Muzyczny geniusz, akustyczne brzmienie, depresja, tragiczny koniec – to tylko niektóre słowa, którymi można by opisać kariery Nicka Drake’a i Elliotta Smitha. Dwaj wielcy songwriterzy wierzyli, że mają coś ważnego do powiedzenia światu. Obaj dopiero po przedwczesnej śmierci zyskali najwięcej słuchaczy.
„Teraz powstajemy i jesteśmy wszędzie” – to zdanie wyryte na grobie Nicka Drake’a, wybitnego brytyjskiego muzyka, który zmarł tragicznie w wieku zaledwie 26 lat. Cytat z jego ostatniej – wydanej dokładnie 50 lat temu – płyty to także przepowiednia. Zmarły na skutek przedawkowania antydepresantów Drake okazał się jednym z tych artystów, których życie urwało się, zanim rozpoczęła się ich kariera. Od czasu jego tragicznej śmierci na jego twórczość powoływali się m.in. Kate Bush i The Cure, R.E.M. i Belle & Sebastian. Utwory Drake’a coverowali Beck, Steven Wilson czy Sebadoh, a japoński noise-rockowy zespół Boris oddał mu hołd okładką.
Niezależnie od pochodzenia i renomy swoich muzycznych naśladowców największą popularność Brytyjczyk zawdzięcza reklamie. Minutowemu spotowi z 1999 r., który zachęcał do zakupu volkswagena cabrio. Nie wiem, w jakim stopniu ten artystyczny obrazek wspomógł sprzedaż niemieckiego samochodu, natomiast rok po jego premierze liczba sprzedanych egzemplarzy albumu Pink Moon w USA skoczyła z 6 do 74 tys. Pracownicy salonów samochodowych wspominają, że znaczny procent odbieranych przez nich w tym okresie telefonów sprowadzał się do odpowiedzi na pytanie: „Jaki tytuł nosi ta piosenka z reklamy?”.
Wykorzystanie piosenki z albumu Pink Moon w reklamie można czytać zarówno jako pośmiertny triumf, jak i okrutny żart z Drake’a. Ironię losu, biorąc pod uwagę osobisty kontekst towarzyszący powstaniu tej płyty. Sukces, bo – jak wspominała siostra Drake’a, Gabrielle – jej brat wierzył, że ma coś ważnego do powiedzenia swoim rówieśnikom, ale nie potrafi do nich dotrzeć. Ta niemożność porozumienia się z ludźmi była źródłem nieustannej frustracji artysty.
Trzeba jednak uczciwie przyznać, że muzyk nie dał swoim współczesnym zbyt wielu szans. W trasę z prawdziwego zdarzenia wyruszył tylko raz i nawet ją zakończył przedwcześnie. Drake dał jedynie kilka występów, promując debiutanckie Five Leaves Left, po czym zniechęcony wrócił do domu. Jego delikatne, akustyczne piosenki nie potrafiły przebić się przez gwar barowych rozmów. A kiedy nawet udawało im się przykuć uwagę choć części słuchaczy, artysta natychmiast ją tracił , przestrajając gitarę po niemal każdym utworze. Atmosfera gęstniała. Cisza powodowała u słuchaczy dyskomfort. Zresztą nie tylko u ich. Podczas jednego z koncertów Drake miał przerwać swój występ w połowie utworu i po prostu zejść ze sceny.
Księżyc i martwa natura
A przecież w tym okresie Drake musiał mieć nadzieję, że wszystko się ułoży. Dopiero co podpisał kontrakt wydawniczy, a jego wielkim orędownikiem był John Boyd – młody producent, odkrywca talentu Fairport Convention i menadżer Johna Martyna. Kluczowych postaci brytyjskiej sceny folk-rockowej. Gdzieś w głębi duszy Drake musiał wierzyć, że i jemu się uda. W końcu po podpisaniu umowyzdecydował się porzucić studia na Cambridge i przeprowadzić się do Londynu. Słaba promocja jego debiutanckiego albumu, mało entuzjastyczne recenzje i fiasko trasy koncertowej nie pozbawiły go wiary, że los się jeszcze odmieni. Ta nadzieja nie trzymała się go jednak niewiele dłużej.
