywiście kolejna laleczka, najmniejsza w naszej rodzinnej kolekcji. Byłam bardzo dumna, że to ja ją znalazłam”.
Celuloid i bakelit
Kim właściwie jest Kora Tea Kowalska? Kolekcjonerką? Zaprzecza.
„Mówię o sobie, że jestem zbieraczką. Kolekcjoner kojarzy mi się ze starszym panem, który zbiera monety, znaczki, fajki. A ja nie chcę mieć rzeczy tylko na jeden temat i jednego rodzaju. Wydaje mi się, że raczej zbieram emocje, które się kryją za rzeczami, albo powiązania między rzeczami a ludźmi. Chcę poznawać historie ludzi poprzez ich rzeczy”.
I zaraz Kora zdejmuje ze ściany oleodruk. Kupiła go za złotówkę na Allegro, jeszcze w czasie studiów. Wybrała dlatego, że Dzieciątko Jezus z obrazu było wyjątkowo brzydkie i zdeformowane.
„Jednak najlepsze znalazłam na odwrocie. Tekst ołówkiem, podpisany nazwiskiem. Nazywam go epitafium dla relacji między właścicielem a obrazem. Napisany tak źle po polsku, jakby dla autora tekstu – Mariana Lizieckiego – nie był to język ojczysty albo był on prawie analfabetą. A jednocześnie jest w tym pasja i zawziętość. Liziecki zapisał datę i godzinę (1 sierpnia 1980 r.) oraz: »Stary dom zarwany obras zabrałem ten obras skoda że się znistił. […] Pojechałem sam moja żona była domu jechałem 2 lata obrazy zabrałem jeden zabrał brat Andrzej do Bloku […] na tym kończę zbyranie obrazy oprawiłem sklaża […] zbiełam stare żeczy 4 pu lat«.
To fascynująca historia, przynajmniej dla mnie. Pewnie nie ma już dawno pana Mariana, ale on, dzięki temu wpisowi, pozostał razem z obrazem. I ta zbieżność niezwykła, magiczna trochę. Ja też zbieram stare rzeczy”.
Zbiera takie, jakie jej się podobają. Przedwojenne, powojenne, stare i w miarę nowe. Ma w swojej kolekcji wiktoriański grzebień i suknię (poszła w nich do ślubu z Szymonem w lutym 2018 r.), ma też plastikowe misie z kiosku Ruchu z lat 60. oraz wizerunki Myszki Miki, które podrabiali domorośli artyści, więc myszki wyglądają zwykle jak ofiary wypadków. Nazywa je Brzydkimi Miki.
Uwielbia plastikową biżuterię, tandetne broszki polskiej produkcji z czasów komunizmu, poluje na ubrania Mody Polskiej i Hofflandu, na jedwabie z Milanówka. Ale ma też w swojej kolekcji opakowanie po polskim płynie do kąpieli sprzed kilku dekad w kształcie nurka głębinowego.
Rzeczy, które zbiera, powinny być za darmo (śmietniki, samodzielne wykopaliska, prezenty od znajomych, eksplorowanie opuszczonych domów) albo bardzo tanie (sklepy z używaną odzieżą, rynki i Internet). Choćby pożądała jakiegoś przedmiotu najbardziej na świecie, stara się nie wydawać majątku. Za amerykańską torebkę z przezroczystego plastiku z lat 50. po zaciętej licytacji zapłaciła 50 zł. Bywa, że wydaje więcej, ale stara się tego unikać – to ją też różni od kolekcjonerów, którzy na przedmiot, o którym marzą, mogą wydać każde pieniądze.
„Nie wiem, czy mam jakieś konkretne marzenia. Czasem mówię: dziś chciałabym znaleźć coś fajnego z celuloidu albo fajną plastikową broszkę z lat 50. Ale nie spalam się w poszukiwaniu jednej rzeczy. Na pewno chciałabym zebrać po jednym przykładzie każdej techniki XIX-wiecznej fotografii. Wiele już mam, kilku jeszcze nie. Oczywiście to wszystko jest dostępne, wystarczy wejść na eBaya, ale nie o to chodzi. Żeby było super, trzeba trafić na okazję”.
