Nil wymyka się jak rebus. Nie dość, że ma kilka początków, to na dodatek skrywa się w skalistych wąwozach. Szukam go w wyschniętych korytach i ciurkających strumykach. W Afryce woda pozostaje sezonowym objawieniem, czystym cudem.
„Ta kawa potrzebuje papierosa” – uśmiecha się Elijah, odstawiając małą filiżankę, z której wysiorbał osłodzoną, gęstą arabicę. Przed chwilą nalała ją nam młoda kawiarka. Zdjęła gliniany czajnik z węgli i przyszła do nas, kołysząc biodrami w kwiaciastej sukience. Może to jest tylko podła przydrożna restauracyjka, w której zatrzymują się zmęczeni kierowcy. Może do śniadania podaje się tu kurz i smród spalin. Może jej sukienka jest rozdarta. Ale ona, gdy nalewa wrzący płyn do filiżanek, jest afrykańską królową.
Zaraz zaczniemy najtrudniejszy odcinek drogi. Przez pierwsze półtorej godziny będziemy zsuwać się serpentynami w dół, omijając skalne odłamki, drewniane wozy i zatłoczone autobusy, dociskając klocki hamulcowe na dziesiątkach zakrętów. Gdy dotrzemy na dno tego, co Etiopczycy nazywają pustynią Abay (skalistego kanionu dzielącego miasta Goha Tsion i Dejen, oba położone na wysokości 2600 m n.p.m.), zatrzymają nas wojskowi i sprawdzą, czy nie przewozimy broni lub ładunków wybuchowych, którymi moglibyśmy zniszczyć najważniejszy w kraju most. Ma 300 m długości i mogą przejeżdżać nim pojazdy z 12-tonowym ciężarem. Wybudowany przez japońskich konstruktorów, jest węzłem przeprawy między południem a północą Etiopii. Jego zniszczenie rozpłatałoby kraj na pół.
Przejazd przez most to trwający ledwie minutę dreszcz, nie wolno się zatrzymywać, czasu jest tylko tyle, by zrobić zakazane zdjęcia betonowym pylonom, stalowym linom, intensywnie brązowej wodzie w dole. Rzeka Abay jest mniejszą siostrą Nilu Błękitnego, oddaje mu wszystkie swoje wody.
Im bliżej dna kanionu, tym goręcej. Pocimy się, jesteśmy zamroczeni. Nie pomogła ani kawa, ani to, że wyjechaliśmy wcześnie. Do południa daleko, a żar jest nie do zniesienia.
„Jedźmy” – mówię.
Uciekajmy! – myślę.
Droga w górę jest dłuższa, powolniejsza. Ciągniemy na wyjącym silniku. Woda cieknie z chłodnicy, syczy pod maską. Mijamy dwie popsute ciężarówki wyładowane worami pełnymi świeżo zebranej bawełny. W trzeciej, akurat gdy się z nią zrównujemy, wybuchają dwie opony. Huk odbija się echem od czerwonych skał.
Obóz ostatniej nadziei
Świątobliwy nie jest zadowolony z mojej wizyty. Jego oczy pozostają zimne, gdy uśmiecha się, odsłaniając drobne, ostre zęby. Duchota. Odwraca smukłą dłoń wierzchem do góry i robi zapraszający, ale władczy gest.
„Usiądź” – mówi dłoń, poklepując powietrze nad ławą zbitą z kawałów eukaliptusa. Czekam, gdy rozmawia po amharsku z ogolonym na łyso mężczyzną o haczykowatym nosie. Zerkają na mnie od czasu do czasu i dalej mówią półgłosem.
Adunyę, nastoletniego pastuszka, który mnie tu przyprowadził, wyprosili za drzwi. Drzwi z blachy falistej, za którymi zebrał się potulny tłum. Każdy, kto przybywa na Górę, musi się zarejestrować, dostać błogosławieństwo. Ludzie tłoczą się, siedzą i leżą pod plandeką rozciągniętą między drzewami. Mnie przez nich przepchnięto, nie trzeba było wysiłku – biała skóra utorowała ścieżkę zdziwienia i dystansu.
Przyszliśmy tu z gadatliwym Adunyą przez wzgórza i kamieniste zbocza, wzdłuż wysuszonych o tej porze koryt rzeczek i zaoranych, czekających na pierwsze deszcze pól. Ruszyliśmy o świcie, a teraz słońce już wysoko i pali.
Siedzę w tej ciemnej budzie bez okna i czekam, aż mężczyźni skończą. Wreszcie łysy przechodzi na angielski i z usłużnym uśmiechem pyta o cel mojej wizyty. A świątobliwy, rozparty na plastikowym krześle za stołem, na którym leżą atrybuty władzy – telefon komórkowy, zeszyt i długopis – słucha mojej odpowiedzi przetłumaczonej na amharski. Kiwa głową, po czym pragnie jeszcze poznać moje imię, nazwisko, wyznanie, wykonywany zawód, religię moich przodków, narodowość, wiek… Zapisuje wszystko w tabelkach w zeszycie, pismem drobnym jak jego dłonie i zęby. Na głowie ma owalną czapkę w kolorze khaki, na sobie – rodzaj sutanny w tym samym, choć zakurzonym odcieniu. Na piersiach ciężki metalowy krzyż o poszerzonych na krańcach ramionach, charakterystyczny dla chrześcijańskich Kościołów ortodoksyjnych. Ten etiopski jest jednym z najstarszych i największych – należy do niego 50 mln wiernych.
