W upalne dni naturalny odruch każe szukać schronienia w cieniu. Południe to godzina, gdy słońce, bez którego nie byłoby życia, okazuje swoją niszczycielską siłę. Tylko w cieniu można znaleźć ratunek.
Źle kończy, kto zapomina o tym, że słońce ma swoją mroczną, destruktywną stronę. Słowiańska mitologia znała południcę – złośliwego, morderczego demona, latem polującego na tych, którzy niebacznie w samo południe przebywali w polu. A sławny mistrz chrześcijańskiej ascezy Ewagriusz z Pontu pisał o najuciążliwszym ze wszystkich demonie południa, nazywanym inaczej demonem acedii, który w środku dnia poraża ludzi uczuciem bezsiły i beznadziei. Dręczy ich przeczuciem, że życie, które prowadzą, jest klęską. Pobudza do nerwowych ruchów i rozpaczliwego poszukiwania czegoś, co potwierdzi wartość oraz sens ich istnienia. I jak słońce doskwiera najbardziej w południe, gdy jest w zenicie i zaczyna skłaniać się ku zachodowi, tak samo demon acedii ze szczególną zaciekłością dopada ludzi w zenicie życia. W owym krytycznym momencie, gdy wiadomo, że przeszło się już dość długą drogę i że czas, jaki pozostał – nieważne, ile by go było – jest skończony, właśnie wtedy demon zatruwa duszę zwątpieniem, podsuwa myśl o pustce ludzkiej egzystencji i pogrąża w rozpaczy.
W mitologicznych opowieściach ambiwalencja sięga podstaw stworzenia. W Starym Testamencie zanim Bóg i Szatan staną naprzeciw siebie i Bóg skupi w sobie całe dobro, pozostawiając zło diabłu, otóż zanim dojdzie do tego radykalnego rozdziału, okazuje się, że rzeczywistość boska jest znacznie bardziej skomplikowana. Diabeł nie jest przeciwnikiem Boga, lecz należy do niego i na jego zlecenie poddaje ludzi próbom. Jest, na co zwraca uwagę Alfonso di Nola w swojej monografii o diable, wrogiem ludzi, nie zaś Boga. Jak w scenie otwierającej Księgę Hioba, gdy przed Panem stawiają się Synowie Boży, a wśród nich Szatan. To z nim Bóg rozmawia o Hiobie i przekonany jego argumentami oddaje mu Hioba: „Oto wszystko, co ma, jest w twojej mocy, na niego tylko nie wyciągaj ręki”. Także w historii opowiedzianej w Pierwszej Księdze Samuela Bóg rozczarowany królem Saulem posyła mu złego ducha, który go dręczy. Tę boską niejednoznaczność znakomicie oddaje zdumiewające wezwanie z utrwalonej w tradycji za sprawą Wulgaty (choć biblijnie niepoprawnej) wersji Modlitwy Pańskiej: „I nie wódź nas na pokuszenie!”. Czy Bóg może wodzić na pokuszenie?
Wyzwanie rzucone Bogu
Znana brytyjska psychoanalityczka Hanna Segal (urodzona w Łodzi) w eseju Rozczarowanie: historia Adama i Ewy oraz Lucyfera analizuje wersję upadku Lucyfera opowiedzianą przez Miltona w Raju utraconym. Najpierw Bóg zbiera swoich aniołów i ogłasza im, że miejsce po jego prawicy zajmie jego Syn. Nakazuje wszystkim oddać mu hołd i przysiąc posłuszeństwo. Lucyfer, który dotąd był najpierwszym z archaniołów, nie może się pogodzić z upokorzeniem i wraz ze swymi zwolennikami rzuca Bogu wyzwanie. Przegrywa. Z nieba zostaje strącony w chaos. Wie, że będzie mógł wrócić, jeśli uzna się za winnego i ukorzy przed Bogiem. Tę szansę jednak odrzuca i do swych towarzyszy mówi: „Lepiej być władcą w piekle niż sługą w Niebiosach”.
Religijna tradycja każe widzieć w postawie Lucyfera wzór buty, za którą spotyka go słuszna kara. Ale – zwraca uwagę Segal – to w postawie Boga jest coś okrutnego. W istocie jak zły ojciec, jak wielu złych ojców, którzy przewijają się w historiach opowiadanych w gabinetach terapeutycznych, Bóg odpycha od siebie Lucyfera, który pogrążony w rozpaczy nie widzi dla siebie innego wyjścia niż bunt. Bo przecież nie jest wyjściem upokorzenie się. Co pozostaje Lucyferowi? Dookoła siebie widzi samo zło, na które reaguje agresją. Piekło jest manifestacją jego rozpaczy i jego złości. Tworzy wokół siebie paranoiczną rzeczywistość, w której triumfuje i w którą stara się wciągnąć znienawidzony przez siebie świat stworzony przez Boga.
