Budowanie mostów Budowanie mostów
i
Adam Macedoński – rysunek z archiwum, nr 661/1957 r.
Przemyślenia

Budowanie mostów

James Hatch
Czyta się 11 minut

Jestem weteranem amerykańskiej marynarki wojennej. W wieku 52 lat zacząłem studia na Yale. Wbrew pozorom to misje podobnego kalibru.

W maju 2019 r. w ramach programu studenckiego Eliego Whitneya zostałem przyjęty na Yale University. Jako 52-latek jestem najstarszym studentem pierwszego roku (studia powinienem ukończyć w roku 2023). Właściwie nie wiedziałem, czego się spodziewać. Znałem niesławny klip na YouTubie, na którym student krzyczy na wykładowcę. Słyszałem doniesienia o skandalach związanych z przyjmowaniem na studia i wiedziałem, że Yale University też był uwikłany w ten nieszczęsny proceder. Wiedziałem także, że o studentach tej uczelni, podobnie zresztą jak i innych elitarnych uczelni Ligi Bluszczowej, mówi się „śnieżynki”.

Dlaczego Yale

W tym miejscu powinienem chyba napisać coś o sobie. W szkole byłem trudnym i niezbyt zdolnym uczniem. W wieku 17 lat zaciągnąłem się do wojska i kolejne 26 lat spędziłem w marynarce wojennej. Z tego przez 22 byłem przypisany do morskich operacji specjalnych. Przeszedłem trening Navy SEAL dwukrotnie, odpadając za pierwszym razem i z wielkim trudem kończąc go za drugim podejściem. Wziąłem udział w wielu misjach bojowych, a w 2009 r. – w trakcie operacji uwalniania amerykańskiego zakładnika – zostałem ranny. Codziennie obcowałem z ludźmi lepszymi ode mnie. Dzięki temu sam czyniłem postępy. Na szacunek kolegów w oddziale trzeba było zasłużyć. I to każdego dnia, bo każdy dzień służby był udowadnianiem swojej wartości. Proces weryfikacji w armii jest niezwykle wymagający, a odsetek tych, którzy nadają się do oddziałów specjalnych i zostają zakwalifikowani, jest bardzo niski. Może to niecodzienna analogia, ale mimo krótkiego czasu spędzonego na uniwersytecie w podobny sposób myślałem o Yale.

Kiedy już się otrząsnąłem po wiadomości potwierdzającej przyjęcie na studia, zdecydowałem, że przeniosę się do stanu Connecticut i spróbuję jak najlepiej wykorzystać nową dla mnie sytuację. Wiele osób pytało mnie, dlaczego w wieku 52 lat chcę iść na studia i dlaczego wybrałem uczelnię z Ligi Bluszczowej. Bez problemu mogłem przecież zostać w Wirginii i zapisać się do lokalnego college’u niedaleko domu. Mając jednak na uwadze doświadczenia z wojska, utożsamiałem wymagający proces rekrutacji z wysoką jakością i nowymi możliwościami, jakie się przede mną otworzą. Nie myliłem się. Przede wszystkim chciałem jednak stać się lepszym człowiekiem. Czułem, że światowej klasy edukacja w tak niezwykłej instytucji, jaką jest Yale, pomoże mi to osiągnąć. Można się zastanawiać, czy istnieją inne placówki oferujące równie wspaniałe kształcenie. Oczywiście, ale ja wybrałem Yale.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Dzieciaki i Homer

Pierwsze zajęcia były przerażające. Nie wiem, czy dla młodzieży z mojego roku też, ale dla mnie – jak cholera. Było to seminarium ze wspaniałym sterlingowskim profesorem [najwyższy stopień naukowy przyznawany na Yale University – przyp. red.] literatury porównawczej Davidem Quintem. Ten niesamowity człowiek poświęcił literaturze całe życie i dokładnie wie, o czym mówi. Dyskusja dotyczyła Iliady. Czytałem fragmenty tego dzieła mniej więcej 20 lat temu i niewiele z nich rozumiałem. Jednak dopiero słuchając profesora Quinta, uświadomiłem sobie, że nie rozumiałem z tego dzieła nic a nic.

