
Szczęśliwi mogą na koniec powiedzieć: żyłem w pełni i tak, jak chciałem. Ale Tiziano Terzani podniósł poprzeczkę – pokazał, jak pięknie i treściwie umrzeć.
Ustalenia są takie: kiedy nadejdzie moment, skontaktujecie się z Zielonym Krzyżem, przyjadą dyskretnie do domu, żeby zrobić, co trzeba. Jak wiecie już od jakiegoś czasu, chcę być skremowany i proszę, by trumna była najprostsza, jak to tylko możliwe, najlepiej z desek. Zostanę zaniesiony w niej do kapliczki, skąd jak najszybciej, bez litanii, śpiewu, przemówień, ale w ukochanej przeze mnie ciszy zaniesiony zostanę do pieca kremacyjnego, z którego wyjdę prochem w prostej urnie, która zostanie przekazana być może rodzinie. Tak wrócę na ziemię Orsigni. Chcę, aby tak się stało. Zróbcie wszystko, żeby tak było. Dziękuję i pośmiejcie się dobrze. Ściskam Was”.
Ten list napisał do bliskich – żony Angeli, syna Folco i córki Saskii – kilka dni przed tym, gdy miał się im przydać. Pisał ulubionym fioletowym atramentem, litery były już chwiejne. Później, w rozmowie z córką, uzupełnił instrukcje: „Wybierzcie ładne miejsce […]. Potem któregoś dnia położycie tam piękny kamień z zagłębieniem, gdzie ptaki mogłyby przylatywać, żeby się napić”.
Początek jest moim końcem
Cieszył się, że umrze w toskańskiej dolinie, w której jako pięcioletni chłopiec poznał magię życia i natury. Wioska Orsigna była jego wyzwoleniem – odjeżdżał tu od nadopiekuńczej i kontrolującej matki, która tak bardzo pragnęła córki, że ubierała go w sukienki. Dolina była pierwszą okazją do bycia samemu i odczuwania swobody – tęsknotę tę miał zaspokajać przez całe późniejsze życie. W ostatnich swych rozmyślaniach przyznawał, że jego istnienie, choć nadał mu w literaturze wymiar głębokich poszukiwań, było w gruncie rzeczy ucieczką.
Orsignę dla rodziny Terzanich odkrył w latach 20. XX stulecia jego ojciec – Gerardo, wówczas młody robotnik, który odbywał wycieczki krajoznawcze jako zajęcia na uniwersytecie ludowym. Wracał do doliny, by jeździć na nartach, których – jako biedak – nie miał. Razem z przyjaciółmi wyrywali z płotów sztachety, przywiązywali je sznurami do nóg, brali w ręce kije i… fru!
Mały Tiziano został tam przywieziony w roku 1943 jako chorowity pięciolatek, któremu pediatra zalecił dużo czystego powietrza.