Popycham blaszane drzwi i wychodzę na słońce. Oddech. Łysy zarzuca szal na ramiona i prowadzi mnie do głównej bramy. Będzie przewodnikiem po obozowisku ostatniej nadziei. Na Górze Świętej Marii (tak o niej mówią miejscowi, ale gór tak nazywanych w Etiopii mogą być dziesiątki, podobnie jak klasztorów i kościołów) mieszka kilkanaście tysięcy ludzi. Żyją w małych namiotach albo domkach, ustawionych ciasno, skleconych z folii i kawałków drewna, pobudowanych wzdłuż alejek tnących zbocza w poprzek. Zajmują całą górę. Są tak porządne, że dają poczucie miejskiego ładu – łączą się na skrzyżowaniach, prowadzą ku nim pionowe ciągi kamiennych schodków.
Jest zdumiewająco czysto, zważywszy na nieprzebrane tłumy, biedę i upał. Żadnych walających się czy gnijących śmieci, choć ludzie są wszędzie – leżą wzdłuż alejek, na placach. Te ostatnie powstały przy kościołach – jest ich pięć, okrągłe budynki z wieloma drzwiami. Największy i najstarszy ma 70 lat i to z niego przemawia Święty Ojciec. Jak ma na imię, nie udało mi się dowiedzieć. Mieszka na szczycie góry i – jak twierdził mój orlonosy przewodnik – żyje wyłącznie modlitwą, niczego nie je i nie pije. Regularnie zwraca się do tłumu wiernych, dziś rano odprawiał egzorcyzmy. W Kościele etiopskim nie są one taką rzadkością ani tak wyjątkową procedurą jak w rzymskokatolickim, to rodzaj zbiorowego rytuału oczyszczenia. Co trzeci wyznawca chrześijańskiej ortodoksji w Etiopii uważa, że był opętany przez złe duchy lub zna kogoś, kto tego doświadczył.
Teraz na głównym placu panuje względny spokój. Choć pełno tu ludzkich ciał, to zastygły w letargu, półśnie lub chorobowym znużeniu. W namiotach i chatkach zwykła krzątanina: gotuje się, pierze, sprząta. Większy ruch przy bramie, z której przechodzi się do cudownych źródeł. Setki ludzi w kolejce. Stoją w palącym słońcu. Cierpliwi, pokorni – czekają na ratunek, nie zostało im już nic innego.
Łyk uzdrowienia
Mój przewodnik mówi z dumą, że na terenie monastyru nie przebywa ani jeden lekarz.
„Wszystkie uzdrowienia mają miejsce wyłącznie dzięki świętym źródłom. Są cztery: święta woda, olej, ziemia oraz Święty Ojciec”.
Wedle jego opowieści oraz legend, które powtarza cały kraj i które przyciągają kolejnych przybyszów, woda z tutejszego źródła leczy najcięższe choroby, w szczególności nowotwory oraz AIDS. Czy on sam widział jakieś uzdrowienia?
„Mnóstwo! Ciągle je widzę. Ludzie wstają i zaczynają chodzić bez kul, piją wodę i zostają całkowicie wyleczeni! Z dnia na dzień. Czyż nie?” – pyta, patrząc w twarze ludzi, którzy otoczyli nas ciasnym kordonem. Ale żadna głowa nie kiwa, żaden głos nie wydaje dźwięku „aou!” wymawianego na wdechu, będącego potwierdzeniem i przytaknięciem. A więc mężczyzna ciągnie dalej: „Sam zostałem uzdrowiony! Miałem schizofrenię i depresję”. Twierdzi, że dotarł na górę osiem miesięcy temu i choć ma doktorat z nauk politycznych (obronił pracę na jednym z indyjskich uniwersytetów, w mieście, o którym nigdy nie słyszałam), to z przekonaniem wylicza choroby, które można szybko uleczyć, wypijając – koniecznie na pusty żołądek – wodę z tutejszego źródła. Warunek jest jeden: trzeba uwierzyć.
Stoimy wysoko na zboczu, z którego widać większość monastyru. Wygląda jak gigantyczny azyl uciekinierów z rozczarowującej rzeczywistości, błagalny pałac wybudowany z folii w kolorze blue. Tymczasowość połatana z odpadów i rozpaczy. Większość ludzi, którzy tu są, próbowała leczyć się w klinikach i szpitalach, ale wielu w ogóle w medycynę nie wierzy. W złe duchy i boską interwencję – tak. Czarodziejska Góra magnetyzuje nadzieją. Jednych trzyma kilka dni, innych – lata. Leżą z otwartymi ranami, z gruźliczym kaszlem, wykrzywionymi kończynami. Siedzą osłabieni, poszarzali, chudzi. Piją wodę.
Pytam o finanse. Kto to utrzymuje, kto ich karmi? Doktor nauk politycznych zapewnia, że wszyscy żyją w pokoju, tworzą szczęśliwą komunę i nikt nie chodzi głodny.
„Ludzie dzielą się tym, co mają” – mówi z szerokim uśmiechem. On sam nie chce ode mnie pieniędzy, po zakończeniu wizyty wskazuje skrzynkę, do której mogę wrzucić datek, ale nie naciska. Strażnicy, którzy przed wejściem dokładnie przetrząsnęli mi ubrania i plecak, teraz zwracają zarekwirowany nóż szwajcarski. Zostawiam za sobą kłębowisko cierpienia i ruszam w dół, razem z nieprzerwanym strumieniem ludzi. Czy idę wśród uzdrowionych?
