Bogaty dół, jasna góra Bogaty dół, jasna góra
i
Tomasz Dąbrowski, zdjęcie: Simon Staun
Opowieści

Bogaty dół, jasna góra

Tomasz Dąbrowski, trębacz jazzowy o Tomaszu Stańce, trąbce i pasji
Jan Błaszczak
Czyta się 9 minut

Na płycie Individual Beings Tomasz Dąbrowski nie odżegnuje się od porównań do Stańki, które towarzyszą mu od lat. Przeciwnie – sięga po podobne sposoby instrumentacji, a nawet po sam instrument wybitnego jazzmana.

Jan Błaszczak: Jako młody trębacz o imieniu Tomek musiałeś słyszeć to bez przerwy: „młody Stańko”, „nowy Stańko”, „drugi Stańko”…  

Tomasz Dąbrowski: Tych porównań zawsze było pełno i do dziś je słyszę. Tym bardziej że oprócz imienia i instrumentu od młodości dzieliłem z Tomaszem Stańką również zamiłowanie do skórzanych butów i dobrych nakryć głowy. Reakcje, o jakich mówisz, nasiliły się jeszcze bardziej, kiedy zacząłem grać rzeczy bardziej otwarte stylistycznie.

Poza butami i kapeluszami połączył Was jeszcze kiedyś ten sam występ. Jakie były okoliczności Waszego spotkania?

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Byłem członkiem nonetu, który pracował z nim w ramach warsztatów dla profesjonalnych muzyków. Wszystkim się wydaje, że warsztaty są dla uczniów i studentów, tymczasem w Danii od kilkudziesięciu lat organizuje się takie zajęcia dla zawodowców. W takich właśnie okolicznościach przyjechał tu Tomasz Stańko. A przecież lekcje, których udzielał, można pewnie policzyć na palcach jednej ręki. Owszem, uczył w Chodzieży, ale to było pod koniec lat 70.! A potem długo, długo nic. Ewentualnie coś drobnego. Sytuacja, by spotkać się z nim jako nauczycielem, była więc wyjątkowa. Przy czym, oczywiście, okazało się, że on wcale nie jest pedagogiem. W ogóle go to nie interesowało. Przyjechał do nas, żeby zobaczyć, co się dzieje – czym się zajmują i jak piszą młodzi. Bardzo chcieliśmy grać jego utwory, które są przepiękne, ale on w ogóle nie był tym zainteresowany. Chciał grać tylko nasze rzeczy. W ciągu tygodnia zagraliśmy dobrych 40 kompozycji autorstwa każdego z członków naszego nonetu.

Jakie zrobił na Tobie wrażenie?

Nie ukrywajmy, że miał on już wtedy status celebryty. Obawiałem się więc, że na tym spotkaniu może być trochę dziwnie. Okazało się natomiast, że to był naprawdę fajny gość. Rozmawiając z nim, nie dało się zupełnie odczuć jego wieku czy statusu. Miał za to ogromną ciekawość tego, co się dzieje, co kto robi.

Na tegorocznej płycie Individual Beings nie odżegnujesz się od porównań, przeciwnie – mocno je akcentujesz. Utwory wykonujesz na jego trąbce, nawet sam tytuł to cytat z jego wypowiedzi. Czy to jest taka ucieczka do przodu?

Co do cytatu to rzeczywiście jest to określenie wypowiedziane przez Stańkę, ale zostało ono oryginalnie zaczerpnięte od Witkacego. Nie oszukujmy się, od porównań nie ucieknę, zresztą są przecież często formą komplementu. Wielu artystów nawiązuje do swoich poprzedników, ale zawsze problem tkwi w realizacji takich pomysłów. Albumy hołdy to zazwyczaj granie czyjejś muzyki bez własnej inwencji. Dla mnie tworzenie tego, szczególnie w kontekście takiego artysty jak Tomasz Stańko, to byłby postrzelony pomysł. Moim zdaniem jego muzyka nie może istnieć bez jego udziału, a próby jej powielania kończą się po prostu fiaskiem. Na Individual Beings wziąłem od niego elementy instrumentacji i wykorzystanie dużego zespołu. Jeśli więc ktoś szukałby porównań pomiędzy tym albumem a twórczością Stańki, to sugeruję porównać go z płytą From The Green Hill. Została nagrana przez niego z większym składem, pojawia się na niej zabawa zarówno na polu instrumentacji i barw, jak i wykorzystania współbrzmień oraz dobierania tekstur.

