Dzisiaj nie umiera nigdy Dzisiaj nie umiera nigdy
Przemyślenia

Dzisiaj nie umiera nigdy

Dariusz Kuźma
Czyta się 4 minuty

Mimo że twórcy seriali licytują się nieustannie na mniej lub bardziej abstrakcyjne i absurdalne pomysły, by przyciągać uwagę widza rozpuszczonego obfitością dostępnej na rynku jakości, istnieje niewiele projektów, w których główna bohaterka ginie w ciągu pierwszych 10 minut pierwszego odcinka. Nie wspominając już o takich, w których zmarła wraca do świata żywych nie jako poszukujący odkupienia duch, żądna krwi zjawa czy sarkastyczna pomagierka ponurego żniwiarza, lecz jako oddychająca i klnąca jak natchniony szewc kobieta z krwi i kości. Już więc na starcie stworzony dla Netflixa przez Natashę Lyonne, Leslye Headland i Amy Poehler serial Russian Doll punktuję za kreatywność i fabularną odwagę.

Tym bardziej, że rzeczona protagonistka Nadia (w tej roli Lyonne) jest do tego osobą nieuprzejmą, nieuważną i nierozgarniętą. To nielicząca się z nikim i niczym, irytująca nowojorska hipsterka, która uwielbieniem do używek i cynicznym podejściem do świata spycha demony dzieciństwa na rubieże świadomości. Jak nietrudno się więc domyślić, właśnie wokół wydobywania mentalnego brudu oscyluje scenariuszowy kręgosłup Russian Doll, którego tytuł nawiązuje do cylindrycznych matrioszek skrywających wiele pomniejszonych wersji samych siebie. No dobrze, ale co z tym nagłym zgonem? Otóż Nadia wychodzi z przypadkowo poznanym intelektualistą z własnej imprezy urodzinowej, na której wszyscy złośliwie przypominają jej, że ma już 36 lat, by jakiś czas później wpaść pod koła taksówki i… ocknąć się sekundę później na tej samej imprezie, na której wszyscy wciąż robią wszystko, by wkurzyć rozgoryczoną 36-latkę.

"Russian Doll", Amy Poehler, Natasha Lyonne i Leslye Headland, Netflix, 2019
„Russian Doll”, Amy Poehler, Natasha Lyonne i Leslye Headland, Netflix, 2019

„Mocny towar” – myśli Nadia, wnioskując, że jej rozpoczynające się dopiero problemy czasoprzestrzenne powstały na skutek wypalenia doprawionego kokainą skręta. Jednak kilka losowych zderzeń z silniejszymi mechanicznymi napastnikami i złamanych karków później kobieta uświadamia sobie, że utknęła w pętli czasowej, która wraca ją za każdym razem na znienawidzone urodzinowe party. „Ki czort” – główkuje Nadia, próbując z początku doszukiwać się w historii budynku, w którym się znajduje, jakiejś potężnej żydowskiej klątwy oraz obwiniać wszystkich poza samą sobą. Tymczasem twórczynie serialu (za scenariusze i reżyserię wszystkich ośmiu niespełna półgodzinnych odcinków odpowiadają kobiety) pławią się w narracyjnych woltach i smoliście czarnym humorze. Gdy jednak na horyzoncie pojawia się kolejna zdesperowana osoba, która nie potrafi umrzeć, Russian Doll skręca w kierunku dramatu z lekką nutką egzystencjalnej grozy.

Nadia zaczyna zastanawiać się w pewnym momencie, czy ona i bliscy jej ludzie faktycznie istnieją, bo skoro śmierć jej się nie ima, a jej otoczenie powiela mimo kolejnych restartów rzeczywistości te same słowa i zachowania, to może wszyscy są częścią ogromnego systemu symulującego iluzję wolnej woli, do którego zakradł się tymczasowo jakiś błąd. Sugerowanych warstw interpretacyjnych i zabaw intertekstualnych jest zresztą w Russian Doll bez liku. Choćby fakt, że Nadia to utalentowana programistka gier wideo, których bohaterki są wykańczane w bardzo podobny sposób co ona. Albo że przyrównuje swe perypetie do fabuł znanych filmów, ale nie wspomina ani razu Dnia świstaka, z którym serial Lyonne, Headland i Poehler łączy więcej, niż jego twórczynie chciałyby przyznać.