Śmierć na Nilu
Dźwigają bukłaki i plastikowe kanistry, butelki i dzbany. Na głowach i na plecach. Idą szybko, jakby nagle wezwało ich coś pilnego – jakaś zwykła, przyziemna sprawa. A może przeciwnie: czyjś ból i cierpienie, które chcą wyleczyć niesioną wodą. Idą boso albo w plastikowych czółenkach, spękanych sandałach. W powalanych, podartych ubraniach – takich samych jak na całym świecie T-shirtach, przecieranych na udach dżinsach. Starsze kobiety w bawełnianych sukniach z haftowanymi lamówkami, z szalami zarzuconymi na ramiona i głowy. Idą całymi rodzinami, obiegani przez niezmordowane dzieci. Najstarszych, najsłabszych wsadza się na muły, można je wypożyczyć w monastyrze, dowiozą do najbliższej miejscowości, prowadząc obok hydroelektrowni i przez stary portugalski most na Nilu Błękitnym.
To dla niego tu przyjechałam – dla najdłuższej rzeki świata (choć ostatnie badania częściej przyznają pierwszeństwo Amazonce), która kilkanaście kilometrów poniżej monastyru przelewa się z pól przez wulkaniczne głazy i zwala 45 m w dół szeroką ścianą. Wodospad, jeden z najwspanialszych w Afryce, wlewa się do głębokiego wąwozu i – podobnie jak Rio Grande w Wielkim Kanionie – pokonuje w skalnym ukryciu setki kilometrów aż do Sudanu, gdzie w okolicach Chartumu łączy się z Nilem Białym.
Wędruję niżej i niżej wzdłuż koryta. W przeciwnym kierunku, ku świętemu źródłu, sunie wciąż strumień pielgrzymów. Pozdrawiamy się, uśmiechamy. Niosą na głowach worki ze zbożem, butle oleju, paki papieru toaletowego. A więc przynajmniej część opowieści o życiu tej samopomocowej komuny była prawdą.
Staję na skraju urwiska i patrzę w dół. Pionowe ściany skalne chronią zielonkawą wodę Nilu. Teraz nie ma jej w wąwozie dużo, tylko tyle, ile trzeba do zabawy. Nadzy chłopcy skaczą z kamiennych półek z krzykiem. Jak się tam dostali? Obserwuję dwóch malców, którzy już zrzucili ubrania i zwinnie, chwytając się skał dłońmi i bosymi stopami, schodzą ku wodzie. Zazdroszczę im jej chłodu.
Tu w górze suchy żar i pył wpychany powiewami do oczu, uszu i gardła. Spluwam resztką szarej śliny. Nie mam już nic do picia. Od tłumu wiernych odłączam się przy pięknym kamiennym moście sprzed kilku stuleci. Wybudowali go Portugalczycy, odrestaurowali dekadę temu międzynarodowi aktywiści. Większość pielgrzymów rusza przez ten most do wioski Tissisat, a ja z mniej gadatliwym, bo już bardzo głodnym pastuszkiem wspinam się na zbocze prowadzące do wodospadu.
Na pasterskiej ścieżce spotykamy dwóch młodych mężczyzn podpartych na kijach. Spierają się. Poniżej, w małym zagajniku, smutna kilkunastoletnia dziewczyna, a przy niej na trawie w cieniu leży kilkulatka. Ma zamknięte oczy. Z kłótni tłumaczonej urywkowo przez Adunyę rozumiem tyle, że młodszą dziewczynkę obrzucono kamieniami w brzuch, straciła przytomność. Prawdopodobnie ma krwotok wewnętrzny. Starsza siostra nie wie, co zrobić. Mężczyźni kłócą się o to, czy mała jeszcze żyje. Jeśli tak – zaniosą ją do wioski. Jeśli nie – zostawią, żeby nie ściągnąć na siebie nieszczęścia. Odganiają Adunyę, a na mnie patrzą jak na kłopoty. Wyrzucają w przód ramiona.
„Idźcie!”
Na rozległych etiopskich wyżynach z nauką, wiedzą i racjonalnością jest jak z wodą – trudno dostępna, wymaga umiejętności, nieliczni korzystają z niej dla rozwoju czy lepszego życia. Większość zna codzienny niedostatek i to, co jest, co było od zawsze. Patrzę na wodospad. Nawet teraz, przed pierwszymi deszczami, gdy dysponuje zaledwie jedną dziesiątą swych mocy, jest imponujący. Jego tradycyjna nazwa – Gish Abay – znaczy „dym”, bo gdy woda w porze mokrej z mocą spada na skały, wytwarza białawą mgłę snującą się w zatoczce i wąwozie. Teraz przez szmer z łatwością przebijają się dziecięce śmiechy. Na niedalekiej polance dziewczynki grają w klasy, skacząc i kopiąc kamyk. Czy zorientowały się już, że jednej z nich brakuje?