Wydaje się, że ostatecznie pogrzebało ją przyjęcie płyty Bryter Layter. Drugiego albumu, w którym postanowił przedstawić się szerszemu gronu. Przystał więc na propozycję Boyda, by nowe utwory ubrać w bogatsze aranżacje, popychając je w kierunku kawiarnianego jazzu. W procesie tym pomagali mu nie tylko muzycy wspomnianego Fairport Convention, lecz także sam John Cale. Pomimo nowej strategii i wspaniałych współpracowników Bryter Layter spotkało się z równie chłodnym, jeśli nie chłodniejszym, przyjęciem. Na domiar złego, niedługo później Boyd – jego anioł stróż – zdecydował przeprowadzić się do Los Angeles. Od tego czasu życie Drake’a obrało stały kurs. I niestety prowadził on po równi pochyłej.
Drake pogrążał się w depresji. Oddalał się od przyjaciół i znajomych. Spędzał czas w samotności, paląc ogromne ilości marihuany. Ze wspomnień jego bliskich wynika, że często znajdował się w stanie bliskim katatonii. Lekarze przepisali mu, co prawda, antydepresanty, ale samo ich branie wpędzało muzyka w wyrzuty sumienia.
Mimo to, ku zaskoczeniu wytwórni, jesienią 1971 r. Drake zjawił się nagle w studio nagrań. W dwie noce zarejestrował album, który okazał się jego ostatnim. Nie potrzebował wiele czasu, bo Pink Moon to dzieło ze wszech miar ascetyczne. W przeciwieństwie do Bryter Layter zostało nagrane solo. Słyszymy tu jedynie gitarę akustyczną i głos Drake. Na moment pojawia się pianino. Pink Moon to album przygaszony, intymny i chętnie goszczący ciszę. Jakby przewidując, że lada moment wypełni ona wszystko.
Materiał zarejestrowany podczas tej sesji trwa raptem 28 minut. Nawet jeśli muzyk miałby więcej utworów, nie jest pewne, czy zdołałby je nagrać. W przypadku czterech ostatnich piosenek Drake osobno rejestrował instrument i głos. Jego stan psychiczny nie pozwalał na symultaniczne wykonywanie obu tych czynności. Słynny fotograf Keith Morris, który przygotowywał sesje zdjęciowe Drake’a, wspominał, że współpraca z muzykiem na tym etapie była nie lada wyzwaniem. Kiedy po licznych podchodach nie tylko nie udało mu się podjąć dialogu z muzykiem na temat jego oczekiwań, ale po prostu nawiązać z nim jakiejkolwiek komunikacji, zaczął fotografować artystę tak, jakby dokumentował martwą naturę. Na tym etapie Drake komunikował się ze światem tylko za pośrednictwem swoich piosenek. Ale jakie to były piosenki!
Choć od wielu lat krytycy prześcigają się w zachwytach nad Pink Moon, w 1972 r. nie byli tak entuzjastyczni w swoich reakcjach. Zamiast zwracać uwagę na precyzję, jaką odznaczała się gra Drake’a, czy docenić piękno nieśpiesznych, niemal wstydliwych refrenów Pink Moon albo Free Ride, dziennikarze dywagowali raczej na temat zdrowia psychicznego ich twórcy. Udręczony tym wszystkim Drake niedługo później przeprowadził się do posiadłości swoich rodziców. Mieszkając na wsi, nie tylko oddalił się od wielkiego świata i show-biznesu, ale w ogóle rozluźniał swoje związki z doczesnością. To właśnie w ich domu zmarł w 1974 r. wskutek przedawkowania antydepresantów. Komentarze rodziny i lekarzy na temat tego, czy Drake popełnił samobójstwo, są rozbieżne. Niemniej nikt nie neguje faktu, że 26-latek nie widział większego sensu w dalszym życiu.
Czarne myśli w białym garniturze
Kult Drake’a dojrzewał bardzo długo. Mam wrażenie, że dopiero w latach 90. uderzył z pełną mocą. I to nie tylko ze względu na wspomnianą już reklamę. Już wcześniej po jego utwory zaczęli sięgać muzycy z kręgów folku, country i alternatywnego rocka. Widocznie fin de siècle rządzi się swoimi prawami. Wizerunek niezrozumianego przez świat genialnego wrażliwca świetnie wpisywał się w poszukiwania generacji przechodzącej zbiorową żałobę po Kurcie Cobainie. Grunt pod zainteresowanie twórczością Drake’a położyli też twórcy sceny, którą krytycy nie bez przyczyny ochrzcili mianem „sadcore”. Mam na myśli zespoły pokroju Codeine, Low czy Red House Painters, które nadawały swoim albumom tytuły w stylu I Could Live In Hope i grały powolne, ascetyczne piosenki o ponurych, romantyzujących tekstach. Wydaje się jednak, że artystą, który w największym stopniu wskrzesił ducha chmurnego brytyjskiego twórcy, był Elliott Smith.
