À la Plewiński
Doznania

À la Plewiński

Joanna Kinowska
Czyta się 4 minuty

Plewiński wielkim fotografem jest. Doceniany, oglądany, pamiętany. Ogromny album Na scenie pozwala prześledzić najlepsze i najciekawsze wątki jego twórczości teatralnej. Ouvre, catalogue raisonné, a właściwie powiedzmy, na razie tylko pierwszy tom. Ale za to jaki!

Wojciech Plewiński jest jednym z najważniejszych polskich fotografów powojennych. Fotografuje od lat 50. XX w. i jest stale obecny na scenie fotograficznej kraju. Do masowej świadomości trafił dzięki współpracy z tygodnikiem „Przekrój”, dla którego robił zdjęcia reportażowe i portrety, fotografował też członków redakcji i przyjaźnił się z nimi. Jego twórczością instytucjonalnie interesują się wszystkie muzea, galerie, festiwale. Dzieło Na scenie współwydały Muzeum Fotografii w Krakowie i Instytut Teatralny. Publikacja zrealizowana według koncepcji Wojciecha Nowickiego prezentuje w układzie chronologicznym zdjęcia teatralne Plewińskiego. Album jest gigantyczny, zawiera 152 fotografie, plus kilka zdjęć do wstępu. Przeszło 340 stron. Gruby papier, doskonałej jakości odbitki. Aż miło. Precyzja szczegółu, wspaniały – oszczędny i elegancki – projekt, wykonanie znakomite. Oczywiście dwujęzyczne, z tekstem wprowadzającym Nowickiego, i rozmową przeprowadzoną z autorem przez Joannę Targoń. Dzieło!

Stary Teatr "Słuchaj Izraelu" reżyseria Jerzy Jarocki (1989) materiały: Muzeum Fotografii w Krakowie
Stary Teatr „Słuchaj Izraelu” reżyseria Jerzy Jarocki (1989) materiały: Muzeum Fotografii w Krakowie
Stary Teatr "Portret" reżyseria Jerzy Jarocki (1988) materiały: Muzeum Fotografii w Krakowie
Stary Teatr „Portret” reżyseria Jerzy Jarocki (1988) materiały: Muzeum Fotografii w Krakowie

Takiej ilości zdjęć nie da się na raz zobaczyć. Można i chyba należy, publikację tę traktować z krakowska. Niech leży na środku, do kawy czy herbaty, do wieczornego czegoś mocniejszego, po jednym zdjęciu, jak dobry łyk. Aż się przejrzy całość, bez spieszenia się, dajmy sobie kilka miesięcy. Po jednym na raz. Po co więcej?! Toż trzeba czasem wrócić do tekstu dramatu, być może przewertować pamięć, sięgnąć po książkę uzupełniającą, np. o twórczości Szajny czy biografii Wajdy. Co tam wypadnie, na dany dzień. Niech się zakurzy, niech inne tomy się ułożą na niej w stosik. Niech będzie użytkowa, niech nosi ślady wertowania. To publikacja tak piękna, że ma się ochotę w rękawiczkach oglądać, za szybkę włożyć, niech stoi i da się oglądać… Ale znacznie lepiej jest wracać do niej raz po raz.

Na przykład to zdjęcie z okładki. Jakże wdzięczne. Zapraszające. Znakomite otwarcie. Będzie tu magia, będzie smakowicie. Zróbmy po krakowsku właśnie. Dajmy sobie czas. Ile się czyta ten artykuł, 5 minut? To dodajmy sobie drugie tyle. Popatrzmy. Smukła sylwetka Anny Lutosławskiej. Zaledwie o półtora miesiąca młodsza od fotografującego właśnie Plewińskiego. Na razie mają 36 lat, znajdują się w Teatrze Ludowym. Tym w Nowej Hucie. To najdłuższy nieprzerwany angaż Lutosławskiej. Sztuka Śmierć na gruszy Witolda Wandurskiego, w reżyserii Józefa Szajny. Cóż za scenografia! Prostota walczy tu z mnogością drobiazgów, jakieś skojarzenia ludowe, czemu by nie. Ale w tym zdjęciu, ta wspaniała mimika. Postura i gest – jak bogini. Gra tutaj śmierć, te trzy rozbujane fotele na biegunach, jak mojry. Przestaje być tak smacznie, gdy to już sobie uświadomimy. Uwiedzeni uśmiechem, zaciekawieni gestem, pominęliśmy tło. Dostrzegamy ją dzięki Plewińskiemu właśnie. Sztuka sztuką, a przecież to wszystko jest ogromnie symboliczne i życiowe zarazem. Esencja. Proszę państwa, fotografia teatralna à la Plewiński!

Stary Teatr "Powrót Odysa" reżyseria Krystian Lupa (1981) materiały: Muzeum Fotografii w Krakowie
Stary Teatr „Powrót Odysa” reżyseria Krystian Lupa (1981) materiały: Muzeum Fotografii w Krakowie

„Zazwyczaj jednak Plewiński nie potrafi usiedzieć w piątym rzędzie pośrodku, na miejscu wyznaczonym mu przez reżysera. Wskakuje na scenę i wszystko robi nie tak, jak powinien. Drąży własną niszę, a proste zadanie, techniczną dokumentację z widowni, dostosowuje do własnego charakteru” – pisze w otwierającym album eseju Wojciech Nowicki. Idealne streszczenie owego osobnego gatunku: Plewiński w teatrze.