Kiedy padam na trawę przed chatą w wiosce, w której nocowałam, i wlewam w siebie butlę wody, gdzieś niedaleko rozlegają się strzały. Nie dawały mi spać w nocy, na zmianę z biegającymi po chatce szczurami, które zjadły mojemu kierowcy pół gumowego klapka. Później, gdy będziemy jechać przez wieś, miniemy kondukt. Pochowany zostanie rolnik zabity za długi. Jeden z jego sprzymierzeńców przyjdzie na pogrzeb z odbezpieczoną bronią i będzie tak lamentował, że sam się śmiertelnie postrzeli. Na tym nie koniec. Będzie też musiała dokonać się zemsta – wkrótce zginie ktoś z rywali zabitego rolnika.
Na drodze do monastyru kilkakrotnie zatrzymali mnie mężczyźni z kałasznikowami zarzuconymi na kark, trzymanymi na krańcach jak kije pasterskie. Chcieli wiedzieć, dokąd idę i po co. Przy drogach minęliśmy kilka wraków spalonych samochodów.
Czas przemiany
Od kilku lat Etiopia nie jest tak bezpiecznym i spokojnym krajem, jakim była wcześniej przez dekady. Trwa, jak słyszę od wszystkich przedstawicieli tutejszych elit – restauratorów, dyplomatów, hotelarzy – okres przejściowy, transformacja polityczna. Obecny rząd i pani prezydent odważnie wprowadzają demokratyzację, pozwolili powrócić do kraju wielu opozycjonistom i dysydentom. A ci są niedoświadczeni i spragnieni władzy.
Nie do każdej wsi możemy wjechać. Elijah – prowadzący naszą masywną, 31-letnią toyotę land cruiser – rozpytuje zawsze, zanim skręcimy gdzieś z głównej drogi. Kierowcy minibusów, sklepikarze i drwale mówią mu, czy jest bezpiecznie. Uśmiechają się do jego długich dredów i koszulki z liściem marihuany. „Jesteś Bobem Marleyem?” – żartują. Albo krzyczą: „Hej, rasta!”. Elijah ma tyle samo lat co samochód, który kupił na aukcji od pracowników Ambasady Brytyjskiej w Addis Abebie. Pochodzi z Szaszemenie, głównej osady rastafarian w Etiopii. Jego ojciec był Jamajczykiem, przyjechał do Afryki na wezwanie cesarza Hajle Syllasjego. Ale to mama – etiopska chrześcijanka – wychowała Elijaha i jego trzech braci na bogobojnych. Przy każdym kościółku, klasztorze, kapliczce czy polnym krzyżu, który miniemy, pokonując razem ponad 1600 km, będzie się on pochylał nad kierownicą i trzykrotnie żegnał. Z podobnym nabożeństwem trzy razy dziennie będzie zwijał jointa z marihuany, którą przywozi z rodzinnych pól, gdzie – jak twierdzi – Jego Wysokość pozwolił rastafarianom na uprawianie tego zioła. W samochodzie towarzyszy nam złożona z 2 tys. utworów ścieżka dźwiękowa reggae i dancehall, wspaniały prezent od jego brata didżeja.
Źródlana zagadka
Gdzie kończy się Nil, to jasne – wpływa do Morza Śródziemnego przy egipskiej Aleksandrii. Ale gdzie się zaczyna? Poszukiwania jego źródeł trwały od czasów starożytnych, a ostateczne ustalenia są dopiero osiągnięciem XX-wiecznych eksploratorów. Nil Biały, choć dłuższy, w porze deszczowej niesie zaledwie 20% wód tej olbrzymiej rzeki. Ma kilka źródeł, ale przyjmuje się, że startuje blisko przemysłowego miasta Jinja w Ugandzie, w Jeziorze Wiktorii. Z tego miejsca uczyniono turystyczną atrakcję. Wystarczy zjechać na brzeg za miastem pełnym ciężarówek wiozących towary z Kampali do kenijskiego portu w Mombasie. Pontonami można udać się na rafting, natomiast drewniane łodzie z silnikami spalinowymi brną przez mocne prądy do punktu, w którym na boi zatknięto tabliczkę informującą, że właśnie tu zaczyna się Nil. Obok, w sterczącej na skałach bambusowej chatce, można kupić pocztówki ze stemplem potwierdzającym pobyt u źródła.
Początki Nilu Błękitnego – nazwanego tak od atramentowej barwy, jakiej nabiera, gdy wypłukuje ze skał i ziemi różne minerały – są bardziej skomplikowane. Ta potężna rzeka zaczyna się kilka razy, dla różnych ludzi w różnych miejscach. Dotąd cały etiopski Nil udało się przepłynąć nielicznym – zrobił to w 1968 r. pułkownik John Blashford-Snell. Kierował rzeczną ekspedycją zorganizowaną na zaproszenie cesarza Hajle Syllasjego. Ale dopiero w roku 2005 Kanadyjczyk Les Jickling i Nowozelandczyk Mark Tanner pierwsi pokonali całą długość Nilu Błękitnego w kajakach, o własnych siłach.
Jednym z początków Nilu Błękitnego, mierzonym przez eksploratorów, jest właśnie wodospad Tis Abay, gdzie niepozorna w górnym biegu rzeka nabiera tempa i wyrusza w swoją sekretną podróż trudno dostępnymi wąwozami. Nim jednak wody Nilu spadną do skalnego koryta, wypływają z jeziora Tana, które rozciąga się na prawie 3000 km² między portowym miastem Bahyr Dar na południu i podupadłą mieściną Gorgora na północy. Przejazd wzdłuż jego wschodniego brzegu zajął nam prawie 4 godziny.