Inni studenci wydawali się dzieciakami. Cholera, byli dzieciakami, ale kiedy zaczynali mówić – a dla wielu z nich angielski był językiem obcym – przypominali wytrawnych mówców. Zdobyty przeze mnie w marynarce wojennej doktorat z przeklinania nie okazał się tu zbyt przydatny. Ci młodzi ludzie byli uważnymi czytelnikami i choć brakowało im doświadczenia życiowego, od którego mogliby odbić książkową wiedzę, z zaangażowaniem wnikali w literaturę.

W pewnym momencie powiedziałem: „Hej, może jestem tylko starym gościem w grupie bystrych ludzi, ale uważam, że…”. Wszyscy zareagowali śmiechem, niektórzy nerwowym, ponieważ naprawdę byłem wśród nich kimś obcym. Ot, starszy facet z wytatuowanymi ramionami i owczarkiem holenderskim przy nodze – psem opiekunem z wytartą amerykańską flagą naszytą na uprzęży.

Profesor Quint podszedł do mnie później i zagadnął: „Doceń swoją inteligencję, ty też jesteś bystry”. Pomyślałem wówczas, że udało mi się go nabrać! Jednak kiedy oddałem swoją pierwszą pracę pisemną, okazało się, że nikogo nie nabrałem, ale to już inna historia.

Po kilku wykładach zacząłem poznawać kolegów z roku. Okazało się, że wszyscy są interesującymi ludźmi i mimo młodego wieku bardzo poważnie podchodzą do swoich zadań.

Różne światy?

Szczególnie zaskoczyła mnie jedna z dziewcząt. Podeszła do mnie kiedyś po wykładzie i powiedziała: „Jestem szczęśliwa, że mogę studiować na Yale i być z tobą w grupie. Mój dziadek uczył się tutaj, ale kiedy wybuchła druga wojna światowa, zaciąg­nął się do marynarki wojennej i był pilotem na Pacyfiku. Później wrócił do Yale, ale nie dał rady ukończyć studiów. Zamykał się w swoim pokoju i pił. W końcu musiał opuścić to miejsce, więc czuję się tak, jakbym pomagała mu teraz skończyć Yale, i robię to w towarzystwie prawdziwego weterana”. Byłem zaskoczony i poruszony. I to bardzo! Potem dodała: „Mogę ci wysłać jego zdjęcie”. Odpowiedziałem, że chętnie je zobaczę.

Tego samego wieczoru wysłała mi fotografię swojego dziadka. Czytałem wiele historii o ludziach takich jak on i uważam ich za bohaterów. To jasne, że dla niej dziadek jest kimś wyjątkowym; on na pewno też jest z niej dumny. Ten niezwykły kontakt z weteranem drugiej wojny światowej poprzez jego wnuczkę był dla mnie prawdziwym darem. Jednym z wielu, bo ta wspaniała instytucja daje mi coś codziennie.

Chciałbym w tym miejscu podkreślić, że to, co dzisiaj nosi nazwę zespołu stresu pourazowego (PTSD), było z nami od zawsze. Niektórzy z nas, weteranów, nie doświadczą tego zaburzenia, inni zaś, jak ja czy dziadek mojej koleżanki z roku, będą musieli się z nim zmierzyć.

Któregoś razu, w trakcie innego wykładu z literatury, wspomniałem o książce Taxi Driver Wisdom (Mądrości taksówkarza) Risy Mickenberg, Joanne Dugan i Briana Lee Hughesa, którą przeczytałem przed laty. Po zajęciach dowiedziałem się od kilku studentów, że kiedy ich ojcowie przybyli do Stanów Zjednoczonych, pracowali jako taksówkarze. Warto się nad tym zastanowić. Ci studenci są Amerykanami w pierwszym pokoleniu. Ich rodzice emigrowali do tego kraju i zaczynali właśnie w ten sposób. Teraz ich dzieci uczęszczają na Yale University. Jestem patriotą i tego typu historie uświadamiają mi, że – wbrew niekończącej się krytyce – American dream wciąż żyje. Ilekroć widzę te dzieciaki, moje serce skacze z radości.