Bo tego wszystkiego się nie da zrobić w teatrze bez uczestniczenia. Cały spektakl w jednym miejscu, przecież to nienaturalne. Plewiński zmienia więc kąty widzenia, już nie wspominając o kolejności. Pamięć spektaklu, jakakolwiek pamięć, poskłada obraz sceny i przetworzy, będzie płynąć i się ruszać. A tu stopklatka. Szczególne kadry. Bo to nie jest dokumentacja. To gatunek sam w sobie. Plewiński ma osobny rodzaj i powinno się od niego wręcz go nazwać. „Brałem szkicownik i przychodziłem na próby generalne” – to właśnie przygotowanie z tekstem, z podglądaniem prób, uczestniczenie w budowaniu spektaklu pozwala potem Plewińskiemu udzielić wizualnej unikalnej odpowiedzi – wtedy jest fotografia. Więc ten kadr, załóżmy, że ktoś z państwa pamięta przedstawienie, być może nie miał w ogóle miejsca na scenie, ale jednak skojarzenie jest dość mocne, i obraz i tak potrafi ożyć. Kulminacja czy kwintesencja, ekstrakcja treści i ładunek wizualny. Interpretacja. „Dobre zdjęcia to te robione przed premierą”.

Stary Teatr "Nosorożec" reżyseria Piotr Pawłowski (1961) materiały: Muzeum Fotografii w Krakowie
Stary Teatr „Nosorożec” reżyseria Piotr Pawłowski (1961) materiały: Muzeum Fotografii w Krakowie
Stary Teatr "Nastazja Filipowna" reżyseria Andrzej Wajda (1977) materiały: Muzeum Fotografii w Krakowie
Stary Teatr „Nastazja Filipowna” reżyseria Andrzej Wajda (1977) materiały: Muzeum Fotografii w Krakowie

Kadry teatralne à la Plewiński, to także portrety, to sceny rodzajowe, dokumentacja scenografii i jeszcze emocje. Na scenie zawiera fotografie z kilkudziesięciu spektakli od 1960 do 1999 r. Jest to poniekąd encyklopedia wizualna historii polskiego teatru. Wszystko precyzyjnie zostało opisane: jaka sztuka, kto występuje, kto reżyserował, współtworzył i kiedy dokładnie.

Joanna Targoń: Ile sfotografował pan przedstawień?

Wojciech Plewiński: Dopiero teraz postanowiłem je policzyć i wyszło 821 czy 822. Liczyłem wszystkie przedstawienia, ale pracowałem przede wszystkim w Starym Teatrze, Słowackiego, Ludowym.

Imponujące ilości i w życiu, i w albumie. Ale tu trzeba jeszcze wykonać mnożenie. Aktorzy, reżyserowie, scenografie… Targoń wyciąga z Plewińskiego wspomnienia współpracy z reżyserami, takie smakowite kąski, które poza wdzięcznością lektury, uzmysławiają, że tego by było wystarczająco na osobny tom z samymi zapiskami. Ale jakby spojrzeć w te zdjęcia, to i ta współpraca tam jest, mniej lub bardziej widoczna. Tylko słuchać, tylko oglądać.

Znajduję dokładnie jeden mankament tej publikacji, i to też naciągany i wątpliwy. To tylko jeden obszar twórczości Plewińskiego. Tylko teatr. Aż teatr! Marzyłabym dostawić obok jeszcze portrety, eksperymenty, fotografię humanistyczną, modę… Mam dużo miejsca na półce, w razie czego, coś przepchnę. Podejrzewam, że i inniczytelnicy też czekają.

Czytaj również:

Zagłaskać kotka
Opowieści

Zagłaskać kotka

Ewa Pawlik

Prezentowana poniżej okła­d­ka nie ma nic wspólnego z „Przekrojowymi” kociakami, którym poświęcony zostanie niniejszy artykuł. Jest to jedyny przedstawiciel rodziny kotowatych spośród prawie 500 kociaków, które zdobiły okładki pisma w całej jego historii. Wszystkie fotografował Wojciech Plewiński, autor kilkuset zdjęć okładkowych, jedyny fotograf zatrudniony na etat pomiędzy 1956 a 1990 rokiem. Pomysłodawcą cyklu był jednak redaktor naczelny, Marian Eile.

Poza Wojciechem Plewińskim karierę zaczęła robić też Brigitte Bardot. Na ekranach kin pojawił się film I Bóg stworzył kobietę, który uczynił z niej symbol seksu i zmysłowości.