Do jeziora Tana wpływa ponad 60 rzek. Ale według żyjących na tutejszych wyspach ludzi nie wszystkie zasilają Nil. Najważniejszy jest tzw. Mniejszy Abay – rzeka, której wody płyną z gór w prowincji Godżam i nie mieszają się z jeziorem, tylko suną przez nie bokiem, by wypłynąć na południowym krańcu, a 30 km dalej opaść przez wodospad i już jako Nil Błękitny popłynąć wielkim łukiem do Sudanu i dalej, do Egiptu. Najłatwiej zaobserwować ten fenomen w porze deszczu, gdy ciemne wody Mniejszego Abayu wyraźnie odcinają się od jasnej tafli jeziora.
Mnie pozostaje teraz obserwować pływy na powierzchni wody i uwierzyć na słowo chłopakowi, który wozi mnie po jeziorze łodzią motorową. Proszę, żeby wpłynął w Nil choć na kilka kilometrów, ale odmawia. Dno jest skaliste, może zniszczyć łódź, a nawet gdyby nie, wody są pilnie strzeżone i zostalibyśmy ostrzelani. Ta rzeka ma znaczenie strategiczne dla 100 mln Etiopczyków – nie tylko jako zasób czystej wody dla tej rolniczej potęgi, lecz także jako coraz cenniejsze źródło energii.
Czas wielkiego odrodzenia
Od wód niesionych przez Nil zależy życie ludzi w 11 afrykańskich państwach, uboższe w deszcz lata wciąż przynoszą głód, obfitsze – przynajmniej ulgę. Jednak wyroki natury nie mają już ostatniego słowa, teraz kluczowe są tamy i hydroelektrownie jako rezerwuary i nieocenione źródło drugiej niezbędnej dziś do życia siły – prądu. Etiopia się budzi i odczuwa nowy głód, potrzebuje elektryczności. Gospodarka rośnie w tempie 10% PKB rocznie, ludzie się bogacą – nieopodatkowana produkcja rolna podróżuje poza granice i poza kontynent. Kraj długo odcięty od świata z powodu wojny z Erytreą, niestabilności Somalii i Sudanu Południowego teraz otwiera granice i zaczyna inwestować w przyszłość.
O tamie na Nilu marzył już cesarz Hajle Syllasje. Przez lata trwała sprzedaż obligacji – kupowali je zarówno zwykli ludzie, jak i ci zamożniejsi. Rozpoczęta w 2010 r. budowa Tamy Wielkiego Odrodzenia, 40 km od granicy z Sudanem, wciąż trwa. Termin jej oddania jest przesuwany, a po zakończeniu budowy napełnianie zbiornika potrwa jeszcze trzy lata. Inwestycja szacowana na 5 mld dolarów została w znacznej mierze sfinansowana przez Etiopczyków, choć udział w jej budowie mają spółki włoskie i chińskie, zaangażowanie Chińczyków – w formie pożyczki dla rządu – szacuje się na miliard dolarów. Będzie to największa tama w Afryce (zbiornik o pojemności 74 mld metrów sześciennych), ale plany są jeszcze ambitniejsze. W ciągu najbliższych dwóch dekad Etiopia chce zainwestować 12 mld dolarów i produkować 40 000 MW energii z wody. Część ma iść na eksport (od energii z Etopii zależny jest m.in. Sudan), lecz wielu Etiopczyków uważa, że szybko rozwijające się społeczeństwo samo skonsumuje całą tę produkcję.
Zobaczenie powstającej na Nilu tamy pozostanie w sferze moich życzeń. Zaledwie 30 km od Bahyr Dar na zachód droga jest zablokowana. Za zaporami widać długi ciąg wyładowanych ciężarówek i cystern, mają oznaczenia pomocy humanitarnej. To transporty dla uchodźców, przede wszystkim z Sudanu Południowego, którzy przelewają się przez granicę i koczują w wioskach oraz w kilku zorganizowanych obozach. Cały pas przygraniczny jest niebezpieczny, a zlokalizowana 200 km od jakiegokolwiek miasta tama – niedostępna.
Wszystko płynie
W niedzielne przedpołudnie na jeziorze Tana wzmożony ruch. Rybacy wyrzucają z wąskich łódek tilapie i sumy, pracujące przy nabrzeżu kobiety urywają im łby, filetują. Umyte kawałki mięsa pakuje się w kilogramowe torby i wrzuca do zamrażarek. Wszystko nie dalej niż 10 kroków od brzegu, gdzie czekają wygłodniałe pelikany.
Na łodziach ku wyspom płyną wierni, ubrani na biało, udają się do ponad 20 kościołów stojących tu na wysepkach. Wybieram monastyr Debre Mariam. Schodzimy na brzeg tuż obok bujnych trzcin, z których, po wysuszeniu, tutejsi robią leciutkie kanoe. Większość domów stoi na środku wyspy, wokół kościoła, bo tam jest najwyżej, a w sezonie deszczowym woda podchodzi pod progi i zatapia uprawy. Mieszkańcy uprawiają zboża na niewielkich poletkach, mają też sady z drzewami mango, które ich dzieci sprzedają gościom monastyru albo wiozą łodziami na targ w mieście.