Roztopić śnieżynki

Spróbuję ustosunkować się teraz do kwestii śnieżynek. Według miejskiego słownika śnieżynka to ktoś, kto uważa się za wyjątkowego i niepowtarzalnego, choć w rzeczywistości taki nie jest. Określenie zdobyło popularność dzięki filmowi Podziemny krąg (ang. Fight Club), w którym jeden z bohaterów mówi: „Nie ma w was nic szczególnego. Nie jesteście piękni i niepowtarzalni jak śnieżynki. Jesteście taką samą gnijącą materią organiczną jak wszystko inne”. Od czasu do czasu słyszę to określenie z ust moich przyjaciół. Pytają np.: „Co tam u tych liberalnych śnieżynek?”.

Możecie być pewni, że nie spotkałem ani jednego dzieciaka, który zasługuje na to określenie. Żaden z nich nie uważa się za kogoś nadzwyczajnego w stopniu większym niż jakikolwiek inny młody człowiek w przedziale wiekowym między 18. a 22. rokiem życia. Ponadto każdy z nich haruje jak wół. Poprosiłem kilkoro z nich o pomoc przy pisaniu prac. Jedna dziewczyna pomogła mi w korekcie mojej prozy. Moim zdaniem kiedyś zostanie prezydentem, i mówię to zupełnie serio. Ostatnio jeden z moich bliższych kolegów z roku, chłopak z Portland w Oregonie, opowiadał mi o pewnym szalonym problemie matematycznym, nad którym właśnie pracuje, i o pięknie, które się w nim kryje. Jest też w naszej grupie młody człowiek, który wychowywał się na Alasce i od najmłodszych lat pracował na łodziach rybackich; gra także na wiolonczeli. Jest również niezwykła młoda kobieta z Chicago, która napisała artykuł do „Yale Daily News” o wadze demonstracji przeciwko przypadkom nieuprawnionego użycia broni przez policję. Jesteśmy zupełnymi przeciwieństwami. Ja na pierwszy rzut oka reprezentuję patriarchat, a ona to młoda czarnoskóra dziewczyna, która popiera manifestacje. Pochodzimy z różnych światów, a mimo to czytamy te same klasyczne dzieła z równie otwartymi sercami i umysłami.

Bezpieczna przestrzeń

Ostatnio spotkaliśmy się ze sławnym pisarzem z think tanku prowadzącego badania nad relacjami społecznymi na uniwersytecie. Była nas czwórka: dwóch młodych mężczyzn, wspomniana kobieta z Chicago i ja, stary gość. Kiedy chłopcy zaczęli wyrażać swoje zdanie, dziewczyna – po raz kolejny pragnę podkreślić jej wyjątkowość – użyła określenia „bezpieczna przestrzeń”. Mocno mnie to uderzyło. Tam, skąd pochodzę na sam dźwięk tych słów ludzie przewracają oczami i rechoczą [na amerykańskich kampusach tworzy się tzw. bezpieczne przestrzenie dla osób zmagających się z różnego rodzaju marginalizacją, związaną np. z orientacją seksualną; mogą tam uzyskać pomoc, wzajemnie się wspierać, skorzystać ze wsparcia specjalistów – przyp. red.]. Jednak tym razem byłem w prawdziwym szoku. Okazało się, że dotąd nie rozumiałem tego terminu. Młoda kobieta, która go użyła, niczego się nie bała. Sama była uosobieniem życiowej siły i dobra. Nie potrzebowała, by ktokolwiek zapewniał jej komfortowe warunki. Przez bezpieczną przestrzeń rozumiała okoliczności, w których trudne tematy może poruszać otwarcie, bez ryzyka, że ktoś jej nie uszanuje lub surowo ją osądzi. To działa w obie strony. Ona czuła się komfortowo, choć musiała konfrontować się z takimi rzeczami jak arystotelesowska idea, że niektórzy rodzą się niewolnikami. Tymczasem prawdziwe pytanie brzmiało: jak w tej dyskusji odnajduje się biały 52-latek? Czy czułem dyskomfort? Tak. I jestem za to doświadczenie wdzięczny. Dobrze jest zastanawiać się nad czymś, czego się nie rozumie lub co przez większość życia wypierało się ze świadomości.

