Dziura w ziemi
Sztuka + Opowieści, Przemyślenia

Dziura w ziemi

Kamila Dzika-Jurek
Czyta się 6 minut

„Kiedy umiera człowiek, umiera okruch całej społeczności” – mówi w skupieniu do kamery Sebastião Salgado w dokumencie Sól ziemi Juliana Ribeiro Salgado (jego syn) i Wima Wendersa. A opowiada w tamtej chwili o bezsensownej, głodowej śmierci ludzi w XX w. Sól ziemi to stricte dokument o samym Salgado, słynnym fotografie, którego prace zna cały świat. Bardziej to jednak film o innym niż ludzki sposobie patrzenia, obejmującym znacznie więcej, nieomal boskim. W dokumencie widzimy często fotografa, jak wchodzi na jakąś górę – kiedy np. patrzy na las, który zasadzili z żoną Lélią, i kiedy parędziesiąt lat wcześniej robi słynne zdjęcia robotnikom w kopalni złota Serra Pelada.

Początek wydanej właśnie w Polsce książki Świetlista republika Andrésa Barby w tłumaczeniu Katarzyny Okrasko zaczyna się również od śmierci – już w pierwszym zdaniu narrator przekazuje wiadomość, że „trzydzieścioro dwoje dzieci straciło życie w San Cristóbal”, cała zaś dalsza opowieść hiszpańskiego pisarza będzie w istocie o tym samym, o czym mówi Salgado. Śmierć członka albo członków jakiejś społeczności żłobi dziurę w całym (eko)systemie i to jest pustka, której nie da się w żaden sposób zastąpić, choć rola „dzieci” w społeczności San Cristóbal jest zrazu nieoczywista i pojmiemy ją być może pod koniec powieści albo w jej toku, razem z narratorem.

Literatura sięgająca do opowieści i krajobrazu Ameryki rdzennej – Południowej, Północnej, Środkowej – pragnie wypełnić tę pustkę. Czytając (wreszcie po polsku!) Barbę, mam wrażenie, że sięgam gdzieś poza zasłonę, poza europocentryzm w moim oku, który otrzymałam po przodkach w spadku. A równocześnie, czuję, że autor sam wypełnia we mnie jakąś ważną lukę, o której istnieniu nie miałam pojęcia. Jest w tej książce coś, czego ja nie potrafię zlokalizować, nazwać i to jest w niej najważniejsze. Choć przecież realizmu tu właściwie żadnego. Latynoamerykańskie miasteczko San Cristóbal jest fikcyjne (choć istnieje taka wulkaniczna wyspa w archipelagu Galapagos), a i sam Barba nie może się pochwalić, że jest tubylcem, jak Salgado. Nie może powiedzieć, że pochodzi ze świata dżungli, z potężnej siły selwy, którą opisuje: „Zieleń selwy to prawdziwy kolor śmierci. Nie jest nim ani czerń, ani biel. Zieleń, która wszystko pożera, wielka wygłodniała masa, pstrokata, dusząca i potężna, w której to słabi podtrzymują silnych, wielcy odbierają światło małym i tylko to, co maleńkie, mikroskopijne, może sprawić, że giganci zadrżą”.

Ale czy fikcją nie jest również Macondo Gabriela Márqueza i „republika marzeń” Brunona Schulza, o którą słusznie upomina się w posłowiu do książki Barby – Piotr Paziński? I czy rdzenni mieszkańcy dżungli i potomkowie ich najeźdźców nie mogą mówić jednym głosem w obliczu tego, za czym i jedni, i drudzy tęsknią? A tęsknią właśnie za selwą, którą autor tak przejmująco opisuje – światem stanów pierwotnych, zieleni zręczniejszej i dzikszej niż w naszych europejskich ogródkach.