Polska rzeczywistość czasów odwilży była jednak dosyć siermiężna. Nie istniały jeszcze żadne agencje reklamowe, nie było agencji modelek. Rolę tych ostatnich odgrywały niekiedy traktorzystki lub przodowniczki pracy. Pomysł Eilego, by umieszczać na okładkach młode piękności, był więc nowatorski. To redaktor naczelny ustalił kryteria wyboru kandydatek. Poszukiwano przede wszystkim blondynek – ciemne kolory w druku stawały się po prostu czarną plamą, co wykluczało brunetki. Preferowane były więc piękności w typie Marilyn Monroe, z małym zadartym noskiem. Duży źle się bowiem fotografuje. Oczy najchętniej niebieskie, bo jasne.

Drugie kryterium to wiek. Idealna kandydatka miała najwyżej 23 lata. Najlepiej, jeśli była uczennicą lub studentką. Z uczelni artystycznych, ewentualnie z wydziału architektury. Przyszłe aktorki były z reguły urodziwe, a malarki, rzeźbiarki i architektki potrafiły się świetnie ubrać. To ważne, bo za wszystkie aspekty sesji – od lokalizacji przez oświetlenie po stylizację, uczesanie i makijaż – odpowiadał fotograf. Kociaki musiały pojawiać się na łamach pisma co tydzień, a sesje pochłaniały mnóstwo czasu i energii.

Kandydatki podsuwali mu znajomi, krewni, współpracownicy pisma, dosłownie wszyscy. Bywało, że i same matki potencjalnych kociaków. Wypatrywano ich w uczelnianych stołówkach, w barach i kawiarniach, parkach – praktycznie wszędzie. Plewiński musiał je potem do siebie przekonać, niekiedy uzyskać zgodę opiekunów lub narzeczonych. I oczywiście akceptację Mariana Eilego oraz Janki Ipohorskiej. Z czasem stał się tak biegły w sztuce wizażu, że ta sama dziewczyna pojawiała się na okładkach kilkakrotnie, czego nikt w redakcji nie wyłapywał.

Wiele kobiet, na które zwrócił uwagę Wojciech Plewiński, z czasem zyskało ogromny rozgłos. Do tej kategorii z pewnością zaliczyć można Annę Dymną czy Beatę Tyszkiewicz. Obie fotografował, gdy były jeszcze uczennicami liceum. Już wtedy dostrzegł w nich to coś, potencjał, osobowość. Na okładki nigdy nie trafiały dziewczyny brzydkie, ale ładna buzia też wcale nie gwarantowała na niej miejsca.

O kociakach „Przekroju” pisano na przestrzeni lat dosyć często. Temat ten pojawiał się w każdym wywiadzie, którego udzielił Plewiński. Kociaki z jednej strony przyniosły mu sławę, z drugiej stały się jego przekleństwem. To z nimi głównie kojarzy się jego nazwisko, mimo że zajmuje się też, a może nawet przede wszystkim, fotografią tea­tralną i reportażową.

O kociakach pisywał też sam „Przekrój”. W rubryce „Myśli ludzi wielkich, średnich i psa Fafika” znaleźć można sentencje autorstwa Braci Rojek, czyli samego Mariana Eilego: „Kociak jest dobry na wycieczkę do Młocin, ale nie w przestrzenie międzygwiezdne” albo „Dobre kociaki są jak centrale międzymiastowe – stale zajęte”. Wtórował mu pies Fafik: „Kociaki? Na to ja jestem pies!”. W podobnym tonie pisywała nawet Janka Ipohorska, czyli Jan Kamyczek. Pod pseudonimem Krecia Pataczkówna żartowała: „Moralność jest we mnie silna, tylko że kociak silniejszy”.

„Przekrojowy” kociak miał więc być – owszem – ładny, ale niespecjalnie rozgarnięty. Ot, estetyczny dodatek do pisma, śliczna buzia uśmiechająca się z „Przekrojowego” okna na świat. To były dziewczyny do patrzenia, nie do słuchania i nie do rozmowy. Właściwie i tak dobrze, że przyjęło się okreś­lenie „kociak”. W tamtym czasie na atrakcyjne kobiety mówiono jeszcze „babeczka” albo „cizia”.

Pomiędzy 1945 a 2000 rokiem słowo „feminizm” pojawiło się na łamach pisma pięć razy, a „emancypacja” siedem, z czego dwukrotnie chodziło o emancypację czarnoskórej części populacji Stanów Zjednoczonych, a raz – o Emancypantki Bolesława Prusa.

O feminizmie wprost napisano tylko raz, cztery lata po wojnie, w propagandowym tekście o wyższości komunizmu nad kapitalizmem. Potem pojęcie to pojawiło się przy okazji przedruków esejów Simone de Beauvoir. Pisano też o szalonych, niebezpiecznych feministkach amerykańskich. I tyle!

Kociaki są dla nas, tworzących „Przekrój” dziś, symbolem epoki minionej. Patrzymy na nie z sentymentem, ale nie jest to wątek, który chcieliśmy kontynuować, kreując pismo drugiej dekady XXI w. Jednak tak jak Marian Eile i Janka Ipohorska chcemy pokazywać Państwu nowości, dzielić się nowinkami ze świata.

W sezonie jesień–zima 2018 proponujemy szacunek do kociaków i miłość do kobiet.

Niech żyją kociaki! A kobieta też człowiek.

Czytaj dalej