Tak jak wtedy, gdy pojechała ze znajomymi zbieraczami militariów na giełdę do Tallina. Było zimno, padało, piąta rano. Kora chodziła zniechęcona wśród stoisk, nic jej się nie podobało. Kiedy robiła ostatnią rundę, zauważyła rozkładających swoje rzeczy Łotyszów.
„Mieli bardzo dziwne rzeczy, wśród nich piękny dagerotyp. Duży, podmalowany. Patrzę i mówię: »o kurczę«. To dzieło Antoine’a Claudeta, nadwornego fotografa królowej Wiktorii, który jest w każdej książce o historii fotografii. Myślę sobie: »o cholera«. Pytam – ile? Dziesięć euro. Szybko porwałam, zapłaciłam, żeby mnie ktoś nie ubiegł. Bo to jest muzealny egzemplarz. Niestety, kilka kropel deszczu spadło na dagerotyp i zaczyna mi się robić grzyb. To bardzo delikatne rzeczy. A jedyna osoba w Polsce, która czyści dagerotypy, to bardzo zapracowana pani z Warszawy – namiary na nią dostałam od Jacka Dehnela – więc czekam teraz w kolejce. Wiem, że to będzie dużo kosztowało, ale trzeba robić, bo dagerotyp zniknie”.
Największą słabość Kora ma do celuloidu i bakelitu. Przechodzę szybkie szkolenie z odróżniania tych dwóch tworzyw. Pocieram i wącham trzonki celuloidowych szczoteczek do zębów sprzed kilkudziesięciu lat, potem bakelitowy stateczek. Celuloid jest cienki, kruchy, łatwopalny, jeśli się go potrze, wydziela lekki zapach kamfory. Łatwo go formować. Bakelit jest bardziej gęsty, dość ciężki, wyroby z niego wyglądają jak ciosane nożem, kanciaste. Jeśli go potrzeć, pachnie formaldehydem.
Kora: „Szymon żartuje, że jedną ręką jestem cały czas na Allegro albo OLX i nieustannie sprawdzam hasła »bakelit« i »celuloid«”.
Nie kupuje drogo, ale i drogo nie sprzedaje. Właściwie nie sprzedaje niczego ze swojej kolekcji. Kiedyś założyła konto na Patynie.pl – portalu dla kolekcjonerów i zbieraczy. Pomyślała, że sprzeda tam rzeczy, które trafiły do niej przypadkiem i są dla niej nieinteresujące.
„Pobawiłam się z pół roku, ale stwierdziłam, że to nie dla mnie, bo po pierwsze wszystko, co posiadam, za bardzo mi się podoba. Konta nie zlikwidowałam. Po drugie moje rzeczy są przeważnie zdobyte, idzie za nimi jakaś historia. Jak mogłabym sprzedać coś, co ktoś wyrzucił, a ja to uratowałam? To kompletnie niemoralne, nieetyczne, nie moje”.
Dlatego Kora na oferty ludzi proponujących jej duże pieniądze (od 100 do 2 tys. złotych) za wazon Asteroid z kontenera odpowiada grzecznie, lecz stanowczo: „nie”.
(Ostatnio jednak wystawiła na sprzedaż trochę ubrań z szafy. Codziennie próbuje domknąć jej drzwi i zastanawia się, kiedy w końcu wysypią się ze środka. Wielu rzeczy, zwłaszcza z dna garderoby, nie widziała od dawna. Niektórych nie nosiła nigdy, szczególnie jedwabiu z Milanówka, z obawy przed zniszczeniem).
W trzewiach miasta
Ta historia jest krótka, ale wzruszająca.
Studia archeologiczne, co tu kryć, dość Korę nudzą. Za to rycie w ziemi (sama tak mówi) bardzo lubi. Pod warunkiem jednak, że ziemia jest w mieście. Sprasowane przez wieki warstwy śmieci są najciekawsze. Stanowiska archeologiczne na polach, łąkach, w lasach – ziew. Osiem lat pracowała przy wykopaliskach na terenie Gdańska.
„Mnóstwo ciekawych rzeczy wykopaliśmy. Choćby złoty pierścionek zaręczynowy z dwoma łapkami trzymającymi serce – przepiękny wyrób z wieku XVIII”.
Mówię: „Ale archeolog nie może zabrać do domu tego, co znajdzie”.