Wracając jeszcze na chwilę do tytułu Twojej płyty – nawiązuje on do wypowiedzi Stańki z rozmowy, którą przeprowadził z nim z Rafał Księżyk. Jazzman mówi w niej o potrzebie indywidualizmu, rozwijania osobowości i odrębności. Mam wrażenie, że Stańko robił to za sprawą swoich licznych pozamuzycznych fascynacji. Uwielbiał malarstwo, interesował się poezją, śledził modę. Czy Twoim zdaniem artysta, by się rozwijać, powinien być nie tylko coraz lepszym instrumentalistą i sprawniejszym kompozytorem, ale także człowiekiem o coraz szerszych horyzontach?

Krótka odpowiedź brzmi: tak, na pewno. Uważam, że dla ludzi parających się sztuką bardzo ważne powinno być poczucie estetyki. Istotne jest rozwijanie tego. A także świadomość kontekstów i tego, jak one mogą się zmieniać. Zajmowanie się tylko jedną rzeczą, jedną dziedziną, zubaża. Ale mam świadomość, że Stańko było pod tym względem absolutnie wyjątkowy. On nie dość, że miał wiele zainteresowań, to jeszcze potrafił o nich mówić w bardzo barwny sposób. Widzę też na własnym przykładzie, że niemuzyczna pasja daje mi nowe perspektywy patrzenia na muzykę. 

Co jest tą pasją?

Robienie w skórze. Ręcznie projektuję i wytwarzam torby, akcesoria do ustników, odnawiam stare wyroby skórzane. Wchodzimy na niebezpieczny grunt, bo mogę o tym gadać naprawdę długo. Ta fascynacja nasiliła się u mnie na początku pandemii. Traktowałem ją trochę jako terapię, bo to jest całkowite oderwanie się od rzeczywistości muzyka. Daje mi bardzo dużo satysfakcji i spokoju. Pozwala wyważyć tę codzienną niestabilność czymś namacalnym. To jest problem, z którym wielu z nas, muzyków, się boryka: tego, co robimy, nie można zobaczyć, dotknąć. To nie jest budowa domu. To, co robimy, jest niedookreślone, nienamacalne. I takie ma być. Kiedy próbuje się nadać muzyce jakiś konkretny kształt czy jakoś ją dokładnie określić, nie tylko zubaża się ten proces, ale także rodzi frustracje.

Tomasz Dąbrowski, zdjęcie: Simon Staun
Tomasz Dąbrowski, zdjęcie: Simon Staun

To w takim razie pozostańmy przy tym, co namacalne. Wirtuozi ze środowiska muzyki klasycznej miewają czasem bardzo emocjonalny stosunek do instrumentów, na których grają. Mam wrażenie, że w kulturze funkcjonuje wręcz ich mit jako takiego magicznego artefaktu. W środowisku jazzowym jest podobnie?  

Trudno o tym mówić w sposób jednoznaczny, bo to na pewno zależy od instrumentu. Taka relacja pojawia się przede wszystkim w przypadku instrumentów dętych. Jeśli zapytasz trębaczy czy saksofonistów, to okaże się, że wielu z nas jest chorych na tym punkcie. Cały czas poszukujemy tego  idealnego instrumentu. Chorujemy na ustniki. Chorujemy na instrumenty. Przy czym myślę, że dla większości ten okres kończy się wraz z nabyciem trąbki czy saksofonu, które są na tyle profesjonalne, że nie ma wątpliwości, że wszelkie niedociągnięcia wynikają z gry muzyka, a nie z ograniczeń przedmiotu. Ja akurat nie choruję na instrumenty. Uważam je po prostu za narzędzia. Ten pogląd tylko się wzmocnił, gdy zacząłem robić w skórze.

