Co umyka
Sztuka + Opowieści, Przemyślenia

Co umyka

Jan Błaszczak
Czyta się 4 minuty

Na swoim trzecim solowym albumie Thom Yorke nie mówi nam wiele nowego. Jednak gdy już trafia w odpowiednią strunę, to mnie zaczyna nagle brakować słów. O albumie Anima pisze Jan Błaszczak.

Miejmy to za sobą: o Animie warto byłoby napisać również wówczas, gdyby nie nagrał jej Thom Yorke. Bo przecież, nawet jeśli ta płyta nie była zbyt dobra, należałoby ją odnotować. Niezależnie od oceny. Yorke mógłby nie mieć nic do powiedzenia i nagrywać siódmą wodę po Eraserze, a i tak wypadałoby się nad tym pochylić. I wcale nie ze względu na potencjalne kliknięcia oraz zasięgi. Ostatecznie każdy album jest nie tylko osobnym bytem, lecz także składową większej całości, dłuższej historii. Dziełem rozpatrywanym zarówno w kontekście wcześniejszych dokonań, jak i naszych z nimi związków: wspomnień, przeżyć, sentymentów. A w przypadku Yorke’a ten bagaż waży naprawdę sporo.

Owszem, można by spróbować oceniać Animę w próżni. W absolutnym oderwaniu od tego, kim jest i skąd przybył jej autor. Może warto byłoby udawać, że nie znamy jego nazwiska, i za wszelką cenę trzymać się chłodnej analizy? Niewykluczone, że wówczas łatwiej byłoby zauważyć, iż zapędy Yorke’a w stronę nowej elektroniki nie zawsze są takie nowatorskie. Traffic pobrzmiewa przecież bardziej Modeselektorem niż przywoływanym tu i ówdzie Jamesem Holdenem. To nie są nieuzasadnione rozważania, ale nie ograniczają się one przecież jedynie do melancholijnego Brytyjczyka. Bo czy echa dub techno i IDM na płycie rockowego zespołu zrobiłyby na mnie takie wrażenie, gdyby nie chodziło o Low? Zespół, który przez 25 lat nagrywał minimalistyczne, slowcore’owe ballady. Pewnie nie. Ten element zaskoczenia, relacja z poprzednimi dokonaniami – to wszystko nie wchodzi ostatecznie w skład recenzowanego dzieła, ale trudno udawać, że nie istnieje.

W przypadku Animy elementów zaskoczenia jest niewiele. Nawet jeśli Yorke postanowił poinformować o premierze albumu zaledwie kilka dni wcześniej, to przecież zabieg ten znamy dobrze z czasów Radiohead. Co więcej, trudno w przypadku tej płyty mówić o jakichś poważnych niespodziankach na poziomie samych piosenek. Wydaje się raczej, że w przypadku trzeciego solowego albumu Yorke’a możemy raczej zwracać uwagę na rozwój, dopracowywanie pomysłów i szlifowanie brzmienia. Gdybym musiał wskazać na Animie jakiś nowy komponent, to pewnie zacząłbym od dubowej linii basu w Impossible Knots. Choć przecież nie jest to jakiś oszałamiający crossover. Taki jamajski element mógłby się spokojnie odnaleźć w piosence The Clash czy – jak słusznie zauważyła moja żona – Maanamu.

Trudno też mówić o zaskoczeniu w przypadku tekstów. Nie po raz pierwszy pojawia się w nich motyw snu – onirycznej podróży, będącej punktem wyjścia dla Paula Thomasa Andersona, który wyreżyserował dla Yorke’a kilkunastominutowy klip. Na tym etapie dobrze znana powinna nam już być również opakowana metaforami, zaangażowana publicystyka artysty. Konkluzje, do jakich zmierza, są z reguły niewesołe i dokładają się do charakterystycznej dla Yorke’a atmosfery lęku, niepewności i wewnętrznego rozedrgania. Najciekawiej jest we wspomnianym już Traffic, gdzie dostaje się politycznym elitom za ogromne rozwarstwienie Londynu, którego symbolem są przywoływane przez niego dzielnice Chelsea i Kensington. Ta druga cieszy się popularnością wśród twórców grime’u i drill rapu, którzy w bardziej bezpośredni sposób informują o czających się tam niebezpieczeństwach. Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby – przy obecnej popularności grime’u, a także ze względu na poglądy jego twórców – lider Radiohead spróbował nawiązać z tym środowiskiem jakieś bliższe relacje.