„Całe szczęście jest to do pogodzenia, bo to, co interesuje archeologów, czyli w Gdańsku późne średniowiecze, nie do końca mnie pociąga. Za to oni moje połamańce – potłuczone figurki, produkcję masową z końca XIX w. – nazywają badziewiem”.
Raz Kora archeolożka dokonała odkrycia wzruszającego, takiego, od którego człowiek dostaje dreszczy i chce się trochę płakać.
„Kopaliśmy wtedy na terenie przeznaczonym pod Muzeum II Wojny Światowej, na wielkim obszarze, chyba z półtora roku. Pierwsze warstwy, wiadomo, odgruzowywanie, rok 1945. Potem poziom piwnic. W jednej z nich zaczęło coś wychodzić z piachu. Była to całkowicie zbutwiała skrzynia, a w niej zastawa kuchenna. Choć nie tyle zastawa, ile sprzęty kuchenne, używane na co dzień. Zwykłe, biedne, nie od pary kieliszki, zdekompletowane talerze, dzbanek z urwanym uchem, wszystko stare, zużyte. A każda rzecz zawinięta osobno w gazetę. Na czas wojny, wyjścia z miasta, schowane w piwnicy, wiadomo, że kiedyś się tu wróci. Ale się nie wróciło. I ja wtedy nagle poczułam, że grzebię w grobie Gdańska. To było dla mnie strasznie mocne. Inni mówili: »O, fajnie, fajnie, kieliszki, zrobimy sobie z nimi zdjęcie«, a ja miałam poczucie, że dotarliśmy do trzewi miasta, które przestało istnieć. Poczułam się jak hiena cmentarna”.
Ale nie z tego powodu Kora zrezygnowała z prac przy wykopaliskach. Powodem był między innymi ciężki reumatyzm – choroba zawodowa archeologów.
Kwarantanna
Tak głupio zapytać, żeby Kora się nie obraziła. Żeby jej się przykro nie zrobiło. Wdech, wydech.
„Koro, te rzeczy, które znajdujesz na śmietnikach, to czasem są brudne, śmierdzące, zagrzybione, oślizgłe. Jak sobie z tym radzisz?”
Liczyła się chyba z takim pytaniem. Zapachu grzyba i wilgoci nienawidzi. Mówi, że ma bardzo wyczulony węch. Ale są sposoby, żeby je wywabić. Choć nie zawsze się to udaje do końca. Na przykład kanapa – prosty, szlachetny, czechosłowacki mebel Jitona z 1965 r., którą kupiła z nieco zawilgoconego magazynu, mimo renowacji, gruntownego czyszczenia i wymiany tapicerki wciąż lekko zalatuje tamtym zapachem. To przeszkadza.
Zwykle jednak każda rzecz zdobyta przez Korę musi przejść kwarantannę.
„Mam swoje rytuały, oswajam rzeczy. Myję każdą – obojętnie, czy kupioną, czy znalezioną. Drobne usterki naprawiam od razu”.
Potem kładzie je na stole i obchodzi przez kilka dni, ogląda, szuka na ich temat informacji w Internecie, stara się coś wyczytać. Dopiero wtedy decyduje, co z nimi zrobić – czy mają trafić na półkę, do szafy, a może do pudełka. Czasem umieszcza je w gablotce z innymi przedmiotami. Bywa, że przekazuje ojcu, który układa je w kompozycje (wtedy laleczki przypinki z niemieckiej pomocy zimowej z okresu międzywojennego wchodzą szeregiem do miniaturowego kurnika albo występują w specjalnie dla nich zbudowanym teatrzyku). Ale niektóre rzeczy idą do czyśćca w piwnicy lub w pracowni Kory i Szymona. I stamtąd często już nie wracają.
Należy udawać, że nic nas nie interesuje
Proszę Korę, żeby zabrała mnie ze sobą na wyprawę po rzeczy. Zgadza się, więc ustalamy marszrutę. Najpierw pójdziemy na rynek przy ulicy Elbląskiej w Gdańsku, potem przejdziemy się po śmietnikach w Dolnym Wrzeszczu (dzielnicy, która uniknęła wielkich zniszczeń wojennych).