Narzędzie musi być dobre, ale samo nie sprawi, że stanę się nagle lepszym muzykiem. W przypadku Individual Beings sytuacja była jednak o tyle wyjątkowa, że trąbka Stańki rzeczywiście dodawała mi siły. Ale działo się to nie na takiej stricte muzycznej płaszczyźnie. Miałem poczucie, że w tym, co robię, jest ciągłość. Że ta płyta to nie jest jakaś jednorazowa sytuacja. Ta muzyka stale idzie dalej i dalej. Wszystko skądś się bierze, ma gdzieś swoje początki. Jak ten tytułowy cytat. I mnie takie wątki bardzo interesują. Idea ciągłości jest bardzo ważnym elementem tej płyty.

Jak to się stało, że trąbka Tomasza Stańki trafiła w Twoje ręce?

To nie był pierwszy raz, kiedy miałem ją w rękach. Nawiasem mówiąc, grałem już na jego trąbce, będąc na Toaście Urodzinowym dla Tomasza Stańki w Rzeszowie. Wykonywałem tam Peyotl – zresztą też na podstawie Witkacego – razem z trio Marcina Wasilewskiego i Tadeuszem Sudnikiem na instrumentach elektronicznych. Pamiętam, że kiedy wsiadaliśmy do busa, Ania Stańko dała mi futerał. I gdy Sławek Kurkiewicz to zobaczył, zapytał tylko: „Czy to jest ta srebrna trąbka w czarnym futerale?”. Wówczas nie wiedziałem jeszcze, o co chodzi. Tym bardziej że to nie był ten instrument. Kiedy po jakimś czasie przyleciałem do Warszawy, na nagrania Individual Beings, Ania poprosiła mnie, abym wpadł na Powiśle i pograł na instrumentach jej ojca. Byłeś w tym mieszkaniu?

Tak, rozmawialiśmy w nim o płycie Wisława.  

Nie wiem, czy wiesz, ale ono ma poddasze, które mogłoby stanowić temat na osobną rozmowę. I z tej wielkiej skarbnicy Ania zniosła mi pięć trąbek. Zależało mi, żebym chwilę na nich pograł, bo instrumenty nie powinny leżeć – dużo tracą wtedy na brzmieniu, a nawet fizycznie się rozpadają. Oczywiście zgodziłem się je naoliwić i zagrać kilka dźwięków, bo jak często masz taką możliwość, by mieć dostęp do wszystkich instrumentów Tomka Stańki? Zacząłem od trąbek Monette, które są jak auta Tesli. To są przedmioty, które wyprzedzają swoją epokę. Są tak dobre, tak przemyślane, że pomimo kosmicznej ceny na egzemplarz czeka się dobre dwa lata. Zacząłem od nich, bo dla trębacza pograć na takim instrumencie to jest spełnienie marzeń. Brałem kolejne trąbki i nagle doszedłem do czarnego futerału z paskiem na ramię ze skóry węża, o którym Anna powiedziała, że ojciec zrobił go sobie własnoręcznie. Otworzyłem go i zobaczyłem srebrny instrument, który wyglądał tak, jakby nikt na nim nie grał przez ostatnie 10 lat. Zdążył zaśniedzieć, a i jego mechanika nie działała najlepiej. Niemniej zacząłem na nim grać. I od razu wiedziałem, że to jest ta trąbka. To brzmiało tak „stańkowo”: bogaty dół, jasna góra. Przeszywający dźwięk. Wiedziałem, że to jest instrument, którego bardzo chciałbym użyć w nagraniach. Ania nie tylko się na to zgodziła, ale zasugerowała, by nie trzymać tego w tajemnicy. By o tym mówić.