Bóg, odrzucając i degradując Lucyfera, wodzi go na pokuszenie. Strącając go na dno rozpaczy, uwalnia najbardziej mroczną część jego natury. Syn Jutrzenki, który niedawno należał do boskiego dworu, pogrąża się w ciemności. Ale zwodząc Lucyfera, Bóg zwodzi również cały stworzony przez siebie świat. Upadek Lucyfera uwalnia Boga od ciemności, od zła i odpowiedzialności za nie. Świat ludzi, wpatrzonych w Boga, od samego początku będzie rozdarty między ideą dobra a wypartą skłonnością do złego. Odrzucony Lucyfer nasyci go bowiem swą rozpaczą i złością. We wszystkim, co ludzie będą robić, czego się podejmą, o czym zamarzą, zawsze będzie domieszka niepewności, lęku i czegoś niegodziwego. Domieszka wypchnięta z jasnego świata świadomości w mrok tego, co nieświadome. Gdy Paweł z Tarsu w Drugim Liście do Tesaloniczan przestrzegał: „Tajemnica nieprawości bowiem już działa”, czuł pulsowanie tej ukrytej, groźnej siły. Tajemnica nieprawości, mysterium iniquitatis, jak to oddał w swoim przekładzie Biblii Hieronim, przenika boży świat, ciemny nurt podmywa pomniki, odziera ze złudzeń i wystawia na ciężką próbę pragnienie spotkania w tym życiu prawdziwej świętości. Smutny koniec legend Jeana Vaniera czy Matki Teresy oraz wielu innych guru na Wschodzie i Zachodzie pokazuje złowrogą moc owej tajemniczej i podstępnej potęgi.
Rewolucja pożera wszystkie dzieci
Tajemnica nieprawości najsilniej daje o sobie znać, gdy powszechna uwaga skupia się na jasnej, rozumnej stronie życia. Oto przykład: początki nowożytności: rewolucja francuska, Joseph Fouché – były ksiądz, później jakobin, minister policji za Napoleona oraz w czasach restauracji, książę Otranto i milioner – w mowie wygłoszonej 2 października 1793 r. woła, że „Republika chce w swoim łonie mieć tylko ludzi wolnych: jest zdeterminowana, żeby eksterminować wszystkich innych i za swoje dzieci uważać tylko tych, którzy będą potrafili jedynie żyć, walczyć i umrzeć dla niej”. I jak to opisuje Michel Onfray w swojej książce Dekadencja. Życie i śmierć judeochrześcijaństwa (tłum. Elżbieta Aduszkiewicz i Adam Aduszkiewicz), Fouché, żeby wyegzekwować wolność, nakazał w Lyonie masowe egzekucje, „kopano doły, przed którymi skazańcy byli wiązani i zabijani strzałami z armat […]”. W ten sposób zginęły 1604 osoby.
Rewolucja miała być triumfem rozumu nad głupotą, światła nad ciemnością. W miejsce Wielkanocy czciło się elektryczność, dzwony kościelne przetapiało na armaty, a walety w kartach wymieniało na postaci mędrców. To jeden z wymiarów wielkiej zmiany. Inny to hasło rzucone przez Marata w listopadzie 1792 r., że musi spaść 270 tys. głów. W związku z tym 9 marca 1793 r. został utworzony Trybunał Rewolucyjny, który do lipca 1794 r. oprócz Marii Antoniny i rewolucyjnych przywódców z samym Robespierre’em na koniec posłał na śmierć także wielką liczbę ludzi anonimowych, służących i fryzjerów, marszandów i rzemieślników, ludzi prostych i zwyczajnych. To, co się wydarzyło – pisze Onfray – „zakłada zemstę, rozkosz płynącą z niszczycielskiej władzy i z faktu, że można bezkarnie ulżyć sadystycznym upodobaniom pod płaszczykiem wielkich, chronionych pięknymi słowami idei. Nie podrzyna się gardeł, wyznając, że chce się uregulować rachunki z kimś, kto nam się nie podoba, ale że ratuje się Republikę, pozbywając się wroga, który knuł przeciwko niej! […] produkuje się Republikę Wolności, Równości i, rzecz jasna, Braterstwa!”. Globalny bilans tych ćwiczeń z braterstwa? Od 200 do 300 tys. ofiar śmiertelnych, czyli 1% całej populacji kraju.