Kora wyjaśnia: „Ze śmietnikami jest już w Trójmieście coraz gorzej. Panuje duża konkurencja. Sopot jest dawno skończony. Kiedyś, jeszcze 15 lat temu, można było znaleźć tam świetne meble, ale to przeszłość. O Dolnym Mieście, dzielnicy, w której mieszkam, możemy zapomnieć. Za dużo meneli. Oni wszystko wyniosą na złom albo przeznaczą na opał. A jeśli coś wyrzucą, to jest zniszczone do cna. Gdynia jest całkiem niezła, bo modernistyczna, można trafić superrzeczy. Ale od jakiegoś czasu miasto przestało organizować wystawki, pewnie bałagan się robił”.
W końcu, któregoś dnia, wczesnym rankiem (tylko wtedy można coś złowić – mówi Kora) ruszamy na poszukiwanie skarbów. Rynek dopiero się rozkłada. Na uklepanej ziemi leży kilka stert ubrań, starsza kobieta rozkłada drobiazgi na stoliku turystycznym, mężczyzna w ciemnej kurtce układa szeregi kartonów po bananach wypełnione po brzegi szmelcem.
„Kartoniarze są niemili, zadzierają nosa” – ostrzega Kora. I urywa, przyśpiesza kroku, ruchem konika szachowego przechodzi od stoiska do stoiska. Jest skupiona, rozgląda się na boki jak myśliwski pies (tak trzeba, konkurencja nie śpi – tłumaczy).
Z kup ubrań wygrzebuje: brązowy jedwabny szal z Milanówka (za złotówkę) i bluzkę z Brzydką Miki (złotówka). Z pudełka starszej pani wyciąga plastikową broszkę z końca lat 60. (złotówka). W kartonach odkrywa wazonik z fabryki porcelany Karolina – z serii karcianej, z końca lat 60. (8 złotych).
Na środku placu jakiś mężczyzna rozłożył firanę i teraz układa na niej przedmioty wyjmowane z bagażnika osobowego auta. Nie śpieszy się. Maszynka do mielenia mięsa. Kładzie. Garść sztucznej biżuterii. Kładzie. Obtłuczona figurka Świętego Mikołaja. Kładzie. Duży, pusty słój. Stawia. Wokół firany zgromadziło się kilku mężczyzn i jedna kobieta. W milczeniu obserwują ruchy właściciela przedmiotów, a jemu wyraźnie sprawia przyjemność taki spektakl. Spowalnia ruchy. Stajemy z Korą w kręgu. Ona milczy, ja głośno komentuję wystawiane rzeczy. Właściciel firany wykłada właśnie komplet szklanych pokrywek do garnków. Wszyscy wpatrują się w nie z nabożeństwem. Trochę się z tego nabijam.
Kora bierze mnie na bok: „Słuchaj, najważniejsza zasada na rynku to milczenie. Nie wolno mówić głośno, co się podoba, co się bierze. Bo sprzedawca zaraz podniesie cenę, a konkurencja cię podkupi. Należy udawać, że nic nas nie interesuje”.
I tak już idziemy. Kora narzeka, że Trójmiasto jest pod tym względem beznadziejne. Zniszczone w czasie wojny, wyrwane z korzeniami, zasiedlone nowymi ludźmi, którzy nie mieli zbyt wielu cennych przedmiotów. W dodatku Kora ma wrażenie, że trudniej tutaj też o polski powojenny dizajn. Jakby fala z fabryk rozlewała się na południe, omijając północ.
„Jak się pojedzie do Bytomia, to tam co tydzień jest rynek większy niż Jarmark Dominikański, wszystko jest stare i jest mniej podrób. A tu trzeba się naprawdę nachodzić, żeby cokolwiek znaleźć”.
