Kilka lat temu miałem okazję znaleźć się na nowojorskiej domówce zorganizowanej z okazji żydowskiego święta Rosz ha-Szana. Pomimo doniosłego wydarzenia atmosfera była luźna. Z głośników dobiegały popowe i hiphopowe przeboje, a różnorodni goście częstowali się różnorodnymi używkami. Vermont, Nowy Jork, Jemen, Polska i Gwatemala – wszyscy z upływem godzin coraz gorzej mówiliśmy po angielsku. I kiedy minęła północ, a my zbliżaliśmy się do jakiejś imprezowej kulminacji, nagle ktoś wyłączył muzykę, a na środku salonu zameldował się z gitarą mój nowojorski znajomy. Nie zagrał jednak ani Springsteena, ani Nirvany, ani akustycznej przeróbki jakiegoś wakacyjnego hitu. Dostaliśmy za to pół godziny instrumentalnego, granego fingerstyle’em folku gdzieś z Appalachów. Wszyscy byli zachwyceni.
Od tamtego wieczoru przestałem się dziwić liczbie młodych gitarzystów podążających tropem Johna Faheya, Lea Kottke czy – sięgając głębiej w przeszłość – Hanka Williamsa. Te pieśni z Appalachów, jak i sam fingerstyle, to nie tylko ważna składowa ich dziedzictwa, ale także muzyka ciesząca się wciąż pewną popularnością. Do grupy młodych wirtuozów, którzy postanowili zgłębiać tradycje psychodeliczne i folkowe, można zaliczyć choćby Steve’a Gunna, Williama Tylera czy Jamesa Blackshawa. Tym śladem podąża również niespełna 30-letni Daniel Bachman. Artysta, którego kompozycje z płyty na płytę stają się co prawda dłuższe, trudniejsze i bardziej pokręcone, ale nie ma wątpliwości, że wyrastają gdzieś z dzikich zboczy Appalachów.
Nagrany po rocznym rozbracie ze studiem tegoroczny album Bachmana odkrywa nowe oblicze kompozytora. Wbrew tytułowi The Morning Star to płyta dość mroczna. W rozpoczynającym ją Invocation rezonujące długo metalowe misy i inne perkusjonalia wprowadzają niepokojący klimat, który potęguje tylko przesterowany głos radiowego spikera. Przez pierwsze minuty The Morning Star obcujemy z muzyką bliższą nagraniom industrial czy noise niż gitarowemu folkowi. Na ten ostatni instrument musimy zresztą trochę poczekać, ponieważ po misach wchodzą skrzypce wibrujące w stylu kompozycji Tony’ego Conrada. Z jednej strony Invocation to najbardziej radykalna kompozycja na The Morning Star, z drugiej – nawet bardziej tradycyjne Sycamore City czy New Moon łączą w sobie wirtuozowskie partie gitary z trzaskami radioodbiornika, nagraniami terenowymi czy wydobywanymi z organków ponurymi drone’ami.
Na najnowszym albumie Bachmana szlachetny folk co rusz musi się mierzyć z audialnym szumem i brudem. I nie dzieje się to przypadkowo. Artysta przyznaje, że jedną z przyczyn jego długiego milczenia, a zarazem inspiracją do nagrania The Morning Star było zagubienie spowodowane wynikiem wyborów prezydenckich w USA. Ukazanie, jak piękna tradycja eroduje pod wpływem dźwiękowego chaosu i brudu, nie jest więc u Bachmana przypadkowe, jest symboliczne.