Armia mikołajów Armia mikołajów
i
Kadr z filmu dokumentalnego „Dejlig er den himmel blå”, reż. Jon Bang Carlsen, 1975 r. / The Danish Film Institute
Opowieści

Armia mikołajów

Stach Szabłowski
Czyta się 4 minuty

Dorośli są przekonani, że Świętego Mikołaja nie ma. Dobra wiadomość jest taka, że owszem, jest. Zła – że tuż przed świętami Bożego Narodzenia 1974 r. został aresztowany w Kopenhadze. Na dodatek urwano mu brodę.

Zmęczeni prekariusze, którzy w brzydkich kostiumach mikołajów błąkają się po centrach handlowych na gwiazdkowych promocjach, wyglądają jak blade, a zarazem upiorne widma świątecznego mitu. Popularna diagnoza jest taka, że ów mit zhakowali marketingowcy; Mikołaj już dawno temu został porwany, skorumpowany i zepsuty. A może to w ogóle nie żaden mit, tylko zwykła bajęda, w której nigdy nie było choćby ziarnka prawdy?

Ciekawe światło na te mroczne rozważania rzucają wypadki, do których doszło w 1974 r. w Kopenhadze. Ostatniej jesieni przypomniało o nich biennale w Berlinie, na którym zaprezentowano film dokumentalny dotyczący tamtych wydarzeń. Całe szczęście, że istnieją archiwa; oglądałem materiały sprzed 46 lat z fascynacją, czując, że po raz kolejny klucz do teraźniejszości zostaje odnaleziony w przeszłości.

Porzućmy zatem na chwilę świąteczne przygotowania i przenieśmy się do Kopenhagi tamtych czasów. Jest już połowa grudnia, miasto trawi przedświąteczna gorączka – i na jego ulicach pojawia się armia stu świętych mikołajów. Ta brodata centuria wygląda trochę jak demonstracja, ale niewinna, bo demonstruje przecież świąteczny nastrój, nieprawdaż? Mikołaje składają przechodniom życzenia, częstują gorącą czekoladą, śpiewają kolędy, swym widokiem radują dzieci, budzą powszechną sympatię. Na razie nikt nie pyta, skąd się właściwie wzięli. Tymczasem Boże Narodzenie zbliża się nieubłaganie, a działania brodaczy eskalują. Oto grupa mikołajów dezorganizuje pracę jednego z banków, domagając się nisko oprocentowanych pożyczek. Dyrekcja kopenhaskiej filii General Motors alarmuje, że mikołaje wdarli się na teren zakładu, wygłaszają polityczne przemówienia i namawiają robotników, by zrobili sobie świąteczny prezent, przejmując władzę nad fabryką. Sąd pracy skarży się, że mikołaje oblegają jego siedzibę i domagają się, by zaczął wreszcie – i dla odmiany – reprezentować interesy pracowników, a nie pracodawców. Gęstniejący tłum gapiów zauważa, że na melodie kolęd mikołaje wyśpiewują antykapitalistyczne teksty. Czy czerwień ich strojów miała od początku wywrotowy odcień, czy dopiero teraz zaczyna tak wyglądać?

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Kulminacja mikołajowej rewolucji następuje tuż przed świętami w Magasin – największym domu towarowym ówczesnej Kopenhagi. W tłumie robiących zakupy pojawiają się brodate postacie w czerwonych czapkach i jak gdyby nigdy nic zaczynają rozdawać ludziom towary brane prosto z półek. Publiczność jest wniebowzięta, choć niezupełnie zaskoczona. Są przecież święta: czyż w sercu każdego człowieka nie tli się płomyk nadziei, że dostanie wreszcie od życia jakiś prezent, nawet skromny, ale taki, którego nie trzeba sobie kupić? I któż miałby wręczyć człowiekowi wymarzony podarek, jeżeli nie Święty Mikołaj?

Tymczasem obsługa domu towarowego wpada w panikę, wzywa policję. Wybucha nieopisane zamieszanie. Menedżerowie usiłują przekrzyczeć zgiełk. Wzywają klientów, aby natychmiast zwrócili towary, które otrzymali. Żadne prezenty nikomu nigdy się nie należały, za wszystko trzeba płacić – a mikołaje nie są prawdziwi! Tłum widzi jednak, że jest inaczej: mikołaje są tu naprawdę. Mało tego, policja, która wreszcie dotarła na miejsce, szarpie ich, próbuje legitymować, wykręca ręce, skuwa kajdankami, wywleka z domu towarowego. Święci stawiają bierny opór, nie przestając życzyć wszystkim wesołych świąt. Dzieci, patrząc na masowe aresztowania mikołajów, którzy przed chwilą rozdawali im zabawki, płaczą przerażone. Być może podejrzewały wcześniej, że Święty Mikołaj jest tak naprawdę postacią zmyśloną. Teraz odkrywają, że jest znacznie gorzej: Mikołaj istnieje, lecz w rzeczywisto­ści, w której przyszły na świat, jego miejsce jest w areszcie, a więc na żadne prezenty nie mogą liczyć.

