Filmy drogi na Off Camera
Przemyślenia

Filmy drogi na Off Camera

Anna Wyrwik
Czyta się 7 minut

Zauważyliście, że w filmach drogi samochód zawsze jedzie środkiem jezdni, człowiek zawsze idzie środkiem ścieżki, łódź płynie środkiem rzeki, a konni jeźdźcy suną centralnym fragmentem bezkresu?

Wolność nie może objawiać się przemykaniem gdzieś w krzakach przy skałach, wiejskimi opłotkami czy bocznym chodnikiem, ale musi oddychać pełną piersią, środkiem odważnie i bezczelnie, a podróż przecież „od zawsze była synonimem wolności”, jak podają organizatorzy tegorocznego Międzynarodowego Festiwalu Kina Niezależnego Mastercard Off Camera w opisie jednej z filmowych sekcji – „Znowu w drodze”. Opis ten zaczynają słowami Jacka Kerouaca z powieści W drodze: „Droga to życie”, które w książce poprzedzają: „Znów na chodniku piętrzył się stos naszych wysłużonych walizek; czekała nas jeszcze dalsza droga. Ale co tam… – i tu dopiero wchodzi – …droga to życie”. Mogliby równie dobrze zacząć cytatem z jakiegoś innego amerykańskiego pisarza, Marka Twaina, którego bohaterowie uciekali wodami Missisipi, Johna Steinbecka, którego rodzina Joadów przemierzała drogę 66 w stronę lepszego życia w Kalifornii, Huntera S. Thompsona, którego Raoul Duke z doktorem Gonzo w szalonym tripie pędzili do Las Vegas, czy choćby Zacharego Karabaszliewa, Bułgara mieszkającego w Stanach, w którego debiucie pisarskim 18% szarości kolejne drogi zjeżdżał fotograf Zack. Ameryka to właśnie: „Ale co tam, droga to życie” – i dlatego od Ameryki zaczynamy.

Austriacki fotograf Andreas Horvath robił zdjęcia m.in. w Jakucji, Syberii, Polsce i właśnie w Ameryce. Na czarno-białych fotografiach przedstawia ten kraj w wiejsko-prowincjonalnym wydaniu: wyraziste ludzkie twarze na tle pola, rzeki, drzew, rekonstrukcje wydarzeń historycznych, prerie, snopy siana, białe domy z gankami, drogi ze znakami i sunącymi po nich pikapami, przydrożne szyldy „A S A P ALWAYS SAY A PRAYER” przed kościołem baptystów czy „DEHARTS. BIBLE AND TIRE. Jesus said if…” i tu zasłania spadzisty daszek, pod którym ułożone są opony. Horvath pięknie nakręcił swój debiutancki film fabularny Lillian. Dalekie kadry amerykańskiego krajobrazu mieszają się z bliskimi ujęciami ludzkich twarzy, a te uzupełniają kolejne elementy amerykańskiej symboliki, trochę jak w 66 Scenes from America Jørgena Letha czy na zdjęciach Roberta Franka. Równie fascynujące jak sam film jest to, jak powstał. Fotograf miał od dawna w głowie historię pochodzącej z Europy Środkowo-Wschodniej Lillian Alling, która w latach 20. XX w. postanowiła udać się pieszo z USA przez Cieśninę Beringa do Rosji. O tej podróży wiemy dzięki relacjom ludzi, którzy ją spotkali, ale nie wiemy, czy dotarła, czy też zginęła gdzieś na górskim szlaku. Do głównej roli Horvath zaangażował debiutującą na wielkim ekranie polską fotografkę i artystkę Patrycję Płanik. Ruszyli pięcioosobową ekipą w podróż po Ameryce od Nowego Jorku przez Pensylwanię, zielone łąki, pola, potem dalej, miasteczka, Iowa, Nebraska, góry, Kanada… i kręcili kolejne sceny w kolejnych miejscach. Kręcili te miejsca takimi, jakimi je zastali, i kręcili ludzi, bo poza Płanik wszyscy bohaterowie to naturszczycy, realni, fotografowani przed domami i sklepami, piękni w swej naturalności pokopania przez życie, ale pewnie brzydcy w mniemaniu czytelników kolorowych pism, co w sumie czyni ich jeszcze piękniejszymi. Czasem tylko siedzą albo przejeżdżają, czasem mają kilka zdań do powiedzenia albo całkiem sporą rólkę, jak szeryf Alber Lee. To on opowiadał ekipie, że dziś w Ameryce często można spotkać ludzi podróżujących pieszo. Sama Lillian wypowiada w filmie tylko jedno słowo, gra oczami i ciałem. W jednej ze scen chodzi po sklepie ze starociami, a w tle słychać, jak właścicielka opowiada do telefonu o niedawnym huraganie, tornadzie czy powodzi. Ameryka, po której idzie Lillian, wygląda jak po przejściu wszystkich trzech naraz. Kolejne resztki, pozostałości, wydaje się, że słychać wiatr świszczący w pustkach miasteczek, porozwalane domy, jakby ludzie opuścili je w pośpiechu, ale może nie uciekali, może po prostu odchodzili, by iść dalej na drogę prowadzącą do przodu.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Kadr z filmu "Lillian" (materiały prasowe)
Kadr z filmu „Lillian” (materiały prasowe)

