Palm Island to wyspa, na którą przez lata zsyłano Aborygenów. Otaczające ją wody, pełne rekinów, stanowiły naturalną przeszkodę uniemożliwiającą ucieczkę – rozmowa Jana Pelczara z podróżnikiem Bartoszem Twarogiem.
Z Bartoszem Twarogiem spotykam się w księgarni pośrodku wrocławskiego rynku. Właśnie wrócił on z weekendu w pobliskich Górach Sowich. „Krajobraz po katastrofie klimatycznej” – ocenia. Rozmawiać mamy o miejscu, które równie mocno co klęski naturalne naznaczyła działalność człowieka. Umawiamy się, że Palm Island będziemy nazywali Wyspą Palmową. Jej położenie u wybrzeży Australii powinno wystarczyć, by nie myliła się nam ze sztucznie usypaną grupą wysp w Zjednoczonych Emiratach Arabskich.
Jan Pelczar: Dlaczego Wyspa Palmowa to wyjątkowe miejsce na mapie Australii?
Bartosz Twaróg: Ze względu na odwrócone proporcje. Z kilku tysięcy ludzi, którzy tam mieszkają, niemal wszyscy to Aborygeni. W milionowych miastach, takich jak Sydney, żyje po kilkanaście tysięcy rdzennych mieszkańców. Na Wyspie Palmowej jest, wedle różnych szacunków, od 3 do 5 tys. ludzi, z czego tylko około setki białych. W większości są to pracownicy obsługujący infrastrukturę. Wyspa leży w obrębie Wielkiej Rafy Koralowej. Siostrzana, niemal identyczna wyspa jest rajem dla turystów. Backpackerzy tu nie zaglądają. Gdy wsiadałem na prom, kilka razy pytano mnie, czy aby na pewno się nie pomyliłem. Pozostałymi pasażerami byli Aborygeni i biali pracownicy w odzieży roboczej. Izolacja wyspy jest w dużej mierze skutkiem okrutnej historii. Podróż tam to patrzenie w otwartą ranę, która nie chce się zabliźnić. 11 lat temu wyspa trafiła do Księgi rekordów Guinnessa jako