Agent, aktor, akrobata Agent, aktor, akrobata
Opowieści

Agent, aktor, akrobata

Jakub Popielecki
Czyta się 4 minuty

Chociaż bohaterem serii Mission: Impossible jest nominalnie Ethan Hunt, to tak naprawdę jest nim Tom Cruise. Tytułowa „niemożliwość” odnosi się przecież zarówno do niewykonalnych zadań przyjmowanych przez agenta, jak i do karkołomnych numerów kaskaderskich wykonywanych przez aktora. I bilans jest niemal zawsze taki sam: zamotane szpiegowskie intrygi kolejnych części zlewają się w jedno, a w pamięci widza zostaje Cruise, na przemian biegnący i zawisający – a to nad skalną przepaścią, a to na ścianie najwyższego wieżowca świata, a to uczepiony startującego samolotu. W Fallout, szóstej części cyklu, Cruise nie przeprowadza żadnej rewolucji, po prostu powiela tę dynamikę. Co najwyżej nieco ją intensyfikuje – jeszcze bardziej spektakularnym popisom kaskaderskim towarzyszy jeszcze szybciej zapominana fabuła.

To zresztą bardziej niż zwykle film o Cruisie – jego autobiografia, tyle że napisana językiem pościgów i wybuchów. W scenariuszu chodzi niby o odzyskanie jakiegoś plutonu, który agent Hunt niefortunnie gdzieś zapodział. Ale tak naprawdę chodzi o walkę Toma z nękającymi go zmorami. Ot, choćby z wyrzutami sumienia za zniszczenie życia eksżonie: Michelle Monaghan gra tu przecież nie tyle Julię – byłą Ethana, ile Katie Holmes – byłą Cruise’a. Z kolei Henry Cavill w roli niejakiego Walkera, nowego, lepszego modelu rządowego agenta, uosabia grożącą Cruise’owi świeżą hollywoodzką krew. Cavill to bowiem odtwórca roli Supermana, symbol niebezpiecznej dla Cruise’a kinowej mody, która sprawiła, że komiksy stały się bardziej dochodowe od gwiazd filmowych. Ale bez obaw, Fallout kończy apoteoza. Wynajęty przez Cruise’a reżyser/scenarzysta Christopher McQuarrie poklepuje swoją gwiazdę po ramieniu: „Sposób, w jaki załatwiasz sprawy, to właściwy sposób”. Amen.

„Amen” jest tu o tyle na miejscu, że Fallout jest filmem mocno na serio. Źli terroryści, którzy grożą światu wspomnianym plutonem, nazywają się szumnie „Apostołami”, Ethan otrzymuje zlecenie oprawione w tom Odysei Homera, dużo mówi się tu też o etycznym wymiarze samobójczego bohaterstwa Ethana. Czy to odpowiedzialne, by losy świata spoczywały w rękach faceta, który improwizuje rozwiązania na poczekaniu, jakby za podszeptem nieuświadomionego życzenia śmierci? Pewnie nie, ale epizod Mission: Impossible nie jest też zbyt dobrym miejscem, by roztrząsać takie dylematy.

McQuarrie zachowuje się, jakby chciał zdekonstruować serię i obnażyć wszystkie jej dziury w całym: od ryzykownej brawury głównego bohatera po absurd ikonicznego zdania „Your mission, should you choose to accept it” (bo czy Ethan faktycznie może nie przyjąć jakiegoś zlecenia?). Ale to tylko retoryka, dym w oczy, kolejna maskarada agenta Hunta – i to niezbyt przekonująca. Bo jeśli Fallout cokolwiek obnaża, to jedynie fakt, że seria Mission: Impossible jest ciągiem spektakularnych scen akcji przetykanych fabularną watą. Oczywiście priorytety zawsze były tu jasne: chodzi o fizyczną frajdę obcowania z wystawianą na próbę fizycznością Cruise’a, a nie o jakieś dylematy moralne. Właśnie dlatego tak dziwi upór reżysera w epatowaniu tym drugim. Bo próby pogłębienia, zniuansowania postaci Hunta tylko obnażają pustkę, marionetkowość jego postaci (wyjątek od reguły: część trzecia, zresztą – zdaniem niżej podpisanego – najlepsza w serii).

Powiem wprost: ja się po prostu nudziłem. To film – już od pierwszych minut – potwornie przegadany, a na dodatek zdecydowanie za długi. Takie „Mission: Impossible to Follow the Plot” albo po prostu „Mission: Impossible to Care”. Co wcale nie znaczy, że sposób, w jaki Cruise robi tu rzeczy, nie jest właściwym sposobem robienia tych rzeczy. Bo kiedy wreszcie przychodzi co do czego, Fallout spełnia obietnicę daną w ekscytującym zwiastunie. Sceny, kiedy Cruise urządza bójkę w toalecie, kiedy znowu zawisa na jakiejś absurdalnej wysokości, kiedy osobiście pilotuje helikopter, kiedy odbywa jeden z dłuższych biegów w karierze, a potem skacze z dachu na dach, wpada na ścianę, podnosi się i biegnie dalej, dowodzą, że tędy droga. Że serce kina akcji bije w robieniu rzeczy na żywo, a nie na ekranie komputera.

Ktoś powie zapewne, że oglądamy tu nagie gwiazdorskie ego w akcji. I będzie miał rację. Cóż jednak z tego, kiedy Cruise – jak mało kto – potrafi sprawić, że jego osobiste cele spotykają się z celami widza. Sprawić, że kiedy sam po raz kolejny rzuca się na spotkanie śmierci oraz box office’u, i nam udziela się adrenalina – zapominamy wówczas o cienkiej fabule i po prostu żyjemy ekranową chwilą, razem z nim. Na tym właśnie polega jego talent, tyleż artystyczny, co biznesowy. Bo, nie ukrywajmy, sukces Fallout jest przecież w dużej mierze sukcesem PR-owskim: Cruise po prostu przekonał świat, że – na dobre i na złe – najważniejszy w filmie jest wiszący, skaczący, biegnący Cruise. Cóż, on też miał rację.

Czytaj również:

Lekcje z krańców świata Lekcje z krańców świata
i
Werner Herzog na planie filmu „Inferno”; zdjęcie dzięki uprzejmości Netflix
Opowieści

Lekcje z krańców świata

Mateusz Demski

Werner Herzog zawsze miał w sobie gotowość do odkrycia czegoś niezwykłego, ale świat wciąż pozostaje dla niego wielką tajemnicą.

Natura była jego pasją od najwcześniejszych lat.

Czytaj dalej