Nadine Labaki dała się poznać szerszej publiczności jako twórczyni kina kobiecego. W swoich dwóch poprzednich filmach (Karmel, Dokąd teraz?) opowiadała o losach kobiet – zarówno z jednostkowej, jak i wspólnotowej perspektywy. Obie produkcje cechowała specyficzna, sensualna aura; dominujące na ekranie ciepłe barwy harmonizowały z kompozycjami Khaleda Mouzanara (prywatnie męża Labaki). Za zasłoną niepozorności, za odmiennymi zwyczajami i normami społecznymi kryła się wspomniana już kobiecość – jeśli nie uniwersalna, to przynajmniej rozpoznawalna. Z bohaterkami można było się utożsamiać, mapować podobne doświadczenia. Sztuka opowiadania historii polegała tutaj na wysubtelnionym, niemal niedostrzegalnym oswajaniu tego, co pozornie odległe. Na zastępowaniu egzotyki swojskością.
Kafarnaum, najnowsze dzieło Libanki, pochodzi z zupełnie innego rejestru. Z epoki, w której, cytując Susan Sontag, „bycie widzem nieszczęść nawiedzających inne kraje jest jednym z najbardziej charakterystycznych przeżyć współczesności”. Reżyserka zdecydowanym gestem odcina się od dotychczasowej, sprawdzonej strategii delikatności. Główny bohater to tym razem 12-letni Zain (wybitny Zain Al Rafeea). Odsiadując wyrok w zakładzie poprawczym, przed obliczem sądu decyduje się wystąpić jako powód. Oskarża swoich rodziców o… sprowadzenie go na świat. Kuriozalna sytuacja? Ryzykowny chwyt? I jedno, i drugie. A jednocześnie efekt trzech lat przygotowań Labaki: wizyt w więzieniach, poprawczakach, ośrodkach detencyjnych, siedzibach stowarzyszeń. „Jeśli spytać te dzieci – wspominała twórczyni w jednym z wywiadów – czy cieszą się, że tu są, większość z nich odpowie, że nie”.
Wziąwszy pod uwagę codzienność protagonisty – trudno się dziwić. Jedyny argument matki chłopca za tym, by ojciec pozwolił mu pójść do szkoły, to materialna pomoc, jaką rodzina mogłaby wówczas uzyskać. Nie edukacja jest wartością, lecz przetrwanie. Zain nie potrafi czytać i pisać, ale potrafi na jednym wdechu wyrzucić z siebie najrozmaitsze przekleństwa. O ile niecenzuralny dubbing disnejowskiej bajki w jego wykonaniu rozczula i bawi zarazem, o tyle w powodach przesiąknięcia takim językiem nie sposób dopatrywać się humoru, nawet czarnego. Zapewne dlatego w jedynej scenie zbiorowej zabawy Labaki znacząco przemieszcza akcenty: zamiast na spodziewaną, wręcz wyczekiwaną beztroskę, stawia na patos. Biegnący, pokrzykujący coś chłopcy, drewniane karabiny w rękach, slow-motion, w tle wzniosła muzyka Mouzanara… Pretensjonalność, acz uzasadniona. Próba pokazania dziecięcego świata w zwierciadle wykrzywionym przez dorosłych: brakiem dostępu do edukacji, ciężką pracą, przymusowymi małżeństwami. Mitycznym rajem, do którego trafić chcieliby pozostawieni samym sobie nieletni, jest Szwecja, gdzie – według miejskiej legendy – ich rówieśnicy umierają „z przyczyn naturalnych”. Żeby się tam znaleźć, prócz pieniędzy dla przemytnika potrzeba dokumentów. Albo tylko jednego dokumentu. Poświadczającego tożsamość, zawierającego podstawowe informacje: imię, nazwisko, datę urodzenia. Udowadniającego, że jest się człowiekiem, nie duchem. Za zarejestrowanie noworodka rodzice muszą jednak zapłacić. Skoro pieniędzy brakuje na zaspokojenie podstawowych potrzeb, skąd wziąć je na realizację urzędowych powinności?
Równie beznadziejna jest sytuacja młodej Rahil (Yordanos Shiferaw). Kiedy poznaje Zaina, termin ważności jej sfałszowanych papierów wygasa; ciąży nad nią widmo więzienia, utraty dziecka i deportacji. Odtwórczynię tej roli – uchodźczynię z Erytrei – aresztowano podczas kręcenia zdjęć. Wiarygodność naturszczyków nabiera zatem w kontekście Kafarnaum głębszego wymiaru. Siła ich przekonywania wynika ze współdzielonych z postaciami doświadczeń; śmiem twierdzić, że takiej formy przygotowania do roli nie życzyliby sobie najambitniejsi profesjonaliści. A skoro o wybitności mowa – wprost niepojęte, jak w drobnym, dziecięcym ciele Syryjczyk Al Rafeea zdołał pomieścić tyle charyzmy. Cokolwiek robi na ekranie, w całości skupia uwagę widza. Tym bardziej wstrząsający jest apel, który wygłasza w imieniu swoim i jemu podobnych dzieci – niczym przysłowiowe ryby pozbawionych głosu. Tym głębiej zapada w pamięć ostatni filmowy kadr, w którym ze słów rezygnuje się na rzecz przejmującego widoku: chłopięcej twarzy w obiektywie aparatu.
Labaki gra na emocjach widza, ale się nimi nie bawi. Świadomie, śmielej niż dotychczas, wykorzystuje kinowe środki wyrazu, wiedząc, iż ostatecznie „obraz jako szok i obraz jako banał to dwie strony tej samej rzeczywistości”. Poprzedzona 15-minutową owacją po premierze canneńska Nagroda Jury przyznana Kafarnaum może przyczynić się do zwrócenia uwagi na alarmującą sytuację libańskich dzieci. Skrajną naiwnością byłoby mniemać, że statuetka, rozgłos czy światowa dystrybucja polepszą ich sytuację. W tej grze chodzi o odbiorców filmu. Stawką jest wytrącenie ich z rutyny, ze stanu błogiej nieświadomości. Nie tyle wywołanie wyrzutów sumienia, ile pozostawienie z drażniącym poczuciem bezsilności. Z zadrą odbiorczą. Bo co tu zrobić? Można (egoistycznie) skupić się na własnych wrażeniach: mówić o wstrząsie, o wzruszeniu. Można (banalizując i bagatelizując) ciężko westchnąć i chwilę pomilczeć. Przede wszystkim: można żyć dalej. Kluczowe, domagające się odpowiedzi, pytanie brzmi: „co znaczy protestować przeciwko cierpieniu, w odróżnieniu od przyjmowania go do wiadomości?”. Pomimo odwoływania się do uniwersalnych emocji, najnowsze dzieło Labaki to manifestacja różnic, nie podobieństw. Na ekranie oglądamy dzieci pozbawione sprawczości, szacunku, bezpieczeństwa, tożsamości. Uchodźców zmuszanych do widmowej egzystencji, poniżanych i zgnębionych. Tam tak jest. Oni tak żyją. My, tutaj, już to wiemy. Tylko – parafrazując tytuł jednego z filmów reżyserki – co teraz?