Bez uprzedzeń

Wychodzenie ze strefy komfortu to klucz do wszystkiego, co się tutaj dzieje. Świat uniwersytetu nie różni się zresztą znacząco od świata operacji specjalnych, gdzie trzeba wykonać zadanie bez względu na pogodę czy własne odczucia. Studenci rozumieją, że na uczelni można otwarcie atakować idee i żarliwie, ale z szacunkiem o nich dyskutować, z pożytkiem dla ludzkości. To właśnie takie miejsca nazywam bezpieczną przestrzenią i cieszę się, że istnieją. Tutaj, w programie Directed Studies, uczymy się dyskutować i pisać eseje, zamiast utwierdzać się w swoich przekonaniach i ograniczać do znanych nam „źródeł”. Obcując z ponadczasowymi tekstami i wielkimi ideami, wskakujemy na głęboką wodę. Uczymy się rozmawiać o tych ideach, stając twarzą w twarz z ludźmi, którzy poświęcili im całe naukowe życie.

Moim zdaniem prawdziwe śnieżynki to ci, którzy obawiają się takiej formuły. Nieszczęśnicy, którzy nigdy nie spróbowali naprawdę porozmawiać z innymi ludźmi i najprawdopodobniej podczas dyskusji, choć będą przy tym uprzejmi, w niczym się z nimi nie zgodzą.

Rzucam wam zatem wyzwanie – wy, wszyscy przemądrzali i twardogłowi – byście usiedli w gronie osób, które mają odmienne zdanie niż wy, i spróbowali się otworzyć na inny punkt widzenia.

Nie chodzi mi o to, byście porzucili swoje głębokie przekonania na rzecz „mądrości” zalewających media społecznościowe z myślą o obserwujących was użytkownikach. To właśnie fałszywa bezpieczna przestrzeń, gdzie nie ma żadnej odpowiedzialności za słowo. Tu, na Yale, moje podejście niewątpliwie uległo zmianie. Dla mnie fakt, że ktoś się myli lub że wciąż się uczy, nie przynosi ujmy. Przynoszą ją dopiero dobrowolna ignorancja oraz brak szacunku dla innych.

Służba i budowa

W Dzień Weterana na jednym z kampusów powieszono kilka amerykańskich flag, więc po drodze na zajęcia zatrzymałem się i zrobiłem mojemu psu zdjęcie na ich tle, a następnie wysłałem je znajomym. Później na jednej z flag jakaś studentka umieściła pomalowaną na czerwono rękawicę, wyrażając chyba swoje niezadowolenie. Nie jestem jednak pewien z czego.

Tego samego popołudnia po wykładzie kilka osób ze studiów podarowało mi okolicznościową kartkę z podziękowaniem za moją służbę. Byłem wzruszony i zaskoczony. Ci młodzi ludzie ciężko pracują. Są niezwykle życzliwi i wciąż się nad czymś zastanawiają. Nie mają nic wspólnego z cechami, które często im się przypisuje.

Jeden z moich nauczycieli, profesor filozofii, powiedział mi kiedyś: „Dobry przywódca to ktoś, kto buduje mosty”. Prof. David Charles, wcześ­niej w Oxfordzie a teraz na Yale uczy młodych i bystrych oraz starszych, podobnych do mnie studentów najtrudniejszego, moim zdaniem, przedmiotu. Robi to od ponad 30 lat. Rewelacyjny nauczyciel, a jednocześnie skromny i uprzejmy człowiek.

