Pewnego razu uczeń poprosił mistrza zen Shunryu Suzukiego (1904–1971), jednego z pierwszych nauczycieli buddyzmu mieszkających i pracujących na Zachodzie, o przedstawienie esencji buddyzmu „w pigułce”. Prośba to na pierwszy rzut oka dość absurdalna, wziąwszy pod uwagę bogactwo myśli buddyjskiej, rozwijającej się od tysiącleci i po drodze wchodzącej w symbiozę z różnymi kulturami, a mimo to Suzuki dał odpowiedź, rzeczywiście zwięzłą. Rzekł tylko: „wszystko się zmienia”.
Tylko tyle? Można powiedzieć, że nic w tym odkrywczego. Wystarczy wyjrzeć przez okno albo popatrzeć na własną twarz w lustrze. Owszem, wszystko się zmienia, jedne materialne formy przechodzą w inne, coś się kończy, coś zaczyna, ktoś rodzi się, ktoś umiera, zmieniają się relacje, uczucia, a nawet poglądy (choć akurat te ostatnie bywają szczególnie trwałe). Coś rośnie, coś ulega rozpadowi, wschodzi słońce, zapada noc.
A jednak wiedzieć coś w teorii to jedno, a naprawdę przyswoić sobie tę wiedzę to coś zgoła innego. Zgodzić się, że wszystko – bez wyjątku – należy do dynamicznego, migotliwego procesu współpowstawania bytów i zjawisk nie jest łatwo, zaś uznać, że my sami przynależymy do strumienia czasu, w którym obecność i brak łączą się ze sobą jak awers i rewers, wnętrze i zewnętrze to już prawdziwe wyzwanie. Ciężko przyznać, że niczego nie da się zachować na zawsze: ani bogactwa, ani władzy, ani miłości, ani własnego życia. Że żaden kształt świata nie jest trwały. Każdy stan równowagi, każde piękno i dobro przeminą. Kenkō, żyjący w XIV w. mnich buddyjski i popularny pisarz, ulotność wszystkich rzeczy porównywał do rzeki Asuki. Ona płynie „ze swymi wirami” i ciągle zmienia koryto. Podobnie „w tym nietrwałym świecie czas upływa, rzeczy znikają, przyjemności i smutki przychodzą, po czym mijają, miejsca niegdyś pełne gwaru zamieniają się w wyludnione pustkowia, a w domach, nawet jeśli pozostają, mieszka już ktoś inny” (tłum. Henryk Lipszyc). Z kolei Biblijny Kohelet skarżył się na podobną do wiatru ulotność ludzkiego życia, opisując je słowem hevel, które tłumaczy się najczęściej jako „marność” (choć hevel to także tchnienie). „Wszystko marność” – oto Koheletowa mądrość „w pigułce”.
Ale jest też – jak to zwykle bywa – druga strona zmienności. Bo przecież z nietrwałości płynie również nadzieja. „Marność” stwarza szansę. Skoro nic nie jest wiecznotrwałe, to znaczy, że nigdy nie jesteśmy na nic na zawsze skazani. Skoro rzeczy są z natury zmienne, to znaczy, że zmiana w każdej chwili jest możliwa. Skoro rzeka stale zmienia koryto, to w każdym momencie może wyżłobić nowe. Jane Hirshfield tak rozwinęła definicję Suzukiego: „wszystko się zmienia, wszystko łączy się ze wszystkim, zauważ to” (podkreślenie autorki).
Wiele lat temu miałam przez jakiś czas prawdziwą obsesję na punkcie filmu Kundun –życie Dalaj Lamy Martina Scorsezego, opowiadającego o życiu Dalaj Lamy. Wracałam szczególnie uparcie do sceny przedstawiającej usypywanie, a następnie niszczenie mandali z kolorowego piasku. Mnisi tygodniami tworzą precyzyjne, kunsztowne, nasycone symbolami wzory – następnie w ciągu paru chwil piasek zmiata się do naczynia i wysypuje do wody. Wielobarwne formy wracają tam, skąd przyszły, czyli do pustki. Z jakiegoś powodu odbierałam tę scenę jako pokrzepiającą, podobnie jak słowa młodego Dalaj Lamy (w tej roli Tenzin Thuthob Tsarong) żegnającego się z Tybetem przed dramatyczną przeprawą do Indii: „moi przyjaciele staną się niczym, moi wrogowie staną się niczym, i ja także stanę się niczym”.
Do tej pory, w czasach, kiedy wydaje się, że na nic nie ma nadziei – jak teraz, w Polsce 2020 r., kiedy pod ołowianym niebem pandemia zbiera swoje żniwo, a pokojowe demonstracje na ulicach Warszawy rozpędzane są gazem łzawiącym – słyszę w głowie te słowa. Bo także i to stanie się niczym. Każdy reżim przeminie. Każdy lęk przeminie. Ta myśl pomaga złapać dystans do kotłujących się w głowie myśli, do zaślepiającego gniewu, do poczucia bezradności i – paradoksalnie – pomaga wyjść z marazmu. Bo skoro nic nie jest wiecznotrwałe, to walka o zmianę ma sens. Skoro świat nieustannie ewoluuje, a my w każdej chwili współuczestniczymy w tej przemianie, to warto pomyśleć o kierunku tego procesu, warto go zauważyć. Żadne działanie nie jest pozbawione konsekwencji, każde odciska swój ślad na kształcie świata. Nie jesteśmy bezsilni – wręcz przeciwnie, kiedy popatrzy się na ludzi jako zbiorowość, nasza sprawczość jest wręcz oszałamiająco potężna – i czasem pewnie warto wziąć głęboki oddech, zanim się coś zrobi, powie, a nawet pomyśli – w końcu, jak uczył Lao Tzu, myśli łatwo przechodzą w słowa, słowa w czyny, a czyny – w nawyk. Nawyk zaś buduje charakter człowieka.
Czas jest trudny, naprawdę kryzysowy, wymagający działania, a mimo to wierzę także w konieczność wzięcia głębokiego oddechu. Wycofania się na chwilę. Może właśnie teraz, na styku jesieni i zimy, kiedy łatwiej pamiętać, że także my staniemy się niczym. I choć nie jest to łatwa myśl, to przecież właśnie dzięki temu możliwe jest odpuszczenie tego, co już niepotrzebne. Co przeszkadza w skutecznym, racjonalnym, empatycznym działaniu. Każdy dźwiga na sobie te rzeczy jak starą i za ciasną skórę.
Grudzień – czas umierania, tworzenia przestrzeni, aby to, co naprawdę żywe, mogło żyć. Mimo trudności, mimo zmęczenia, mimo zamknięcia, mimo stalowego nieba – zauważmy to.