Bukiet róż do Westminsteru Bukiet róż do Westminsteru
Przemyślenia

Bukiet róż do Westminsteru

Jan Błaszczak
Czyta się 3 minuty

Reżyserzy zawsze chętnie używali kina kostiumowego do komentowania współczesności. Taki zabieg pozwala na obranie niesztampowej perspektywy, stworzenie wrażenia dystansu oraz uniknięcie posądzeń o politykierstwo. Za pomocą samego dźwięku trudno zbudować taką wielowymiarową, opartą na napięciach pomiędzy współczesnością a światem przedstawionym, opowieść. Kiedy więc muzycy reprezentujący szeroko pojętą popkulturę biorą się za bary z historią, zwykle kończy się to szkolną akademią. Tym większe wrażenie zrobiła na mnie wydana w 2017 r. płyta Peasant Richarda Dawsona, na której pochodzący z Newcastle pieśniarz śpiewał o Wielkiej Brytanii doby wczesnego średniowiecza. W jego utworach nie lśniły jednak zbroje ani łzy w oczach królewien. Dawson śpiewał raczej o niedolach prostych ludzi: żołnierzy, prostytutek, żebraków. I robił to w sposób, który pozwalał słuchaczowi współodczuwać z bohaterami sprzed tysiącleci.

Informację o tym, że artysta na swojej następną płycie zamierza przyjrzeć się życiu współczesnej brytyjskiej prowincji, przyjąłem z entuzjazmem. Miałem ku temu solidne podstawy. Po pierwsze, bałaganowi wokół brexitu i ogólnej degrengoladzie londyńskich elit zawdzięczamy już sporo bardzo dobrych albumów. Po drugie, większość z nich wywodziła się ze środowisk zajmujących się hip-hopem i grime’em i cechował je agresywny, raczej zero-jedynkowy przekaz. Nawet jeśli ideowo słuszny, to na dłuższą metę nudnawy. Dawson ze swoją spostrzegawczością i empatią mógł sportretować życie pogubionej Wyspy w mniej jaskrawych barwach. Wreszcie, sama stylistyka folkowej pieśni wydawała mi się interesująco współgrać z obraną przez niego tematyką. Oczekiwania miałem więc spore, a mimo to 2020 znacznie je przerosło.

Dawson, który na poprzedniej płycie rzucił wyzwanie najlepszym twórcom kina kostiumowego, tym razem nagrał zbiór opowieści godnych kina Kena Loacha. Prostych, bezpośrednich, ale też alegorycznych, przypowieściowych. Bohater singlowego Jogging ucieka od paraliżujących go społecznych lęków w biegi długodystansowe. Czy to prosta pochwała aktywności fizycznej? W pewnym stopniu tak, ale przede wszystkim to sugestywny obraz rozdygotanego pokolenia „beta-blokersów”. Od strony muzycznej ten bogato zaaranżowany utwór podąża krok w krok za głosem Dawsona, co mogłoby być marnowaniem potencjału muzyków, gdyby nie akrobacje wokalne artysty. Ze swoim wymykającym się logice przeciąganiem sylab, nagłym przyspieszaniem, przechodzeniem w falset, wydaje się, jakby Dawson pisał melodie w czasie rzeczywistym. Prawdę mówiąc, w tym podejściu czasem bardziej przypomina mi on przeskakujących między flow mistrzów rapu niż folkowych bardów.

Bohaterowie piosenek Dawsona są przejmujący, bo łatwo się z nimi utożsamić. Jogging to historia mężczyzny, który panicznie boi się ludzi, a wolny czas trawi na przeglądaniu w Internecie mieszkań, na które nigdy nie będzie go stać. W Two Halves przyglądamy się rozpalonemu do czerwoności ojcu podczas meczu piłkarskiego, w którym gra jego synek. To postaci z krwi kości: szlachetne i słabe, często bezsilne wobec systemu, w którym przyszło im żyć. Mój ulubiony utwór na płycie? Civil Servant opowiadający o pracowniku brytyjskiej opieki społecznej, który ma już dość codziennego odmawiania pomocy potrzebującym. Pierwsza zwrotka tej piosenki wraz z poprzedzającym refren mostkiem („All over the city we arise, arise / For a job we despise, despise, despise”) ma w sobie siłę klasowego hymnu w stylu Magnificent Seven The Clash. Tę przygnębiającą opowieść Dawson kontruje zaskakująco budującą historią sąsiedzkiej solidarności w obliczu tragedii. I znów: czy nie znamy tego aż za dobrze?

Naprawdę, jeszcze kilka takich płyt i będę musiał wysłać bukiet róż do Westminsteru.

 

 

Czytaj również:

Fun Fun
Przemyślenia

Fun

Jan Błaszczak

W czasie kilkunastu lat działalności Roberta Piernikowskiego jego twórczość stale ewoluowała. Nawet jeśli nie były to zmiany drastyczne, każdy kolejny album wprowadzał do niej nowe rozwiązania i pomysły. Nie zmieniała się natomiast postawa Piernikowskiego jako artysty osobnego. Autora niedającego się wpisać w jakieś konkretne środowisko nie tylko ze względu na tworzoną przez niego muzykę, lecz także za sprawą wymykających się jednoznacznej interpretacji światów, które kreował w swoich piosenkach. Przyszpilenia nie ułatwiał sam Piernikowski – udzielając mglistych wypowiedzi w wywiadach, unikając kooperacji z innymi muzykami. 

Dlatego zaskoczyła mnie informacja, że Piernikowski pojawi się na epce Klan zespołu Coals. Po kilku miesiącach widzę jednak, że tamta obecność i powstały w ten sposób utwór Entele, pentele był nie tyle wyjątkiem, ile zapowiedzią nowego etapu. Po – by zacytować Tymańskiego – 100 latach undergroundu Piernikowski postanowił zbliżyć się trochę do głównego nurtu. Zresztą wygląda na to, że sam mainstream zapukał do jego drzwi. Wysoko oceniane płyty solowe i nagrywane w duecie Syny, ekscytujące i dopracowane w każdym calu koncerty, ale także nieprzenikniona natura artysty – to wszystko wytworzyło środowiskową modę na autora The best of moje getto. A ten postanowił się przed tym zainteresowaniem nie wzbraniać. Oczywiście, przy tej okazji pojawiły się głosy, że wraz z przenosinami do większej wytwórni (Asfalt) i otworzeniem się na artystów z innych środowisk Piernikowski oficjalnie się skończył. Nie przekonuje mnie jednak taki dogmatyzm. Skoro sam Krzysztof Zanussi nie zabrania nam oglądać filmów Marvela, to kim ja jestem, by zabraniać komukolwiek słuchania Piernikowskiego z Brodką.

Czytaj dalej