Jego słowa zmotywowały mnie do budowania mostów. Choćby na małą skalę i nawet jeśli ma to być tylko zachęta do rozpoczęcia rozmowy, w której nie będziemy już wyrzucać sobie, co nas dzieli – ta grupa przeciwko tamtej – i zaczniemy wreszcie szukać tego, co nas łączy. Ludzkość nie potrzebuje więcej zatargów z powodu uprzedzeń. Tym, czego potrzebuje, jest właśnie ich ograniczenie. Pierwszym krokiem na drodze do mniej skonfliktowanego społeczeństwa jest szukanie podobieństw, a drugim, i to bardzo nam teraz potrzebnym – wzajemny szacunek.

Pierwsza cegiełka

Zanim pomyślicie, że jestem jakimś kaznodzieją, zwróćcie proszę uwagę, że przybywam ze świata, w którym naturalną postawą był sprzeciw wobec tego wszystkiego, o czym teraz mówię. Szukałem powodów, by ignorować opinie osób, których nie szanowałem. Wielu ludziom odmawiałem prawa dzielenia się swoimi przemyśleniami. Jeśli chodzi o kwestię bezpieczeństwa narodowego, uważałem wręcz, że nie warto liczyć się z opinią kogoś, kto nie walczył z bronią w ręku.

Niech to będzie moja pierwsza cegiełka pod budowę mostu między studentami z Yale a osobami, które przypominają mnie samego sprzed studiów. Liczy się każdy, kto nie odrzuca tego amerykańskiego eksperymentu. Niech dołoży swoją cegiełkę. Między nami, ludźmi, wciąż jest więcej podobieństw niż różnic. Yale! Dziękuję ci za to, że w wieku 52 lat zostałem adeptem sztuki budowania mostów.

Kiedy na początku semestru razem z innymi studentami siedziałem w Woolsey Hall, mając obok siebie innego weterana, który służył w 82. Dywizji Spadochronowej, rektor Yale Peter Salovey powiedział: „Tak dużo rzeczy wciąż nie wiemy. Bądźmy więc pokorni, przyznajmy, że tak wiele pozostaje jeszcze do odkrycia. Koniec końców, gdybyście znali odpowiedzi na wszystkie pytania, nie potrzebowalibyście Yale. A gdyby ludzkość również znała wszystkie odpowiedzi, to nikt na świecie nie potrzebowałby Yale”.

Powróćmy do tematu mostów. Muszę jeszcze wymyślić, jak taki most zbudować. Dobrze, że znalazłem miejsce, w którym mogę liczyć na pomoc. I jeśli jest ono pełne śnieżynek, to z dumą przyznaję, że jestem jedną z nich. Jestem weteranem – śnieżynką.


Pierwotnie tekst ukazał się na stronie gen.medium.com. Tytuł, lead i śródtytuły zostały dodane przez redakcję „Przekroju”.

Czytaj również:

Memem w zgredów Memem w zgredów
i
ilustracja: Michał Loba
Opowieści

Memem w zgredów

Paulina Wilk

Buntujcie się! – mówią im dorośli. – Macie przebudować świat! Odpowiedzią młodych jest jednak nowa etyka łagodności.

Przetaczająca się przez świat pandemia koronawirusa wyostrzyła wiele zjawisk. Jednym z nich jest marginalizowanie ludzi młodych – ignorowanie ich problemów, szans, a nawet samego ich istnienia. W ostatnich miesiącach bohaterami doniesień byli najbardziej zagrożeni, czyli seniorzy, których na starzejącym się demograficznie Zachodzie jest wielu. Tymczasem młodzi zupełnie zniknęli z kadru. Na wiele tygodni zniknęli także z przestrzeni, którą przez cały rok 2019 zdominowali swoimi wytrwałymi protestami – z ulic Hongkongu, placów Sudanu, arterii miast Europy i Australii. Lęk przed zarazą odciął tę drogę zapalczywym, często nieletnim obrońcom wolności, Ziemi i zrównoważonego rozwoju. Rządy, policja i wojsko nie radziły sobie z determinacją młodych: w Sudanie upadł reżim, w Hongkongu chwieje się chiński smok. Pandemia spadła im jak z nieba.

Czytaj dalej