Fellini o Fellinim Fellini o Fellinim
i
Federico Fellini na planie filmu „Klauni”, fot. autor nieznany (domena publiczna)
Opowieści

Fellini o Fellinim

Giovanni Grazzini
Czyta się 8 minut

Fellini, jakiego nie znamy. Jego tajemnice i pasje, stosunek do życia i ludzi. Wspomnienia z dzieciństwa przemieszane ze scenariuszami filmów.

Giovanni Grazzini, sławny włoski krytyk filmowy, zadaje pytania. Słynny reżyser, Federico Fellini odpowiada. Tak powstała książka, wywiad-rzeka Federico Fellini o filmie.

— W 1938 roku przenosi się pan do Rzymu i wiąże się z innym pismem humorystycznym. Potem — wojna. Czy nie bał się jej pan?

— Nie, ale nie dlatego, że byłem odważny, tylko że nie poznałem całej jej grozy. Robiłem wszystko, żeby nie brać w niej udziału. Udało mi się to, przekupywałem lekarzy i symulowałem najbardziej wymyślne choroby. Byłem nawet 3 dni w szpitalu dla obłąkanych. Kiedy lekarzy włoskich zastąpiono niemieckimi, wydawało się, że długa lista moich odroczeń kończy się (udawało mi się przez 3 lata). Niemiec z pijanymi oczkami, podając mi teczkę pełną papierzysk, powiedział, że mam dołączyć do mojego regimentu w Grecji — „unmittelbarunverzuglich” — domyśliłem się, że chodziło mu o pośpiech. I właśnie w tym momencie, kiedy artykułował końcówkę długiego wyrazu, nastąpił koniec świata: Amerykanie bombardowali Bolonię i w tej chwili nasz szpital legł w gruzach. Od tego odległego dnia zaginęły wieści o mojej kartotece wojskowej. Nie wiem, czy ostrożnie jest o tym pisać, bo nie wiadomo, czy nie wpadnie do głowy jakiemuś generałowi skontrolowanie mojej sytuacji.

— W 1963 roku poślubił pan Giuliettę Masinę, a w następnym roku pracował pan nad filmem „Rzym miasto otwarte”. Jak do tego doszło?

— Scenariusz przyszedł po mnie. Myślałem wówczas, że kino włoskie jest już skończone. Rzym był wolny, ale wszystko było w rękach Amerykanów — gazety, radio, teatr, a na ekranach same amerykańskie filmy. Ze starymi przyjaciółmi otworzyłem słynny „Funny Face Shop”, gdzie sprzedawaliśmy portrety i karykatury. Byłem dyrektorem artystycznym tego przedsięwzięcia, które miało w sobie coś z atmosfery westernu.

— Ogólnie wiadomo, że nie chodzi pan często do kina, ale jacy reżyserzy lub jakie filmy ciekawią pana najbardziej?

— Bajeczny Kurosawa, rytualny i magiczny, jak fascynująca ceremonia. Mieliśmy wspólnie zrobić film, ale nic z tego nie wyszło. Bergman, którego uważałem za starszego brata. John Ford — to film w czystej postaci. Lubię jego siłę, jego bezbronną prostotę, pozbawioną niejasnych i bezpłodnych odniesień kulturowych. Wydaje mi się naturalne wymienić również Rosselliniego z jego odstąpieniem od realności — zawsze uważny, przejrzysty i żarliwy. Lubię: Kubricka, Orsona Wellesa, Hustona, Loseya, Truffauta, Viscontiego, Hitchcocka, Rosiego, Leana. U Antonioniego podziwiam jego cnotliwy i surowy stosunek do filmu. Ale jeśli mam być aż do końca szczery, to muszę się przyznać, że uwielbiam filmy typu 007. No i jest jeszcze Buñuel. Widziałem tylko jeden jego uroczy film „Dyskretny urok burżuazji”, ale nabrałem ochoty, żeby zobaczyć wszystkie.

— Często w swoich wywiadach mówił pan, że nie ogląda swoich filmów. Ale jaki ma pan stosunek do nich, jak je widzi obecnie?

— Wydaje mi się zawsze, że kręcę jeden i ten sam film. Chodzi tu tylko o obrazy, które filmowałem, używając tego samego sprzętu, ale oglądając je z różnego punktu widzenia. Mój stosunek do filmu ustala się w miarę jego realizacji. Kiedy kończy się jeden film i kiedy w studiu montują dekorację do następnego, uważam to za gwałt i świętokradztwo, a nową ekipę ludzi za intruzów. Każdy koniec kręcenia ma charakter destruktywny. Potem następuje moment zespalania tego, co się rozleciało — to faza montażu. Koniec z wizytami przyjaciół, którzy tłoczą się w czasie kręcenia. Zostaję sam na sam z filmem i z montażystą. Potem następuje pierwsza projekcja w małej salce i od tego momentu film ma już swoją autonomię. Czy będę mógł go nazwać moim filmem? Czy poznam go? Między nim a mną jest wtedy stosunek bratersko-szantażujący. Muszę odciąć pępowinę, która nas łączy. I wtedy odsuwam się; nie mam ochoty już patrzeć mu prosto w oczy. Kończę go, oczywiście, ale moje zainteresowanie znika. Nie ma między nami już przyjaźni ani solidarności. Kiedy jest już zapięty na ostatni guzik, to zostawiam go z niesmakiem. Nigdy nie widziałem żadnego mojego filmu na sali z publicznością. Nikt mi nie chce wierzyć — ale to prawda. Nie jestem blisko ani daleko od moich filmów — są one ze mną, są po prostu mną i nie czuję potrzeby oglądania ich. Jeśli zdarzy się, że ujrzę je przypadkowo w telewizji, to czuję wtedy duży niepokój, zupełnie taki sam, kiedy idąc po ulicy, zobaczę w szybie wystawowej jakąś twarz, która mi się przygląda i stwierdzam z przestrachem, że to moja własna twarz.

