Plewiński wielkim fotografem jest. Doceniany, oglądany, pamiętany. Ogromny album Na scenie pozwala prześledzić najlepsze i najciekawsze wątki jego twórczości teatralnej. Ouvre, catalogue raisonné, a właściwie powiedzmy, na razie tylko pierwszy tom. Ale za to jaki!
Wojciech Plewiński jest jednym z najważniejszych polskich fotografów powojennych. Fotografuje od lat 50. XX w. i jest stale obecny na scenie fotograficznej kraju. Do masowej świadomości trafił dzięki współpracy z tygodnikiem „Przekrój”, dla którego robił zdjęcia reportażowe i portrety, fotografował też członków redakcji i przyjaźnił się z nimi. Jego twórczością instytucjonalnie interesują się wszystkie muzea, galerie, festiwale. Dzieło Na scenie współwydały Muzeum Fotografii w Krakowie i Instytut Teatralny. Publikacja zrealizowana według koncepcji Wojciecha Nowickiego prezentuje w układzie chronologicznym zdjęcia teatralne Plewińskiego. Album jest gigantyczny, zawiera 152 fotografie, plus kilka zdjęć do wstępu. Przeszło 340 stron. Gruby papier, doskonałej jakości odbitki. Aż miło. Precyzja szczegółu, wspaniały – oszczędny i elegancki – projekt, wykonanie znakomite. Oczywiście dwujęzyczne, z tekstem wprowadzającym Nowickiego, i rozmową przeprowadzoną z autorem przez Joannę Targoń. Dzieło!
Takiej ilości zdjęć nie da się na raz zobaczyć. Można i chyba należy, publikację tę traktować z krakowska. Niech leży na środku, do kawy czy herbaty, do wieczornego czegoś mocniejszego, po jednym zdjęciu, jak dobry łyk. Aż się przejrzy całość, bez spieszenia się, dajmy sobie kilka miesięcy. Po jednym na raz. Po co więcej?! Toż trzeba czasem wrócić do tekstu dramatu, być może przewertować pamięć, sięgnąć po książkę uzupełniającą, np. o twórczości Szajny czy biografii Wajdy. Co tam wypadnie, na dany dzień. Niech się zakurzy, niech inne tomy się ułożą na niej w stosik. Niech będzie użytkowa, niech nosi ślady wertowania. To publikacja tak piękna, że ma się ochotę w rękawiczkach oglądać, za szybkę włożyć, niech stoi i da się oglądać… Ale znacznie lepiej jest wracać do niej raz po raz.
Na przykład to zdjęcie z okładki. Jakże wdzięczne. Zapraszające. Znakomite otwarcie. Będzie tu magia, będzie smakowicie. Zróbmy po krakowsku właśnie. Dajmy sobie czas. Ile się czyta ten artykuł, 5 minut? To dodajmy sobie drugie tyle. Popatrzmy. Smukła sylwetka Anny Lutosławskiej. Zaledwie o półtora miesiąca młodsza od fotografującego właśnie Plewińskiego. Na razie mają 36 lat, znajdują się w Teatrze Ludowym. Tym w Nowej Hucie. To najdłuższy nieprzerwany angaż Lutosławskiej. Sztuka Śmierć na gruszy Witolda Wandurskiego, w reżyserii Józefa Szajny. Cóż za scenografia! Prostota walczy tu z mnogością drobiazgów, jakieś skojarzenia ludowe, czemu by nie. Ale w tym zdjęciu, ta wspaniała mimika. Postura i gest – jak bogini. Gra tutaj śmierć, te trzy rozbujane fotele na biegunach, jak mojry. Przestaje być tak smacznie, gdy to już sobie uświadomimy. Uwiedzeni uśmiechem, zaciekawieni gestem, pominęliśmy tło. Dostrzegamy ją dzięki Plewińskiemu właśnie. Sztuka sztuką, a przecież to wszystko jest ogromnie symboliczne i życiowe zarazem. Esencja. Proszę państwa, fotografia teatralna à la Plewiński!
„Zazwyczaj jednak Plewiński nie potrafi usiedzieć w piątym rzędzie pośrodku, na miejscu wyznaczonym mu przez reżysera. Wskakuje na scenę i wszystko robi nie tak, jak powinien. Drąży własną niszę, a proste zadanie, techniczną dokumentację z widowni, dostosowuje do własnego charakteru” – pisze w otwierającym album eseju Wojciech Nowicki. Idealne streszczenie owego osobnego gatunku: Plewiński w teatrze.
Bo tego wszystkiego się nie da zrobić w teatrze bez uczestniczenia. Cały spektakl w jednym miejscu, przecież to nienaturalne. Plewiński zmienia więc kąty widzenia, już nie wspominając o kolejności. Pamięć spektaklu, jakakolwiek pamięć, poskłada obraz sceny i przetworzy, będzie płynąć i się ruszać. A tu stopklatka. Szczególne kadry. Bo to nie jest dokumentacja. To gatunek sam w sobie. Plewiński ma osobny rodzaj i powinno się od niego wręcz go nazwać. „Brałem szkicownik i przychodziłem na próby generalne” – to właśnie przygotowanie z tekstem, z podglądaniem prób, uczestniczenie w budowaniu spektaklu pozwala potem Plewińskiemu udzielić wizualnej unikalnej odpowiedzi – wtedy jest fotografia. Więc ten kadr, załóżmy, że ktoś z państwa pamięta przedstawienie, być może nie miał w ogóle miejsca na scenie, ale jednak skojarzenie jest dość mocne, i obraz i tak potrafi ożyć. Kulminacja czy kwintesencja, ekstrakcja treści i ładunek wizualny. Interpretacja. „Dobre zdjęcia to te robione przed premierą”.
Kadry teatralne à la Plewiński, to także portrety, to sceny rodzajowe, dokumentacja scenografii i jeszcze emocje. Na scenie zawiera fotografie z kilkudziesięciu spektakli od 1960 do 1999 r. Jest to poniekąd encyklopedia wizualna historii polskiego teatru. Wszystko precyzyjnie zostało opisane: jaka sztuka, kto występuje, kto reżyserował, współtworzył i kiedy dokładnie.
Joanna Targoń: Ile sfotografował pan przedstawień?
Wojciech Plewiński: Dopiero teraz postanowiłem je policzyć i wyszło 821 czy 822. Liczyłem wszystkie przedstawienia, ale pracowałem przede wszystkim w Starym Teatrze, Słowackiego, Ludowym.
Imponujące ilości i w życiu, i w albumie. Ale tu trzeba jeszcze wykonać mnożenie. Aktorzy, reżyserowie, scenografie… Targoń wyciąga z Plewińskiego wspomnienia współpracy z reżyserami, takie smakowite kąski, które poza wdzięcznością lektury, uzmysławiają, że tego by było wystarczająco na osobny tom z samymi zapiskami. Ale jakby spojrzeć w te zdjęcia, to i ta współpraca tam jest, mniej lub bardziej widoczna. Tylko słuchać, tylko oglądać.
Znajduję dokładnie jeden mankament tej publikacji, i to też naciągany i wątpliwy. To tylko jeden obszar twórczości Plewińskiego. Tylko teatr. Aż teatr! Marzyłabym dostawić obok jeszcze portrety, eksperymenty, fotografię humanistyczną, modę… Mam dużo miejsca na półce, w razie czego, coś przepchnę. Podejrzewam, że i inniczytelnicy też czekają.