Krytyczne uwagi pod adresem brytyjskiego establishmentu, jakie zgrywają się z występem Stormzy’ego na Glastonbury czy ostatnim albumem Rascala, to nie jedyny powód, dla którego warto słuchać Animy. Najmocniejszym atutem Yorke’a pozostają piosenki. Fakt, artysta nie odkrywa przed nami nowych światów, o czym świadczy chociażby to, że Dawn Chorus było przymierzane do ostatniej płyty jego macierzystej formacji. Absurdalne byłoby jednak czynienie z tego zarzutu. Tym bardziej że Dawn Chorus odstawałoby na każdej płycie Radiohead. To piękna, liryczna ballada zanurzona w powoli rozpływających się plamach syntezatorów, które mogą przywołać na myśl klasyczne dokonania Briana Eno. Yorke i współpracujący z nim producent Nigel Godrich dobrze radzą sobie również z postdubstepową, glitchową elektroniką. W niektórych utworach, np. w Not the News czy Runwayaway, słychać fascynacje dokonaniami takich twórców, jak Actress. Duet sprawnie przekłada je na bliższy mu piosenkowy format.

Cieszy mnie to, że Yorke wciąż kombinuje. Czasem wychodzi mu to lepiej, czasem gorzej. Do niektórych z tych utworów będę wracał, a o innych zapomnę za tydzień. Grunt, że dzięki temu mogę jego płyty rozkładać sobie na czynniki pierwsze. Mam przy tym świadomość, że równie dobrze Yorke mógłby jednak napisać 10 prostych ballad pokroju Dawn Chorus. Byłoby to wspaniałe i poruszające, ale nikt nie potrafiłby powiedzieć dlaczego.

 

Czytaj również:

Fatamorgana ostatnich Tuaregów
Przemyślenia, Sztuka + Opowieści

Fatamorgana ostatnich Tuaregów

Konstanty Usenko

Co wymyśli uliczna moda w latach 20. i jaka ścieżka dźwiękowa będzie pasowała do subsaharyjskiego zwrotu klimatycznego? Dokąd uciekać będą ostatni Tuaregowie? Czy rok 2050 to już zaraz?

KostkaKostka pisana z mokrym ręcznikiem na głowie jest tym razem wyschnięta na popiół jak kości rozwłóczone przez hieny gdzieś na pograniczu Czadu z Sudanem. Nadeszło lato. Rok temu łąka pod moim berlińskim blokiem przypominała wypalony słońcem step, a podmuchy gorącego wiatru sypały piachem w oczy. Powyginane szprychy kół porzuconych rowerów miejskich wystawały z kanałku. Gdzieniegdzie walały się fragmenty wyschniętych ciał szczurów i królików, a wrony o świcie rozszarpywały foliowe worki ze śmieciami, roznosząc wszystko naokoło. W epicentrum tego kataklizmu dwójka podstarzałych „dzieci z dworca ZOO” plażowała sobie bez koszulek jak nad morzem. Z zalizanymi do tyłu włosami, w słonecznych goglach, wystawiali na słońce wyblakłe dziary i słuchali plażowego reggae z chińskiego głośniczka, z namaszczeniem dziabiąc nożykiem metamfetaminowe kryształy. „Biełoje – jest’, nado najti cziornogo” – mówił pod nosem wychudły rosyjskojęzyczny Detlef, bo świat „dzieci z dworca ZOO” wygląda dziś jak z piosenki Kombi – działa w systemie zawsze black and white, dzięki czemu nie zastygają już w pozycjach narciarskich, tylko sobie plażują, żwawo gestykulując.

Czytaj dalej