W domu księdza spotkanie rodzinne. Wzdłuż ścian kucają starsze kobiety. Dosiadamy się. Szwagier rozlewa mętny alkohol, robiony ze sfermentowanego zboża. Jest mocny, bo już po jednej porcji kobietom lśnią oczy. Żona pana domu, z niemowlakiem śpiącym w chuście na jej plecach, krąży z tacą injery, czyli placków pieczonych na zakwasie z miłki abisyńskiej, oraz z garnkiem pełnym shiro – doprawionej papryką i curry gęstej fasolowej potrawki. To codzienna, a czasem jedyna pozycja w jadłospisie. Dłonie zwinnie odrywają kawałki placków, nabierają nimi pomarańczową maź i wkładają ją do szeroko otwartych ust. Po klepisku kręcą się chłopcy, a gdy po zakończeniu nabożeństwa zjawia się sam ksiądz w okazałym białym turbanie, rozmowy nabierają tempa.
Jest dużo żartów, śmiechu. Łatwo można ulec wrażeniu, że w tej wielopokoleniowej rodzinie zamieszkującej kilka pobliskich wysp panuje partnerstwo i równouprawnienie. Ale nawet jeden dzień uważnej obserwacji wystarczy, by zobaczyć, że największy ciężar dźwigają w Etiopii kobiety. To one noszą wodę. Kanistry 3- albo 5-litrowe mają w rękach o poranku nawet 4-latki. Nastolatkom i dorosłym kobietom przeznaczone są kanistry 25-litrowe albo cięższe. Dźwigają również stare kobiety – przywiązują sobie gliniane dzbany powyżej lędźwi i pochylone pokonują drogę. Wodę noszą też mali chłopcy, nigdy dorośli mężczyźni. Kilka kilometrów w jedną stronę, raz albo dwa razy dziennie.
Mieszkańcy okolic jeziora Tana są w uprzywilejowanej sytuacji. Przeważająca część kraju, nawet w miejscach, przez które płynie Nil, ma problemy z dostępem do wody. Do pomp i studni – zabezpieczonych kamiennym murem lub solidnym płotem z eukaliptusowych belek – chodzi się po zboczach, przez góry i pustkowia. A gdy się dojdzie, trzeba stanąć w kolejce, odczekać, samemu wyciągnąć wodę i wrócić z ładunkiem. Wodę oszczędzają wszyscy: od pucybutów po gospodynie. Można przejechać pół kraju i nie spotkać żadnych instalacji irygacyjnych – uprawy zależą od deszczu. W górskich wioskach mieszkańcy proszą, żeby zostawić im plastikową butelkę po wodzie. Przyda się, bo nie mają w czym jej nosić do pracy w polu. Na górskiej szosie do szczytów północnego masywu Simien zatrzymał nas spragniony chłopak, który szedł od rana i teraz, osłabiony, przykładał tylko dłoń do ust, bezgłośnie prosząc o łyk.
Geniusz z kanistrem
Pragnienie jest wszechobecne. Złakniona deszczu ziemia pyli się, kurzy i sypie. Wypadają z niej kawałki skał wulkanicznych. W korytach rzek i strumieni sterczą nagie, wyschnięte głazy. Teraz wydają się niepotrzebne, jak rekwizyty porzucone po spektaklu. Ale gdy w czerwcu zacznie lać, aż do października będą się kąpać w świeżej, lodowatej wodzie, a ona będzie zazieleniać wszystko wokół. Gdziekolwiek się ruszę, z kimkolwiek rozmawiam, wszyscy opowiadają, jak wspaniale będzie tu w porze deszczowej. Gdy wypełnią się te wszystkie wodospady, koryta i jeziorka. Gdy każde wzgórze i pole pokryje się zielonym dywanem.
Chwilami mam dość tej idealizacji. Tych ciągłych wilgotnych obietnic mitycznej sytości i obfitości, która trwa zaledwie jedną trzecią roku. Jednak słucham uważnie. Te opowieści przypominają, że w kraju, z którego wypływa większość wód Nilu, każda kropla jest bezcenna, wyczekana, cudowna.
Magiczne uzdrawiające moce przypisuje się maleńkim górskim źródłom. A samej wodzie – znaczenie boskie i święte. Na tyle, że w sąsiedztwie takiego strumyka można umierać z pragnienia, dosłownie.
Zanim Mniejszy Abay wpłynie do jeziora Tana, czerpie wodę z górskiej rzeki Dżemmy. Niektórzy więc to ją uważają za właściwy początek Nilu. Płynie w głębokim kanionie nieopodal miasta Debre Libanos, 2 godziny jazdy na północ od Addis Abeby. To pierwszy spektakularny masyw otwierający wspaniałe etiopskie wyżyny. Nie sposób dostać się na brzeg rzeki – po 4 godzinach wędrówki jesteśmy tylko na skraju skalnego urwiska. Na dół zejść umieliby profesjonalni wspinacze, no i niektórzy mieszkańcy okolicznych wiosek, choć i oni częściej czerpią wodę z dopływów. Skały kanionu są poorane bliznami wodospadów, teraz suchych, ale łatwo sobie wyobrazić, co wydarzy się niebawem – tymi gigantycznymi zmarszczkami popłynie spieniona woda, a szaroczerwonawe teraz skały pokryją się jasnozielonym filtrem roślin. Czy głos śpiewających przed świtem mnichów będzie się wtedy niósł równie mocno?