We Wrzeszczu parkujemy przy ulubionym śmieciosklepie Kory (tak go nazywa). Kiedyś być może był to sklep z artykułami gospodarstwa domowego – świadczyć może o tym tabliczka z napisem „Emalia”, ale dziś to niebywałe składowisko przedmiotów, które zajmują trzy piętra w środku budynku i wylewają się na zewnątrz. Brodzimy przez 40 minut wśród kompletów naczyń, serwisów do kawy, ekspresów do kawy i herbaty, fotografii, skarbonek, sztucznych kwiatów, abażurów, żelazek, martwych lisów (czasem Kora kupuje te smutne zwierzęta i daje im wieczny odpoczynek w pudełkach wypełnionych kulkami na mole), zabawek, kaset magnetofonowych, kryształowych karafek, książek, radioodbiorników i wszelkich „gównidełek” (to rodzinne słowo z domu Kory określające brzydkie rzeczy, które rozczulają człowieka swoim brakiem urody i przydatności). W końcu wychodzimy z „Emalii” z kubkiem do picia yerba mate (dla Szymona) i przezroczystą kostką plastiku, w której zatopiono tajemniczą pozłacaną figurkę niezidentyfikowanego zwierzęcia (po dłuższym namyśle dochodzimy do wniosku, że musi to być kleszcz). Zakupy kosztowały 7 złotych.
Należy się nam kawa. Instalujemy się więc w najbliższym lokalu, rozmawiamy, ale naszą uwagę przyciąga sterta worków, które leżą pod kamienicą naprzeciwko. Jakiś człowiek wynosi kolejne, dokłada stare sanki i zaśniedziałe lustro w ramie z metaloplastyki.
Kora opowiada mi o albumie rzeczy ze swoich kolekcji, nad którym właśnie pracuje, ale łypie okiem na drugą stronę ulicy. Podsuwa mi pod nos fiolki z zapachami przedmiotów, które stworzyła w swojej pracowni i chciałaby dołączać do albumu, ale siedzi tak trochę boczkiem i chyba w myślach grzebie w tych workach.
Ja ją pytam, kiedy rzecz codzienna staje się kolekcjonerską, i zrywam się, żeby pobiec pod tamten dom, ale Kora łapie mnie za rękaw – jeszcze nie, poobserwujmy. I odpowiada, że zdaniem Susan Sontag tylko patyna czasu sprawia, że patrzymy na rzeczy łaskawie. Niechby to było tylko pół roku, ale czas musi minąć. Wtedy przedmiot wyabstrahowuje się z kontekstu, a my nagle zauważamy jego ciekawy kształt, jego urodę.
Sama teraz podchodzi do okna, bo cholera jasna, ktoś już z naszej kupy zabiera właśnie fajne stare sanki. Siada i dodaje jeszcze, że rzeczy musi być mało, żebyśmy je docenili. Taka Szwecja, na przykład, Kory nie kręci, bo tam nie było wojny i wszystko przetrwało do dzisiaj. A co to za przyjemność mieć dużo i łatwo zdobyte?
Teraz już obie podrywamy się od stolika, bo pod kamienicę podjeżdża ciężarówka z kontenerem z zakładu oczyszczania miasta. Silni mężczyźni zaczynają wrzucać worki do środka. Biegniemy do nich.
My: „Proszę panów?! Czy to są śmieci? A możemy zajrzeć?”.
Oni (bardzo uprzejmie): „Prosimy, tylko żeby nie powysypywać nic z worków”.
My: „Wspaniale, dziękujemy”.
Oni: „Mamy mało czasu, niech się panie śpieszą”.
Więc śpieszymy się i wyciągamy z worków drewnianą czerwoną tackę na spiczastych nóżkach (made in Japan), przedwojenną szklankę do picia piwa w kształcie buta z niemieckim napisem Andenken an Dresden i dwie maleńkie filiżanki, w których Kora rozpoznaje dzieło fabryki porcelany z Chodzieży. Ostatni worek porywamy w całości (znajdziemy w nim potem dwie ciupagi, w tym jedną przedwojenną, plastikowe półeczki łazienkowe – do wyrzucenia – i małą buteleczkę po lekarstwie), dźwigamy też do kawiarni dość ciężkie lustro z metaloplastyki.
Kora sapie: „Jest trochę zardzewiałe, ale wystarczy wypiaskować i będzie gotowe. Na pewno ładniejsze niż z Ikei. Tafli nie wymienię, podoba mi się taka zaśniedziała. O rety, mąż mnie zabije za to lustro. Schowam je najpierw w piwnicy”.
Obłowione, syte wrażeń zamawiamy kolejną kawę i decydujemy, że z wyprawy po śmietnikach dziś już rezygnujemy. Będzie na co czekać.