Narracja Świetlistej republiki ma strukturę thrillera. Zaczyna się od wspomnienia zbrodni i biegnie torem wyznaczonym przez dochodzenie jej przyczyn, a przede wszystkim ukryte w tym dochodzeniu pytanie: skąd się wzięły „nieznane dzieci”? Skąd przywędrowały, burząc spokój mieszkańców prowincji, i dlaczego? „Trzydziestka dwójka”, bo takim skrótem nazywa ich narrator i główny bohater książki, wymyka się jednak wszelkim klasyfikacjom. Nie można ich pochwycić: ani dosłownie, ani w języku. Są zarazem dziećmi i dorosłymi, ludźmi i zwierzętami, mają język, który wydaje się znajomy (jest trochę podobny do języka mieszkańców dżungli w powieści – Indian Ñeě, a trochę do „nowego esperanto”), choć zarazem jest zupełnie inny. Bardziej „przypomina trele ptaków, niemal niezrozumiałe, podobne do dźwięków, jakie słyszy się w dżungli, ale wystarczy zamknąć oczy, by się przekonać, że muzyka ich zdań tworzy coś, co mogłoby być rozmową zwykłych dzieci: kadencja wykrzyknień, po której następują skargi, kategoryczne stwierdzenia, potakiwania; intonacja zdań pytających wyraźnie wyróżnia je od odpowiedzi. Słychać też radość, jakby te dzieci poznały jej sekret, tak trudno dostępny normalnym dzieciom”. „Trzydziestka dwójka” wydaje się zupełnie obca wobec mieszkańców fikcyjnego miasteczka, a z drugiej strony – bardzo bliska, tyle że z innej strony patrząc, jakby wywinąć nagle na zewnątrz ciemne wnętrze lokalnej społeczności. Dzieci przypominają mieszkańcom miasteczka coś, o czym zapomnieli albo co zabrała im instytucjonalność, porządek wszelkich organizacji, „coś trudno dostępnego normalnym dzieciom” i dorosłym.

Dzieci u Barby są trochę jak Muminki u Tove Jansson – istoty inne od ludzi, zrobione z innego materiału, a jednak w dużym stopniu podobne, tylko jakby wychylone w inną stronę (np. jak ta ich „dobroduszna głupkowatość”, o której mówiła Jansson). Dolina Muminków jest inna, bo mieszkają w niej Muminki. Tak samo nagłe pojawienie się dzieci u Barby zmienia rzeczywistość San Cristóbal. Ich obecność przydaje jej mocy, a przez to świat miasteczka zaczyna opalizować, świecić innym światłem. To robi również Andrés Barba w swojej powieści i jego polska tłumaczka – Katarzyna Okrasko. Dzieci są nie tylko bohaterami literackimi, są żywym pretekstem, by bić się w literaturze o coś innego, o pomost do innego świata, innego języka.

Świetlista republika jest dowodem na to, że literatura, która czerpie z innego krańca opowieści, dociera dalej – tam, gdzie baśnie i wszelkie bajki ludowe. Czytając książkę Barby, mam wrażenie, że język jest „okruchem” czegoś większego. Jak fotografie Salgado albo powieści N. Scotta Momadaya, wiersze Geralda Vizenora – rdzennych mieszkańców Ameryki, a zarazem pisarzy, profesorów literatury. W tym sensie literatura indiańska (i Barba, który jest w Republice bardziej indiański niż hiszpański) to inny sposób patrzenia, nieeuropejski sposób komunikacji ze światem. Z jednej strony pisanie jawi się tu jako szukanie języka bardziej autentycznego, dostrzeganie czegoś znajomego w większej całości niż ludzka; w „ptasim trelu”, w łapie Iguany z Galapagos (co robił dawno temu Darwin, a dziś po nim robi np. Salgado w projekcie „Genesis”). Z drugiej – i tego nie jest pozbawiona powieść autora – szacunek do inności, zachwyt nad nią.

Literatura indiańska jest dla Europejczyków czymś obcym, jak natywne kolory Ameryk: czerwień tamtej ziemi i niepodrabialna zieleń lasu tropikalnego. Rozumienie jej na Zachodzie, zwłaszcza w Europie Środkowej, z początku przypomina trochę kupowanie pstrokatych orchideii i monster, żeby udekorować smutne polskie okna i salony, przydać im trochę ciepła egzotyki. Ale Barba prowadzi czytelnika dalej niż w etniczną inność, budując w Świetlistej republice swoiste uniwersum czerwieni i zieleni. W jego książce czerwień budzi, jak w kulturze Majów czy Azteków, skojarzenia ze wszystkimi istotami żywymi, które mają serce albo jego odpowiednik tłoczący krew. Również z żywiołem ognia, z przemocą i w końcu światłem, które dla większości istot oznacza życie: „Później, po śmierci trzydziestki dwójki, przeczytałem o eksperymencie biologicznym: polegał on na tym, że do butelki wkładało się pół tuzina much i pół tuzina pszczół, potem kładło się butelkę tak, by denko przylegało do szyby, i sprawdzało, które owady zdołają uciec. Okazuje się, że muchy potrafiły odnaleźć wyjście znajdujące się naprzeciwko okna, pszczoły zaś umierały, rozbijając się raz po raz o dno butelki: nie mogły uwierzyć, że wyjście znajduje się nie tam, skąd pada światło”.