I cień, i światło
Trzeba pogodzić się z tym, że światło słońca nie jest wolne od skazy. Michael Mayer, jeden z XVII-wiecznych alchemików, których dorobek tak fascynował C.G. Junga, postawił zdumiewającą tezę, że oto w samym promieniu słonecznym zawiera się cień. Nie że cień pojawia się dlatego, iż na drodze słonecznego promienia staje jakiś przedmiot, ale że w samym słońcu jest cień. Słońce bez cienia jest niczym dzwon bez serca – powiada Mayer. Słońce i jego cień – komentuje myśl alchemika Jung – to „ja” i pole jego świadomości. Cień słońca to ciemna strona „ja”, „albowiem gruntem »ja« są ciemności psyche”. „Ja” ma swoje alter ego, które towarzyszy mu jak Ablowi jego brat Kain. Ktoś niechciany, zepchnięty w otchłań nieświadomego. Tym „innym ja” jest – jak pisał Jung – negatywna strona osobowości, suma wszystkich niemiłych nam właściwości, które chcielibyśmy ukryć. Tradycja chrześcijańska, na co zwraca uwagę doktor psychologii, benedyktyn David Steindl-Rast, nie zawsze oddaje należną sprawiedliwość ciemności i cieniowi: „Jeśli dążysz do tego, by stać się doskonałym i czystym, wszystko zależy od przyjęcia właściwej idei tego, co oznacza absolutna doskonałość i czystość. Wpadamy w pułapkę idei statycznej doskonałości, która prowadzi do sztywnego perfekcjonizmu. Abstrakcyjna spekulacja tworzy obraz Boga obcego ludzkiemu sercu. Na poziomie religijnej doktryny jest to Bóg całkowicie oczyszczony ze wszystkiego, co można nazwać ciemnością. Starając się wznieść do standardu Boga, który jest czystym światłem, nie możemy zająć się ciemnością, która jest w nas. A ponieważ nie możemy się nią zająć, tłumimy ją. Im bardziej jednak ją tłumimy, tym bardziej prowadzi ona własne życie, ponieważ nie jest zintegrowana. Jak długo tego nie wiemy, mamy poważny kłopot” (The Shadow in Christianity). To przez tę sztywność, zafiksowanie na idei doskonałości pokoleniom rewolucjonistów walczącym o sprawiedliwość i ład tak łatwo było mordować tych, których poczytywali za przeszkodę na drodze do powszechnego szczęścia. Z tego samego powodu ludzie uważający się za cywilizowanych gnębili i mordowali na wszystkich kontynentach innych ludzi, których uznali za „dzikich”. Wreszcie, jak zauważył w swoich wspomnieniach Jung: „Zablokowane u cywilizowanego człowieka instynktowne siły są bardziej niebezpieczne niż instynkty człowieka pierwotnego […]. W konsekwencji żadna z wojen przeszłości nie może się równać ze skalą okropności wojen toczonych pomiędzy cywilizowanymi narodami”.
Odepchnięty cień przybiera postać diabła. Obcego, w popularnej chrześcijańskiej ikonografii podobnego do greckiego Pana z rogami i kopytami. To podobieństwo przypomina, że należy do zamierzchłej cywilizacji, która przegrała z chrześcijaństwem. Nie ma dla niego miejsca w jasnym świecie. Kryje się w ciemności, zakrada w nocy, przeraża, zwodzi, a potem dręczy w piekle tych, którzy mu ulegli. Jest straszny, ale też nieco groteskowy. Ucieka, gdy zapieje kur. Należy do odrzuconego świata i ostatecznie jednak także on zostaje zaprzęgnięty w służbę triumfującego dobra. Musi – jak u Goethego – przyznać: „Jam częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie dobro czyni”.