Z pokazywanej w Berlinie doku­mentacji najbardziej zapadł mi w pamięć obraz menedżera domu towarowego, który doprowadzony na skraj histerii dopada aresztowanych mikołajów, szarpie ich za sztuczne brody i zdziera je z wściekłością, by udowodnić zebranym, że to tylko przebierańcy.

Jak się wkrótce okazało, pod przyklejonymi brodami kryły się oblicza mężczyzn, kobiet, a nawet dzieci z Solvognen Theater ­Group. Ten anarchistyczny kolektyw performerski przybył do centrum Kopenhagi z dzielnicy Christiania. Trzy lata wcześniej na terenie opuszczonych przez duńską armię koszar powstała największa w Europie Zachodniej kontr­kulturowa komuna. Anarchiści i hipisi zajęli pustostany, a rząd przystał na bezprecedensowy eksperyment społeczny. Christiania została częściowo wyłączona z państwowej jurysdykcji. W zarządzanej przez anarchistyczny samorząd mikrodzielnicy tolerowano handel i posiadanie miękkich narkotyków, poliamorię, rozmaite seksualne tożsamości i style życia, kolektywną własność, mieszkanie bez umów najmu i aktów notarialnych. Christiania stała się rodzajem azylu dla osób pragnących znaleźć się poza nawiasem gospodarki rynkowej, patriarchatu, tradycyjnego wyobrażenia o życiowym sukcesie. Wkrótce dzielnica przebiła się do czołówki największych atrakcji turystycznych Kopenhagi. Była to zarazem najbardziej rozczarowująca z kopenhaskich atrakcji, ponieważ na miejscu zamiast piekła albo raju na ziemi można było zobaczyć jedynie zwykłe życie, tyle że toczące się poza systemem.

Kapitalizm sprzed 46 lat, kiedy aktywiści z Solvognen sprowokowali policję redystrybucyjnym happeningiem, to małe piwo w porównaniu z kapitalizmem, z którym mamy do czynienia dzisiaj. Jaki płynie zatem morał z historii o inwazji mikołajów na niegdysiejszą Kopenhagę? Cóż, jeżeli w ogóle jakiś morał da się z tej historii wysnuć, to tylko niejednoznaczny. Choćby taki, że zdzierając świętemu mikołajowi brodę, system nie demaskuje go, lecz sam odkrywa swoje prawdziwe oblicze. Albo taki, że jeżeli w te święta Mikołaj kogoś nie odwiedzi, to nie dlatego, że nie istnieje. Przeciwnie: nie pojawi się, ponieważ jest prawdziwy. Jako istota ze swej natury wywrotowa czai się gdzieś poza systemem, szykując rewolucyjny prezent, na który nie jesteśmy jeszcze gotowi. Kiedy w końcu przyjdzie, każdy będzie musiał zdecydować, czy wezwać policję, czy też przykleić sztuczną brodę i przyłączyć się do armii mikołajów.

Tymczasem życzę Państwu wesołych i spokojnych świąt.

Kadr z filmu dokumentalnego "Dejlig er den himmel blå", reż. Jon Bang Carlsen, 1975 r. / The Danish Film Institute
Kadr z filmu dokumentalnego „Dejlig er den himmel blå”, reż. Jon Bang Carlsen, 1975 r. / The Danish Film Institute

Czytaj również:

Lament Lament
i
Annibale Carracci, "Opłakiwanie Chrystusa", około 1604 r., National Gallery w Londynie; zdjęcie: domena publiczna
Opowieści

Lament

Ewa Grochowska

W niemal każdej wsi wiedza dotycząca pierwszych i ostatnich chwil życia należała do kobiet. Częścią tradycji związanej z pochówkiem był lament. Płaczki – nie tylko w Polsce – żałowały zmarłego, pomagając innym lub samym sobie uzewnętrznić ból, wylać wzbierającą rozpacz.

Jest zima, zmierzcha, siedzimy w ciepłej izbie i rozmawiamy o śmierci. Leokadia, Albina i trzecia, której imienia nie pamiętam. Zamiast: „odejść”, „osoba zmarła”, „ostatnie pożegnanie”, „wzruszenie” mówimy: „umarł”, „trup” lub bardziej miękko: „nieboszczka”, „pogrzebać”, „iść do ziemi”, „zawodzić”.

Czytaj dalej