Federico Fellini, zdjęcie z archiwum, nr 2183/1987 r.
Federico Fellini, zdjęcie z archiwum, nr 2183/1987 r.

— Jakie miejsce w pana życiu zajmują pieniądze?

— Miałem okres „bohemy”, ale był krótki. Na obiad — kawa ze śmietanką, a domem mały hotelik. Dosyć wcześnie zacząłem zarabiać na życie i stosunkowo łatwo mi to przychodziło. Nie jestem bogaty — nie potrafię sobie zorganizować życia tak, żeby nim być. Poza tym zupełnie mnie to nie interesuje. Nie mam zmysłu posiadania — przeszkadzałby mi on. Wyrzucam wszystkie zbędne długopisy, zegarki, a pełna szafa moich ubrań nasuwa mi myśl pozbycia się tego wszystkiego. Nie gram na wyścigach ani w karty. Nie jeżdżę na wakacje. Nie bardzo wiem, co się robi z jachtem. Nawet samochody nie pociągają mnie zupełnie. Posiadać, kolekcjonować, zachowywać, naprawdę nie jestem do tego stworzony. Na szczęście moja żona, Giulietta, ma ku temu większy dar.

— Co pana najbardziej wzrusza?

— Niewinność. Dzieci, zwierzęta, spojrzenia, jakimi nas czasami obdarzają psy. Skromność i, oczywiście, piękno. Spojrzenia niektórych kobiet, pięknych jak czarodziejki, które wydają się wypełniać przestrzeń jakąś inną jasnością. Natomiast jestem zupełnie obojętny i nieczuły na przyrodę. Wiem, że to straszne i patologiczne. Nigdy nie potrafiłem wyjaśnić tej mojej wady. Nie zauważam przyrody jak tylko poprzez wspomnienia: lasy widziane w dzieciństwie, czy morze. Dzisiaj piękny zachód słońca, wspaniałość gór, czy cisza padającego śniegu poruszają mnie tylko wówczas, kiedy udaje mi się je odtworzyć w Cinecittà, w studiu za pomocą jedwabiu i masy plastycznej.

— Czego się pan najbardziej wstydzi?

— Być niejasnym, przystosowującym się, nieostrożnym. Wstydzę się też tego, że nigdy nie jestem niczego pewien. Nie wiem, gdzie to czytałem, ale podobno rys psychologiczny artysty oscyluje bez przerwy między dwoma odczuciami siebie samego — jeden egzaltowany, olśniony sobą, drugi — pełen depresji, poczucia winy, potępienia i kary.

— Jak przebiega pana dzień, kiedy pan nie pracuje? Czy jest pan rannym ptaszkiem?

— O tak. I nikt mnie nie musi budzić. Mam w głowie zegarek, który nastawiam sobie i działa z dokładnością do kilku minut, dzwoni nawet wcześniej, i to gdziekolwiek bym nie spał. Nawet w dzieciństwie potrzebowałem mało snu. Po przebudzeniu odszukuję fragmenty moich marzeń sennych. Wstaję i snuję się po pustym domu. Otwieram wszystkie drzwi, zapalam wszystkie lampy, siadam kolejno na fotelach, na krzesłach i tapczanach — tak, jak kot, który chce wypróbować wszystkie miejsca.

Podśpiewuję, ziewam, otwieram liczne szuflady i odkrywam różne przedmioty, o których istnieniu nie wiedziałem lub zapomniałem. Wreszcie otwieram okna i wydaje mi się, że to jest jedyna pożyteczna rzecz, którą potrafię zrobić w domu. Nie mam żadnych predyspozycji do czynności domowych. Nigdy nie zapalałem gazu. Nawet nastawienie telewizora jest dla mnie przygodą i unikam tego, gdy jestem sam. W łazience przechodzę kilkakrotnie przed lustrem i śledzę się kątem oka. Potem decyduję się na dokładne przeglądanie. Nowe straty? Nowe zniszczenia? A co ze spojrzeniem? Czy można mieć zaufanie do takiej gęby?

— Podobno nawet nie potrafi pan ugotować jajka?

