Dzień, w którym zostaliśmy sami
Przemyślenia

Dzień, w którym zostaliśmy sami

Paulina Wilk
Czyta się 3 minuty

Ta opowieść zaczyna się niepozornie. Pewnego ranka zabrakło łączności – padł Internet, satelity, telefony. Zawiodło wszystko, co łączyło mieszkańców tytułowej Wyspy ze światem zewnętrznym. Nagle zniknęło to, co sprawia, że Islandczycy, podobnie jak mieszkańcy Kielc, Düsseldorfu czy Kłajpedy, czują, że mają związek z Ćittagongiem, Huancayo lub Lagos. Początkowo wydaje się, że to tylko awaria. Względnie atak terrorystyczny lub katastrofa, która unicestwiła wszystko poza wyspą zamieszkałą przez dzielnych, wytrwałych ludzi, dopiero w ostatnich dekadach rozpieszczanych przez technologie i dobrobyt. Lecz niepokój z każdym dniem rośnie, a rząd, eksperci i zwykli obywatele zdają sobie sprawę, że żadna odpowiedź ani ratunek nie nadejdą, a to, co wydawało się kryzysem, jest nową obowiązującą rzeczywistością. Zostali sami.

Wyruszające z Islandii statki i samoloty znikają bez wieści, nikt też nie przybywa do brzegów, nikt nie pisze ani nie dzwoni z zagranicy. Naród musi polegać na sobie – swej determinacji, zasobach i talentach. A zapasy leków, surowców i jedzenia szybko się kończą. Błyskawicznie zaczyna się proces przemiany społeczeństwa – z wysoce ucywilizowanej i zasobnej wspólnoty Islandczycy stają się podzielonym, rywalizującym zbiorowiskiem szczepów, które sięgają po przemoc i gwałt, by zdobyć przewagę i zwiększyć swe szanse na przetrwanie.

Autorka tej powieści – Sigríður Hagalín Björnsdóttir, ważna islandzka dziennikarka radiowa debiutująca w świecie literatury – tworzy dystopiczną wizję narodu, którym na powrót rządzą instynkty i siła. Pożegnanie z kulturą i moralnością następuje zdumiewająco szybko, ład symboliczny okazuje się kruchy. Filharmonia wylatuje w powietrze, lotnisko staje się gettem, a supermarkety i magazyny – bastionami gangów. Wśród paczek z płatkami kukurydzianymi i zgrzewek coca-coli barykadują się dzieciaki – teraz już uliczne, niczyje i groźne. W magazynach spożywczych królują młodzi mężczyźni tworzący samozwańcze oddziały szturmowe. To oni wkrótce przejmą pełnię władzy.

Kraj nie potrzebuje już skrzypaczek, dziennikarzy ani obcokrajowców. Odcięta Islandia chce rolników, kowali, szewców i drwali. Nie ma już matek, dzieci, dziadków. Nie ma miejsca na zabawę, miłość ani bliskość. W każdym zakątku mieszkają odtąd strach i walka.

Ta elektryzująca historia ma dwie sfery – przechodzimy przez kolejne stadia zbiorowej degradacji, jednocześnie zaznając rozpadu wrażliwości, intymnych dramatów. Bohaterowie książki – samotna matka z dwojgiem dzieci oraz partner, z którym kiedyś jej nie wyszło – starają się zachować więzi i czułość w obliczu końca kultury. Nie udaje się, a jednak pozostają dla siebie jedynym źródłem nadziei, ostatnią wiązką łączącą z czasem, w którym czuli się ludźmi.

Książka ta wstrząsnęła Islandią, ponieważ w przekonujący sposób ukazuje, jak niewiele dzieli nas od pogrążenia się w plemienności i bezdusznym chaosie. Metafora wyspy silnie działa na emocje, jest złowrogim – bo też niezwykle realistycznym – ćwiczeniem z wyobraźni. Podobną fantazję można stworzyć o Polsce, w której – dajmy na to w najbliższą środę – spełnia się tak nieroztropnie wypowiadane współcześnie życzenie, aby odseparować się od Unii Europejskiej, imigrantów, globalizacji i w ogóle Innych. Wyobraźmy sobie, że naprawdę znikają. Wracają zamknięte granice, niemożność, brak i poczucie izolacji. Islandzka autorka dotkliwie pokazuje, czym kończy się wywoływanie wilka z lasu. Nie ma nic gorszego niż powrót do przeszłości.

Czytaj również:

Porządny człowiek
i
Constant Troyon, „Biegnące psy”; źródło: domena publiczna
Doznania

Porządny człowiek

Michaił Bułhakow

Kiedy ktoś karmi krwistym rostbefem, już samo to dobrze o nim świadczy. A potem jest jeszcze lepiej! Czy istnieje milszy opiekun niż ten, który bierze na smycz?

Na talerzach z czarną, szeroką obwódką, malowanych w rajskie kwiaty, leżały cieniutko pokrajane plasterki łososia i marynowane węgorze. Na grubej desce kawałek sera z łezką, a w srebrnej fasce – obłożony śniegiem – kawior. Między talerzami kilka smukłych kieliszeczków i trzy kryształowe karafki z różnokolorowymi wódkami. Wszystkie te rzeczy umieszczone były na maleńkim marmurowym stoliczku, sympatycznie połączonym z ogromnym rzeźbionym dębowym bufetem, wyrzucającym z siebie pęczki srebrzystego i szklistego światła. Pośrodku pokoju stał ciężki jak grobowiec zasłany białym obrusem stół, na nim dwa nakrycia, serwetki zwinięte na podobieństwo papieskich tiar i trzy ciemne butelki.

Czytaj dalej