Po stronie cienia
Inny obraz to diabeł przedstawiony na XV karcie tarota marsylskiego. Nie jest czarną pokraką, lecz intrygującą postacią z kobiecymi piersiami, ptasimi stopami, jelenimi rogami i skrzydłami nietoperza. Dlaczego skrzydłami nietoperza? Dlatego, że „nasza odraza do nietoperzy nie mieści się w żadnej logice. Podobnie jak nasz lęk przed diabłem. Nietoperz wydaje się koszmarną aberracją natury – piszczącą myszą ze skrzydłami. Tak jak w przypadku diabła jego poszczególne części urągają prawom natury. Jesteśmy skłonni wszystkie takie deformacje – karła, garbusa, cielę o dwóch głowach – traktować jako dzieło złowrogiej, irracjonalnej siły, a każde z tych stworzeń jako jej narzędzie. Niezwykłym talentem wspólnym diabłu i nietoperzowi jest zdolność do nawigowania na ślepo, w ciemności. Intuicyjnie boimy się takiej czarnej magii” (Sallie Nichols, The Devil in the Tarot). Co może uskrzydlony diabeł? Gdzie potrafi dotrzeć? Co ukrytego dla oczu przystosowanych do światła potrafi zobaczyć? Oto nieludzka zdolność pozwala poruszać się diabłu w sferze cienia, terytorium, które należy do naszego alter ego. Widzi to, czego „ja” zobaczyć nie potrafi, bo nie chce tego widzieć. „Ja”, które trzyma się jasnej, słonecznej, racjonalnej strony życia, tkwi w ułudzie. W iluzji siebie i otaczającego je świata. Wszystko w tym świecie jest ułożone, przewidywalne i w jakiś sposób przyjazne życiu, które – jeśli się nieco postarać – jest miłą przygodą, trochę jak wizyta w Disneylandzie. Świat „ja” to świat postępu, osobistego rozwoju i radosnej lekkości bytu. Każda porażka zmienia się w sukces, cierpienie uszlachetnia, zmiana otwiera nowe, wspaniałe perspektywy. Diabeł, jeśli w ogóle się o nim pamięta, jest komiksowym gadżetem.
Jest jednak inna strona życia. Przychodzi dzień, gdy – jak powiedział Witkacy – nie ma tego złego, co by na jeszcze gorsze nie wyszło. Diabeł wyskakuje z pudełka. „Jeśli – pisze Jung – proces oddzielania posuwa się tak daleko, że traci się przy tym z oczu równie niezbędną paradoksalność, jeśli nie widzi się już czerni tego, co białe, zła tego, co dobre, głębi tego, co wysokie itd., wówczas dochodzi do powstania jednostronności, którą nieświadomość kompensuje bez naszego udziału” (Mysterium coniunctionis). Pojawiają się złe sny i depresja. Nadlatuje „czarny łabędź” i rozbija uporządkowany, bezpieczny świat. Objawia się niepojęta tajemniczość istnienia i zagadka, jaką każdy jest dla siebie samego.
Konfrontacja z ciemną stroną egzystencji, z własnym cieniem zmusza do porzucenia mistyfikacji „ja”. Jak przypomina John A. Sanford, duchowny Kościoła episkopalnego i jungowski analityk, to ego kłamie, a nie cień. To ego jest diaboliczne. Doświadczając ciemnej strony samego siebie, dopuszczając do świadomości jej istnienie, zyskujemy kontakt z głębokimi sferami naszej psyche niedostępnymi dla zamkniętego w swej bezpiecznej skorupce ego. Bóg – pisze Sanford – stoi po stronie cienia, a nie po stronie ego. Cień jest bliżej twórczego źródła. Cień – powie inny znany następca Junga, Edward C. Whitmont – to drzwi do naszej indywidualności.
Reakcją na kryzys osobisty, na kryzys w świecie, który nas otacza, jest w pierwszym odruchu odwołanie się do naszych mocnych stron, które – jak nam się wydaje – dobrze znamy. Rzecz w tym, że gdybyśmy byli dość mocni, kryzys by nam nie zagroził. Kryzys odsłania nasze słabe strony. Nasze strachy, egoizmy, chytrości, samolubstwa, wygodnictwo, zaniedbania, złudzenia co do siebie, naiwne fantazje i nieprzepartą skłonność, by wszystko podporządkować własnym interesom. Daje szansę, żeby się do nich przed sobą przyznać, pomyśleć, jak wpływały na nasze życie, gdy o nich nie wiedzieliśmy. Spojrzeć na siebie z szerszej, więcej obejmującej perspektywy.
Gdy w upalny dzień kryjemy się w cieniu, możemy się odprężyć, pozwolić odpocząć umysłowi i ciału znużonym narcystyczną grą, nieustannym demonstrowaniem przed światem swojej siły i urody. Im głębszy cień, tym bardziej doświadczamy świata innymi zmysłami niż wzrokiem – czujemy zapachy, słyszymy dźwięki, stajemy się wrażliwi na dotyk. Oddychamy pełniej. Wreszcie możemy poświęcić uwagę samym sobie. Dopuścić myśl o znużeniu i słabości, o tym, co ma rzeczywistą wartość, a co pozorną.
Wykorzystałem m.in. teksty Sallie Nichols, Johna A. Sanforda, Davida Steindl-Rasta, Edwarda C. Whitmonta, zebrane w tomie Meeting the Shadow. The Hidden Power of the Dark Side of Human Nature pod red. Connie Zweig i Jeremiaha Abramsa, w moim tłumaczeniu.