W początkowym etapie kariery tego wybitnego songwritera krytycy często porównywali go do Paula Simona. Robili to ze względu na akustyczne brzmienie jego płyt, ale przede wszystkim – na tembr głosu Amerykanina. W późniejszych latach miejsce autora Graceland coraz częściej zajmował Nick Drake. Można mieć jednak wątpliwości, czy to w artystycznej ścieżce Smitha dokonała się jakaś znacząca wolta, czy dziennikarze kierowali się raczej pozamuzycznymi podobieństwami pomiędzy twórcami. A tych nie brakowało.
Smith bez wątpienia zrobił większą karierę niż Drake i lepiej radził sobie w kontaktach interpersonalnych, ale równie źle znosił bycie w centrum uwagi. „Niekomfortowo było obserwować, jak niekomfortowa była dla niego sława” – mówi jeden z jego przyjaciół w poświęconym muzykowi dokumencie Heaven Adores You. Być może sława jako taka nie była katalizatorem jego narastających problemów psychicznych, ale towarzyszące jej szumi poczucie niedopasowania na pewno nie ułatwiały sprawy. Tym bardziej kiedy ucieczką od przytłaczającej rzeczywistości był dla niego alkohol i narkotyki. Smith obrał niebezpieczną ścieżkę i niestety pędził nią, nie bacząc na żadne znaki.
A z drogi tej nie było odwrotu, skoro 5 marca 1998 r. oglądał go cały świat. Ubrany w biały garnitur artysta w towarzystwie orkiestry wykonał piosenkę Miss Misery podczas gali Oscarów. Utwór, który trafił do filmu Buntownik z wyboru, zgarnął nominację do nagrody w kategorii najlepsza piosenka. Ostatecznie musiał przegrać z wszechobecnym hitem promującym Titanica, ale samo zderzenie akustycznej, wycofanej twórczości Elliotta Smitha z bombastyczną Céline Dion stanowiło surrealizm w najczystszej postaci. W późniejszym czasie artysta wspominał, że jego cele i sposób na życie nie uległy zmianie. Zmieniły się jedynie pytania, jakie zadawali mu dziennikarze.
Jubileusze
Reżyser Gus Van Sant zaprosił Smitha do współpracy, będąc pod ogromnym wrażeniem wydanej rok wcześniej płyty Either/Or. Do dziś trzeci album autora Miss Misery uznaje się powszechnie za jego największe dzieło. Może to kwestia idealnego balansu pomiędzy ascezą pierwszych dwóch albumów i bardziej rozbudowanych form muzycznych, które wypełniały jego następne dokonania? A może to raczej kwestia konkretnych piosenek, melodii, wersów? Wreszcie, emocji, które towarzyszyły mu w studio.
Pomimo wizerunku udręczonego barda, który przylgnął do Smitha, na Either/Or trafiły również piosenki o dość optymistycznym wydźwięku, jak choćby romantyczne Say Yes. Istnieje też prawdopodobieństwo, że siła tej płyty leży w dacie jej wydania. Daleko mi do numerologicznych ciągot, ale czy nie wydaje się niezwykłym, że Either/Or ukazało się dokładnie w 25-lecie wydania Pink Moon? Czy słyszący porównania do Nicka Drake’a Smith mógł nie zdawać sobie sprawy ze zbliżającego się jubileuszu?
Jakiekolwiek były przyczyny pierwszych porównań dwóch bardów, na zawsze połączyła ich tragiczna śmierć. Pięć lat po występie na oscarowej gali borykający się z depresją autor Miss Misery popełnił samobójstwo.
Choć daleko mu było do anonimowości, tak jak w przypadku Drake’a waga jego artystycznego dorobku zdaje się rosnąć z upływem lat. W 2020 r. popularna piosenkarka Phoebe Bridgers nagrała głośny album Punisher, który stanowił hołd dla Elliotta Smitha. Tytułowy „wymierzający karę” był aluzją do nieznośnego fana, od którego nie sposób się odczepić. W tym wypadku fanką jest Bridgers, idolem – Smith. „Co jeśli powiedziałabym Ci, że czuję jakbym Cię znała / chociaż nigdy się nie spotkaliśmy / dobrze się stało” – śpiewa 27-latka. I to jest kolejna rzecz, która połączyła dwóch bardów. Brytyjskiego i amerykańskiego. Powstali. I są wszędzie.