Nie spodziewajcie się jednak dywagacji nad przewijającymi się na drugim planie dialogów koncepcjami filozoficznymi bądź teoriami naukowymi, jak tą o światach równoległych, w których istnieją różne warianty tej samej osoby. W ambitniejszym serialu mogłoby to dać podstawę do frapujących rozważań o kwestii indywidualności lub płynności ludzkiej tożsamości, lecz w Russian Doll służy jedynie za atrakcyjny wabik. Prawda jest bowiem taka, że mimo fabularnych puzzli porozrzucanych umiejętnie po wszystkich odcinkach jest to nade wszystko opowieść o skrzywionej psychicznie kobiecie, której los zaoferował niekonwencjonalną terapię szokową. Cała reszta – fantastycznonaukowy sztafaż, feministyczny wydźwięk, wywracanie do góry nogami ról płciowych, intensywne elementy rodzicielskiej grozy – to tylko widowiskowa otoczka. Nasączony konkretnym typem nowojorskości, przesycony niepoprawnością polityczną i wolnością obyczajową dodatek do ujmującej historii o zyskiwaniu samoświadomości, afirmacji życia oraz naprawianiu siebie przez otwieranie się na odmienność innych.

Niby niewiele, niby za mało i trochę szkoda zmarnowanego potencjału na coś więcej, na coś być może przełomowego w dziedzinie serialowej rozrywki. Ale jednocześnie zaskakująco dużo, bo takich przesłań jak w Russian Doll nigdy dość. Szczególnie dziś, gdy poświęcenie czasu na lepsze poznanie drugiej osoby czy dotarcie do sedna problemu bywa częstokroć zbyt dużym wyzwaniem.

Paradoksalnie więc to, ile widz ostatecznie wyniesie z Russian Doll, ile dostrzeże w serialu głębi i wartościowych refleksji, zależy wyłącznie od niego samego. Od jego osobistych doświadczeń, nabytej wiedzy, przeżyć, światopoglądu – tego, co wniesie ze sobą do świata powtarzalnej egzystencji Nadii. To zdecydowany sukces trwającego raptem trzy i pół godziny serialu o rozchwianej emocjonalnie kobiecie z osobowością matrioszki.

 

Czytaj również:

Sprawiedliwość dla wybranych Sprawiedliwość dla wybranych
Przemyślenia

Sprawiedliwość dla wybranych

Dariusz Kuźma

Na wieść, że Black Earth Rising podejmuje temat ludobójstwa w Rwandzie, wiele osób zareaguje podniesieniem emocjonalnej gardy. Inaczej być nie może. Mordowanie w imię Boga, tożsamości rasowej, koloru skóry, władzy, pieniędzy, języka, przeszłości czy przyszłości to jedna ze stałych w historii ludzkości, jednak uświadamianie sobie globalnej skali nieszczęść nie jest ani łatwe, ani przyjemne. Tym bardziej w codzienności żywiącej się medialnym szumem płytkich kontrowersji i krzykliwości wypierającej refleksję, gdy wyrok śmierci wydany jeszcze w zeszłym wieku na Tutsi przez ekstremistów Hutu jest bez nowego, sensacyjnego kontekstu jak zwietrzały news. W Black Earth Rising warto jednak zainwestować swój czas. Z jednej strony dlatego, że unika ostentacyjnej publicystyki i wulgaryzacji rwandyjskiej tragedii, proponuje natomiast ujętą w ramę fabularną opowieść o przyczynach tej rzezi – o jej podłożu historycznym, ekonomicznym, kulturowym, a także o ewoluującej przez dekady relacji Czarnego Kontynentu z Białą Afryką. Z drugiej strony, serial Hugona Blicka (reżysera, scenarzysty i producenta wszystkich ośmiu odcinków) angażuje nie tylko emocje, ale też intelekt, a samo ludobójstwo nie zostaje nigdy pokazane, jego przebłyski pojawiają się w formie animacji artystycznej.

Próg wejścia jest zresztą w Black Earth Rising niski. Należy jedynie wiedzieć, że w 1994 r., w ciągu 100 dni, w małym wschodnioafrykańskim państwie rozdzieranym od ponad wieku przez kolonialne kaprysy i żądze jedni ludzie zabili około miliona innych ludzi przy okrzykach bezsilności ONZ i wymownym milczeniu globalnych potęg. Aby poznać odpowiedź na pytanie dlaczego, należałoby sięgnąć do literatury faktu, choćby cyklu porażających reportaży Jeana Hatzfelda. Hugona Blicka zajmują długofalowe następstwa rzezi.

Czytaj dalej