Poznałeś historię tego instrumentu?

Z racji tego, że gram na instrumentach tej samej marki, miałem kontakt z tą firmą. Napisałem do nich, podając im numery seryjne tej trąbki i prosząc, aby ustalili, gdzie i kiedy został kupiony ten egzemplarz. Okazało się, że Stańko nabył go w Stanach w 1994 r. Zanim przeszedł na monette’y, nagrał na niej kilka naprawdę znanych płyt. Towarzyszyła mu w tych najtrudniejszych czasach wychodzenia z nałogów, kiedy musiał sobie wszystko na nowo poukładać w życiu i muzyce.  Kiedy wziąłem ją do ręki, od razu słyszałem, że jest dobra. Niemniej po tylu latach potrzebowała kilku godzin, by ożyć. Przysłuchiwanie się temu, doświadczanie tego było naprawdę mocne. 

Na Individual Beings zebrałeś muzyczne indywidualności z różnych pokoleń i scen. Grają z Tobą Irek Wojtczak, Jan Młynarski, Grzesiek Tarwid – liderzy, kompozytorzy. Jak to jest, kiedy tak wielu wyrazistych twórców zjawia się nagle w jednym studiu? 

Miałem o tyle łatwiej, że mogłem dobrać muzyków na potrzeby konkretnego zamówienia, które przyszło z Łodzi. Wiedziałem, że to będą właśnie te osoby i bardzo mi na tym zależało. Ja tak rozumiem to, co powiedział Stańko – i też nauczyłem się tego od niego bezpośrednio i pośrednio, słuchając jego muzyki – że indywidualność jest największą wartością w sztuce. Tworzenie rzeczy wspólnie jest ważne, ale kluczowe pozostaje zachowanie swojej tożsamości. Scenicznej osobowości, charakterystycznego brzmienia i języka, którym operujemy. Dlatego moim zadaniem było przedstawienie im form, w których mają się poruszać po swojemu. Wymagałem wręcz tego indywidualizmu. Żeby go nie ukrywać, ale wręcz eksponować. Co do samego procesu nagrywania Individual Beings to oczywiście czasem dyskutowaliśmy, lecz kreatywność sama w sobie nigdy nie jest problemem.

Czytaj również:

Ulotne melodie Ulotne melodie
i
zdjęcie: archiwum Marcina Dymitera
Opowieści

Ulotne melodie

Rozmowa z Marcinem Dymiterem
Aleksandra Kozłowska

Szukamy pięknych widoków, utrwalamy je na zdjęciach. Ale muzyk Marcin Dymiter przypomina, że liczy się też piękny pejzaż dźwiękowy. Taki, gdzie pierwsze skrzypce grają szum drzew, świergot wróbli i bzyczenie pszczół.

Field recording, czyli nagrania terenowe, to rejestrowanie dźwięków w środowisku naturalnym, poza studiem. Na przełomie XIX i XX w. służyły głównie etnografii – badacze utrwalali tradycyjne pieśni i muzykę lokalnych społeczności. Ale field recording to także zapis brzmień przyrody. Przed rozmową z Marcinem Dymiterem słucham płyty Pejzaż dźwiękowy Pomorza. Jest zimny, pochmurny wieczór, ale gdy zamykam oczy, otacza mnie rechot żab, zgrzytanie trzciniaków z rezerwatów Wyspy Sobieszewskiej, plusk fal. Momentalnie (i mentalnie) przenoszę się w letni dzień, nad jezioro, gdzie często pływam kajakiem, słucham ptaków i szelestu trzcin. Nie sprawiłoby tego żadne zdjęcie, choćby nie wiem jak piękne. Wręcz czuję na twarzy ciepło słońca, zapach lekko mulistej wody…

Czytaj dalej