Na skałach nad Dżemmą postawiono kilka kościołów i słynny monastyr Debre Libanos, utworzony w XIII w. przez ówczesnego świętego – Teklę Haimanota. W miejscu oryginalnej budowli stoi kościół współczesny, na ukończeniu jest też dom opieki dla osób starszych. Odkąd do monastyru doprowadzono asfaltową drogę, trwa oblężenie. Podobnie jak na Górze św. Marii, także tu bije źródło z wodą, w której cudowność wierzą ludzie w potrzebie. Ale Debre Libanos ma inną specjalizację: przychodzą tu – i zwykle zostają na lata – osoby kalekie, ze schorzeniami ortopedycznymi albo zaburzeniami psychicznymi. Ponad monastyrem wyrosła kilkutysięczna wioska chałup stawianych, tak jak w całym kraju, z eukaliptusowego rusztowania, następnie wypełnianego błotem pomieszanym ze słomą. Dachy kładzie się szybko, z blachy falistej, która choć w upale potwornie się nagrzewa, to nie przecieka i nie trzeba jej zmieniać co kilka miesięcy jak dachów słomianych. W chatkach jest prąd, a nawet telewizja satelitarna. Kilometr ponad wioską powód całego zamieszania – ciurkająca spomiędzy kamieni woda, nad którą trafia się przez przydrożne zwały toreb foliowych i ludzkich fekaliów. Przy cudownym źródełku matka z synem – nabierają wodę za pomocą przeciętej na pół plastikowej butelki i ostrożnie wlewają ją do kanistrów. Nie śpieszą się, mimo że metr dalej siedzą już oczekujące na swoją kolej dwie nastolatki z kanistrami. Wokół kilka zatęchłych kałuż, porozrzucane i pogniecione plastiki. Cisza. Ponad zakrętem drogi jest jeszcze jeden kościół i miejsce świętych kąpieli – wybetonowane wanny, tylko dla wierzących.
Wracam na szosę i patrzę na chłopca, może 10-letniego, który przysiadł na kamieniu i patrzy na wspaniały wąwóz. Ma przy sobie brudny kanister, nie jadł od rana. Pije cudowną wodę i ma nadzieję, że pomoże mu na ból żołądka.
Najbiedniejsi są najstarsi. Mieszkają w klatkach. Zbudowali je z kawałeczków drewna. To komórki nie wyższe niż metr, zamiast drzwi mają bambusowe kraty. Jest ich kilkanaście, ustawionych na zakręcie drogi – tak, żeby mieć oko na każdy przejeżdżający samochód i w porę poprosić o jałmużnę. Siedzą w nich, półleżą starcy. Kobiety gawędzą, jakby wisiały w oknach wiejskich domów. Mężczyźni milczą. Otuleni kocami i szmatami. Nie mają już nic do zrobienia, poza trwaniem.
W wiosce na progu jednej z chałup kobieta o ciepłych, pogodnych oczach. Właśnie przesiewa ziarna miłki abisyńskiej, tu zwanej teff. Zaprasza do środka i spod sterty łachmanów wydobywa taboreciki. Sama siada na łóżku, konstrukcji z kawałków drewna, na które nałożono warstwy szmat i innych wypełniaczy. Za zasłoną rozciągniętą na sznurku kuchnia – kilka osmolonych garów wciśniętych pod blat. Nie ma pieca, jest palenisko, na którym tli się węgiel drzewny. Panują razem i bałagan, i ład. Wszystko stare, zniszczone, ale na swoim miejscu, zadbane, nieprzypadkowe. Jest przytulnie. Gospodyni hojnie zapala dla nas jedyną żarówkę.
Teraz widzę – dom się wali. Ściany są głęboko spękane i wybrzuszone, pozakrywane foliami. Nie przetrzymają nadchodzących deszczy. Gospodyni, na oko 80-letnia, zebrała już materiały do naprawy (eukaliptus, zaprawę), ale czeka na robotników przysłanych przez monastyr. Mieli być pół roku temu. Formalnie dom należy do Kościoła, płaci się za niego czynsz i wszystkie naprawy oraz przebudowy muszą zyskać aprobatę. Staruszka wzdycha, chwyta się za policzki – jej palce toną w zwiotczałej skórze.
Przybyła tu 40 lat temu, poczuła, że wzywa ją św. Tekla. Urodziła czworo dzieci, rozjechały się po kraju. Czasem odwiedzają, zostawiają pieniądze. Jako wdowa bezrolna nie otrzymuje żadnej emerytury ani pomocy od państwa. Największe koszty to czynsz za dom – 300 birrów (około 40 zł), prąd – 150 birrów i woda – tyle samo, a czasem więcej.
Choć w dole szemrze Dżemma, a niedaleko stąd bije święte źródło, wodę przynosi się z odległych studni. Dla niej robi to 20-letni chłopak, który za przytaszczenie 25-litrowego kanistra bierze co dzień 5 birrów. Był lokalnym geniuszem, uzdolnionym matematycznie, miał wybitne wyniki w szkole. Ale został przez kogoś uderzony w głowę kamieniem. Od tamtej pory jest inny. Mówią, że zgłupiał. Jedyne zajęcie, jakie potrafi wykonywać, to noszenie wody.
Kościół nie pomaga nikomu, kto się tu sprowadza. Gdy opuszczam dom starszej pani, w jej progu staje młody mnich. Nawet ci należący do klasztoru muszą błagać o jedzenie.