— Nie. Nie mam do tego cierpliwości. Mój zawód wymaga jej wiele i poświęcam wiele godzin na odnalezienie odpowiedniego oświetlenia, ale jeśli chodzi o przygotowanie kawy, to nie mogę ścierpieć tych kilku minut poświęconych temu. Inna sprzeczność: posiadam kilka zdolności manualnych — rysuję, lepię, mogę robić makiety, na planie sam przyczepiam jakieś płótna, poprawiam peruki, przestawiam stoły. Natomiast w kuchni — prawdziwa katastrofa. Zupełnie jak postać ze starego niemego filmu z talerzami, które się tłuką.

— Czy mógłby pan w lapidarny sposób powiedzieć — co pan lubi, a czego nie lubi?

— Jakaś gazeta organizowała już taki test. Do mnie też go przysłali i od tego czasu nie zmieniły mi się gusty. Nie lubię: „party”, świąt, flaczków, wywiadów, okrągłych stołów, dawać autografów, ślimaków, podróżować, stać w kolejce, gór, łódek, grającego radia, muzyki w restauracjach, muzyki w ogóle, opowiadania dowcipów, zagorzałych kibiców piłki nożnej, baletu, szopek na Boże Narodzenie, nagród, które się przyznaje, ostryg, słuchać o Brechcie i jeszcze o Brechcie, oficjalnych przyjęć, toastów, przemówień, być zapraszanym, pytania o moje zdanie, Humphreya Bogarta, quizów, Magritte, być zapraszanym na wernisaże, prób generalnych, rękopisów, herbaty, rumianku, kawioru, różnego rodzaju premier, cytatów, prawdziwych mężczyzn, filmów robionych przez młodych, teatralności, temperamentu, pytań, Pirandella, naleśników Suzette, pięknych pejzaży, napisów w filmach, filmów politycznych, filmów psychologicznych, filmów historycznych, okien bez okiennic, zaangażowania, i braku zaangażowania, ketchupu.

Lubię: dworce, Matisse’a, lotniska, rizotto, dęby, Rossiniego, róże, braci Marx, tygrysy, czekać na spotkanie, wiedząc, że osobą oczekiwaną jest ładna kobieta, Toto, Pierro della Francesca, wszystko to, co ma pięknego piękna kobieta, Homera, Joana Blondella, lody nugatowe, czereśnie, ładne i tłuściutkie tyłeczki na rowerze, pociąg i wałówkę w pociągu, Arista, cockery i ogólnie wszystkie psy, zapach wilgotnej ziemi, świeżego siana i zgniecionego liścia laurowego, cyprysy, morze zimą, małomównych ludzi, Jamesa Bonda, puste lokale i restauracje, niedostatek, wyludnione kościoły, ciszę, Ostię, bicie dzwonów, być samemu w Urbino w niedzielne popołudnie, bazylikę, Bolonię, Wenecję, całe Włochy, Chandlera, dozorczynie, Simenona, Dickensa, Kafkę, Londona, gorące kasztany, metro, jechać autobusem, wysokie łóżka, Wiedeń (ale nigdy tam nie byłem), zasypiać i budzić się, ołówki typu Faber nr 2, gorzką czekoladę, sekrety, świt, noc, duchy, Wimpy, Laurela i Hardy’ego, subretki i tancerki również. Lubię Marcello. Kochanego, wspaniałego Marcello Mastroianniego, wiernego przyjaciela, oddanego, mądrego, z którym widzimy się bardzo rzadko i być może właśnie z tego powodu jest to prawdziwa przyjaźń. Przyjaźń, która nie domaga się niczego, do niczego nie obliguje, nie wyznacza żadnych reguł i granic. Prawdziwa przyjaźń zbudowana na zdrowym braku wzajemnego zaufania.

Ostatnie pytanie:

— Co panu zostało do powiedzenia w następnym filmie?

— Nie wiem. Po tylu śmierciach i pogrzebach, po lubowaniu się upadkiem i ruiną chciałbym zadowolić te osoby (a są to w większości kobiety), które po każdym moim filmie rozczarowane, z pełnym nadziei głosem, nieśmiało powtarzają: „Ale dlaczegóż to nie zrobi pan nigdy ładnej historii miłosnej?”.


Tekst pochodzi z numeru specjalnego 2183/1987 r. (pisownia oryginalna), a możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.

Czytaj również:

Ingmar Bergman Ingmar Bergman
i
Ingmar Bergman, 1968 r./Wikimedia Commons
Opowieści

Ingmar Bergman

Mistyk i żartowniś
Przekrój

Oto co prasa światowa pisze o najciekawszym, ale i najbardziej dyskutowanym współczesnym reżyserze filmowym. Jest synem pastora, żyje i pracuje w Szwecji, nazywa się:

Ingmar Bergman

Świat filmu nawiedzony został przez niezwykłego artystę. Jest wysoki, kościsty i niezgrabny. Zielone oczy jarzą się pod wąskimi powiekami. Zęby ma długie, o dziwacznych kształtach. Uśmiech często zmienia w coś, co przypomina grymas ust powieszonego. Jest to artysta niesłychanie żywotny i twórczy, usadowił się w ciele syna szwedzkiego pastora, a za narzędzie swych poczynań obrał kamerę filmową. Ma 41 lat, nazywa się Ernst Ingmar Bergman.

Czytaj dalej