Dlaczego nie lubi się osób, które robią sztukę współczesną?” – myślałem, oglądając Velvet Buzzsaw, horror o środowisku artystycznym. W tym filmie mściwe dzieła mordują, patroszą i dekapitują ludzi sztuki. Leje się krew kuratorek i aspirujących artystów, opiniotwórczych krytyków, wpływowych galerzystek, a nawet ich ambitnych asystentek. Litujemy się? Nie, dla mieszkańców światka sztuki nie ma litości. Widz przygląda się rzezi tego pretensjonalnego towarzystwa ze złośliwą satysfakcją. Nawet ja sam, choć jako krytyk i kurator nadawałbym się świetnie na jedną z ofiar, złapałem się na tym, że nie płaczę po fikcyjnych wprawdzie, ale jednak koleżankach i kolegach po fachu.
Na Velvet Buzzsaw zwróciła mi uwagę Agata Pyzik, intelektualistka, pisarka i publicystka, osoba wyjątkowo przenikliwa. Przestraszyć się – o wiele bardziej śmiertelnie – można na innych horrorach, ale światka sztuki gdzie indziej się nie obejrzy. Filmy na ten temat to białe kruki. Swoją drogą zastanawiające, ba!, znamienne, że kiedy jeden z tych kruków przylatuje na ekrany, to tylko po to, by krążyć nad pobojowiskiem zasłanym trupami ludzi sztuki, ubitymi przez złośliwych scenarzystów.
Sztuka współczesna była kiedyś czarnym charakterem kultury: dziedziną abstrakcyjną, nieestetyczną, niezrozumiałą. Szokującą! Na świetnej skądinąd wystawie w Zachęcie Lalki: teatr, film, polityka widziałem niedawno dosadną krótkometrażówkę na ten temat. Film pochodzi z 1958 r., jest lalkowy i nosi tytuł – jakże złowieszczy – Wystawa abstrakcjonistów. Jesteśmy na wernisażu, w galerii gromadzą się goście. Kurator wygłasza mowę, oczywiście długą, ale za to nudną; nikt go nie słucha. Wreszcie wstęga zostaje przecięta, obrazy odsłonięte i – o zgrozo – wszędzie sztuka współczesna, wszystkie obrazy abstrakcyjne! Publiczność zasłania oczy, chce uciekać, lecz jest już za późno; zgromadzeni, jeden po drugim, padają zemdleni.
Czy porażeni sztuką goście galerii dojdą do siebie? Czy w konfrontacji z abstrakcją nikt nie doznał trwałego uszczerbku na zdrowiu? Wystawa abstrakcjonistów nie przynosi odpowiedzi na to pytanie, ale my odpowiedź znamy. Wszystko będzie dobrze. Publiczność ocknie się i pogodzi ze sztuką współczesną. Pokazujące ją muzea rosnąć będą jak grzyby po deszczu od Warszawy przez Bilbao po Dubaj, a ludzie ustawią się w kolejki do kas; w godzinach szczytu w Tate Modern szpilki nie da się włożyć.
Przybywa targów, biennale i powierzchni wystawienniczych; nikt już nie mdleje na wystawach, chyba że wystawia Marina Abramović – wtedy zdarzają się przypadki utraty przytomności z uwielbienia, jak kiedyś na koncertach Beatlesów. Polubiliśmy sztukę współczesną. Ludzi, którzy ją robią, (jeszcze?) nie. Kino, to niezawodne zwierciadło rzeczywistości, też za nimi nie przepada. Rzadko w ogóle zaszczyca to środowisko uwagą. Bez liku jest filmów o lekarzach, prawnikach, a nawet seryjnych mordercach. Ci ostatni bywają przedstawiani jako ludzie w gruncie rzeczy sympatyczni; wszyscy chlipaliśmy kiedyś nad losem dzielnego Leona Zawodowca. Przedstawiciele sztuki współczesnej, jeżeli już znajdą się w obiektywie kamery, nie wyglądają tak dobrze. W The Square, najlepszej w ostatnich latach fabule o środowisku artystycznym, sztuka i jej instytucje ukazane są jako alegoria kryzysu zmierzchającego Zachodu, bohater zaś – szwedzki kurator – to nieszczęsny pajac, upadły liberał, beznadziejnie zaplątany w polityczną poprawność, własną hipokryzję i pretensjonalne pozy.
W Velvet Buzzsaw podobne pozy przyjmują, bodaj pierwszy raz w historii Hollywood, prawdziwe gwiazdy. Jake Gyllenhaal, niezapomniany Donnie Darko, gra zmanierowanego krytyka, Rene Russo – wyrachowaną galerzystkę, Toni Collette jest skorumpowaną instytucjonalną kuratorką, a John Malkovich – nadętym artystą, który stroi nieprzejednane miny, ale w gruncie rzeczy dawno się sprzedał. Samo życie (artystyczne). Nieprzypadkowo film zaczyna się na targach sztuki Art Basel w Miami. Wiadomo, na targach cynizm art worldu sięga zenitu. Już dla tej sekwencji warto zobaczyć Velvet Buzzsaw, choć jest to tylko horror typu slasher, a nie festiwalowy hit klasy The Square czy film przypominający produkcje o współczesnych artystach, które w Polsce kręci Łukasz Ronduda, autor Performera i Serca miłości. Za sprawą tych ostatnich filmów mogliśmy zobaczyć na dużym ekranie kawałek polskiego art worldu. Znamienne jednak, że nawet Ronduda, choć sam jest kuratorem, nie rozpieszcza kolegów i koleżanek: galerzystki w jego filmach to modliszki, kuratorki mają serca wykute z nierdzewnej stali; wszyscy ubierają się na czarno.
W Velvet Buzzsaw całe to zmanierowane towarzystwo dostaje (wreszcie?) za swoje. Bohaterowie trafiają na wyjątkową spuściznę artystyczną. Jej autor umarł w nędzy i zapomnieniu, ale ludzie art worldu już krążą nad tą sztuką niczym sępy, wietrząc tłusty żer: pieniądze, sławę, prestiż. Takie padlinożerstwo zwykle w świecie sztuki się udaje, lecz nie tym razem; jesteśmy w horrorze, w którym dzieła mają moc nie tylko symbolicznej natury. Więcej szczegółów zdradzać mi nie wolno dla dobra tych, którzy zechcą zobaczyć Velvet Buzzsaw i ucieszyć oczy widokiem ludzi sztuki srogo karanych za pasożytowanie na niej, a może jeszcze bardziej za nieznośne pozerstwo.
Kiedy ja oglądałem film, najbardziej bałem się nie morderczych obrazów, tylko samego siebie. Czy widziany z boku też wyglądam jak jedna z kabotyńskich figur obśmiewanych w tej krwawej opowiastce? Czy tak wygląda świat sztuki, któremu – w dobrej wierze, przysięgam! – poświęciłem najlepsze lata swojego życia? Czy nasze środowisko zasłużyło na tak surową cenzurkę? A może jest odwrotnie i środowisku artystycznemu należy się film, w którym galerzystka, kuratorka czy krytyk przedstawieni są jako złoczyńcy o złotych sercach, tacy jak Leon Zawodowiec? Wychodzi na to, że na razie się nie należy. Ale zapewniam – pracujemy nad tym.