Świętość zakazana
Po niemal całym dniu jazdy około 100 km przed Bahyr Dar odbijamy w wiejską, kamienistą drogę. Kierowca i pasażerowie wysypujący się z minibusu zapewniają, że można śmiało, wsie bezpieczne. Wzdłuż drogi wozy zaprzężone w osiołki wiozą wory zboża, drewno, siano. Nad nami późne słońce, lecz z przodu zbierają się ciężkie chmury. Gdy spada deszcz, nagle wszystko się zmienia. Opony ślizgają się na drodze, gleba ucieka spomiędzy kamieni. Wycieraczki młócą, ale widać niewiele, trzymamy się linii pobocza. Mijamy rozmyte sylwetki ludzi okrytych ciemnoturkusowymi szalami z bawełny. Wydaje się, że w tej mieszaninie słońca i deszczu fosforyzują. Na potężnym wzgórzu resztki karczowiska, dwóch chłopaków znosi w dół ostatnie wyrąbane drzewa. Całe zbocze jest pokryte już tylko kikutami. Drzew się nie wycina, wydziobuje się je prymitywnym żelaznym sprzętem przypominającym olbrzymie łomy z ostrymi zakończeniami, które wbijane wokół pnia wreszcie wyciosują z niego drzewo. Po obaleniu pnia nie tnie się go na deski, tylko tymi samymi narzędziami rozrywa, rozłupuje na nierówne bele. To z nich powstają domy, płoty, szopy.
Przy źródle Gish Abay – w górskiej dolinie – panuje specyficzny mikroklimat. Jest dużo zimniej, zielono i deszczowo. Dojeżdżamy do miasteczka, gdzie na niedużym moście zebrał się tłumek, choć akurat niewiele jest do oglądania. Biały koń skubiący trawę nad brzegiem ciurkającej rzeczki. Dwie muzułmanki, które przyszły z kanistrem po wodę. I stado kóz pojące się pod okiem ziewającego chłopaka. Po zwyczajowych powitaniach ludzie kierują nas do monastyru, przy którym jest święte źródło. Kolejne, ale także najważniejsze.
Cudowność Gish Abay ma uzasadnienie naukowe. Od ponad 100 lat wiadomo, że właśnie tu bije źródło Mniejszego Abayu, a więc tu de facto zaczyna się Nil Błękitny. Ale jest też interpretacja religijna – według lokalnych ortodoksów z tego źródła wypływa rzeka łącząca ziemię z rajem. Ślizgając się po glebie zmoczonej ulewą, idziemy w dół od kościoła oblężonego przez kilkuset wiernych. Tak pokierował nas jakiś mężczyzna. Mijamy stado kóz, dołącza do nas trzech nastoletnich chłopców, wskazują drogę do źródła. A dokładniej aż do bambusowego płotu, za którym zostało uwięzione i zarekwirowane przez tutejszych duchownych. Kościół etiopski powołuje się na zapisy starotestamentowe o cudownej mocy tego źródła i uzasadnia nimi wyłączne prawo do zarządzania wodnymi zasobami. Od niedawna do czerpania wody wyznaczane są tylko osoby duchowne. Przy płocie chatka obstawiona dziesiątkami kanistrów i drzewo obwieszone nimi jak choinka. Podobnie w wiosce – najlepszy interes to stragan z butelkami i kanistrami, są ich dziesiątki. A sądząc z tłumów w kościele o tak późnej porze, biznes idzie dobrze.
Skromne otwarcie
Spaceruję wzdłuż samych początków Nilu, przy płytkim korycie biegnącym obok wioski i przez pola. Woda bardziej stoi, niż ciurka, tu i ówdzie dryfują pogniecione butelki albo śmieci. Skromne początki jak na dalszą spektakularną podróż przez górzyste i pustynne krajobrazy aż do Morza Śródziemnego. Z wioski dochodzi szczekanie psów, mojemu spacerowi przygląda się nastoletni pasterz. Przyjemność śledzenia rzeczki przerywają głosy. Elijah wymachuje i prosi, żebym wracała. Przyszła starszyzna wioski. Mają pretensje. Ich zdaniem nie mieliśmy prawa zejść nad rzekę, mimo że ścieżka jest otwarta i prowadzi do sąsiedniej wsi. Twierdzą, że przychodzić tu mogą wyłącznie ci, którzy uzyskają pozwolenie od księży. Trzej mężczyźni o ciemnych, żylastych twarzach żądają, żebyśmy poszli się opowiedzieć do kościoła. Chłopcy, którzy sprowadzili nas nad wodę, dostają burę, a potem jeszcze po razie kijem przez plecy.
Żadne tłumaczenia nie pomagają. Stoją napięci, kamienni. Ruszamy w górę, a oni za nami. Tuż przed kościołem skręcamy gwałtownie do samochodu, oblepionego miejsowymi dzieciakami. Zasmarkany dwulatek z gołą pupą, śmiejąc się rozkosznie, zatrzaskuje za mną drzwi wozu i macha na pożegnanie. Elijah dodaje gazu, spod kół bryzga rudawe błoto. Czujemy jeszcze nieprzyjemne napięcie z wioski, ale też radość – znaleźliśmy źródło Nilu.
Kilka kilometrów dalej przystajemy wśród pól. Częstuję Elijaha polskimi kabanosami i jakby na wiwat pojawia się tęcza. Nie jedna – trzy. Trzy pełne tęcze, z wyraźnie widocznym początkiem i końcem wnikającym w zmoczoną pierwszym deszczem ziemię.
„Ta tęcza potrzebuje Boba Marleya” – mówi Elijah i włącza Could You Be Loved.
Tego tekstu możesz również posłuchać w naszym dziale Multimedia.