Pochodzimy z tego samego miejsca – to właśnie odkrywa na początku XIX w. na Galapagos Darwin. Wszystkie języki i obrazy życia w tym języku pochodzą ze wspólnego pnia – mówi autor República luminosa, co zresztą znakomicie udowadnia Okrasko swoim tłumaczeniem. Barbie z pewnością pomaga fakt, że w hiszpańskim zachowała się pewna powaga i – jakby to nazwać – sakramentalność. „Bienvenido a la tierra del encanto” („witaj w krainie zaklęć”) – brzmi piękne pozdrowienie u wspomnianego N. Scotta Momadaya. Różnice zaś – również w książce Barby – prowadzą społeczności na skraj przemocy, do zbrodni, jak doszło kilkaset lat temu do ludobójstw rdzennych mieszkańców Ameryk: Azteków, Majów. Pozostały po tych zbrodniach dziury w ziemi, symboliczne i dosłowne. Gigantyczne wyrobiska, jak kopalnia Perra Salada, z której na fotografiach Salgado chciwi robotnicy czerpią złoto. Autor Świetlistej republiki sięga jednak znacznie dalej, poza to, do uniwersum życia. Udaje mu się to wraz z polską tłumaczką na tyle, by sięgnąć również do zimnego przez większą część roku kraju; przelać coś z języka, którym włada dziś ponad 600 mln ludzi, do języka, którym posługuje się tylko 40. I samo to ma niebagatelne znaczenie.

Czytaj również:

Diane di Prima, czyli 86 lat poezji i rewolucji
Opowieści, Sztuka + Opowieści

Diane di Prima, czyli 86 lat poezji i rewolucji

Anna Wyrwik

Na kolejnych stronach komiksu The Beats (Hill & Wang, 2009) kolejni artyści słowami i grafikami opowiedzieli o pisarzach i poetach Beat Generation. Jest tu też komiks poświęcony Diane di Primie z rysunkami Mary Fleener oraz tekstem jej i Harveya Pekara. Czarno-białe ilustracje przypominają rozbitą, szklaną szachownicę, kolory się na siebie nakładają, walczą ze sobą i się uzupełniają, sprawiając momentami wrażenie inspiracji czarno-białym symbolem dao, który w konfucjanizmie i taoizmie oznacza tę właściwą drogę, drogę cnoty. To nasuwa się na myśl np. wtedy, gdy twarz poetki podzielona jest kolorami na dwie części. Na innych ilustracjach komiksu jest już jednobarwna. Zawsze z długimi, kręconymi włosami, wśród ludzi i symboli, zawsze z dynamiką wokół. Tak jak w jej życiu. Opowieść zaczyna się od tego, że di Prima urodziła się 6 sierpnia 1934 r. na nowojorskim Brooklynie. Tam też dorastała we włoskiej społeczności. Szczególny wpływ miał na nią dziadek Domenico Mallozzi, działacz i anarchista współpracujący z Carlo Trescą czy Emmą Goldman. Po liceum Diane poszła do Swarthmore College w Pensylwanii, który rzuciła w 1953 r., by zamieszkać w nowojorskiej Greenwich Village i zostać poetką.

Pierwsze wiersze pisała już w wieku siedmiu lat, w liceum dzieliła się poezją z koleżankami, w tym z Audre Lorde, przyszłą pisarką, feministką i działaczką na rzecz praw człowieka. Jako nastolatka korespondowała z Ezrą Poundem i Kennethem Patchenem. Jej pierwszy tomik poezji This Kind of Bird Flies Backward został opublikowany w 1958 r. nakładem wydawnictwa Totem Press, należącego do małżeństwa: poety i aktywisty Everatta LeRoi Jonesa i poetki Hettie Jones. Był pierwszym z wielu, z których te najbardziej znane to: Dinners and Nightmares (1961), Revolutionary Letters (1971), Loba (1978), a ostatnie dwa, Spring and Autumn AnnalsHaiku di Prima, wydała w zeszłym roku. Była wielokrotną stypendystką i laureatką nagród poetyckich, choć jej twórczość do poezji się nie ograniczała, a jej życie nie ograniczało się do twórczości.

Czytaj dalej