Interpretacje W drodze Kerouaca oraz jego podejścia do podróży można by podzielić na te, według których pisarz uciekał, i na te, według których gonił. Uciekać miał od społecznych norm, jednostajności nudy tego samego miejsca, marazmu, a gonić przygodę, pragnienie, by w życiu się działo, by poznawać i doświadczać, co można robić tylko w ruchu. Trudno o podróż, która jest tylko ucieczką i ani trochę gonitwą, trudno o taką, która jest tylko gonitwą i ani trochę ucieczką, ale są skrajności i świetnie pokazuje je francuski reżyser David Perrault w Savage State. Mamy lata 60. XIX w. w Missouri, trwa wojna secesyjna i francuska rodzina z wyższych sfer postanawia wyjechać na Wschód, a dalej statkiem do Paryża. Rodzice – Edmond i Madeleine – to konserwatyści z manierami, srebrami i czarną służącą. Chcą być neutralni i nawet gdy honor nakazywałby Edmondowi reakcję, on milczy i gdy robi się straszno, ucieka, bo na ucieczkę ich stać. Przez dziką ziemię (szkoda tylko, że film nie był kręcony w Stanach Zjednoczonych) na statek ma ich przeprowadzić Victor (Kevin Janssens), człowiek właściwie bez korzeni, wolny duch patrzący w przyszłość, który umie wykorzystać sytuację i wywąchać zmiany, nie zawsze zgodnie z prawem, ale na takich Victorach wybudowano tamten kraj. W którymś momencie mówi, że budowa kolei pozbawi go pracy przewodnika/przemytnika, ale co tam, on będzie już tam, przy tej budowie i będzie kierował budującymi. Podobne są dwie z trzech córek – Justine (Déborah François) i Esther (Alice Isaaz) – młode, odważne, potrafiące wykroczyć poza racjonalny świat w ten metafizyczny, pragnące łapać chwilę i szukać szans. Edmond i Madeleine odziani w eleganckie stroje i nawyki to stara Europa – oni uciekają (znamienne, że jadą na Wschód, czyli cofają się w podbijaniu kraju, który to podbój szedł na Zachód). Brodaty Victor w stroju bardziej z westernu to młoda Ameryka – on goni. A Justine i Esther to ta przemiana między pierwszym a drugim, ewolucja – organizatorzy festiwalu w opisie sekcji nazywają też podróż „katalizatorem zmian”.

Kadr z filmu "Savage State" (materiały prasowe)
Kadr z filmu „Savage State” (materiały prasowe)

Inicjacja, zmiana jest tym, co droga często powoduje, nie zmienia się ten, kto stoi w miejscu, droga jest ważna sama w sobie, nie tylko jej cel, u którego podróżnik nie będzie już taki sam jak na początku, droga jako metafora dorastania, dojrzewania. Taką podróż odbywają 18-letni Gyllen (świetny Fionn Whitehead) i prawie 18-letni William (równie dobry Stéphane Bak), bohaterowie filmu niemieckiego reżysera Sebastiana Schippera pt. Przyjaźń bez granic (oryg. Roads). Ten pierwszy to Anglik, który zwiewa z rodzinnych wakacji w Maroku kamperem ojczyma, by jechać do ojca, do Francji. Ten drugi to Kongijczyk, który chce przedrzeć się do obozu dla uchodźców w północnej Francji, by odnaleźć brata. Tak, jesteśmy w Europie, bo mimo że – jak zauważają organizatorzy – „kino drogi to, obok westernu, najbardziej amerykański z gatunków filmowych, będziemy chcieli udowodnić, że wyszedł on daleko poza granice Stanów Zjednoczonych”. Ta Europa ma to do siebie, że tu podróż nie jest taka oczywista, nie jest „ale co tam, droga to życie”, nie spotyka się tak wielu opuszczonych domów (no chyba że w byłej Jugosławii) ani ludzi idących na koniec świata w poszukiwaniu czegoś lepszego, tu podróż to zazwyczaj jednorazowa przygoda, takie właśnie budujące w doświadczenie przeżycie. Może więc tym bardziej wymaga ona odwagi, by wstać z wygodnego fotela i przerzucić się na tryb wolności, z którego nie każdy potrafi korzystać, wolności, z którą trzeba sobie poradzić i nikt za ciebie tego nie zrobi, bo w podróży każdy odpowiada za siebie i ewentualnie towarzysza/y, a każdy dzień to nowe wyzwania, bo podróż to nie urlop ani wczasy, tylko czynność, w której trzeba się trochę nakombinować i nachodzić. Podróż wykuwa charaktery i buduje przyjaźnie, jak właśnie między Gyllenem a Williamem. Co istotne, to fakt, z jak różnych światów pochodzą ci bohaterowie, jednak mimo że jeden z nich ma kartę kredytową i paszport UE, a drugi jedynie opcję deportacji, to jest coś w tym, co napisano na stronie Off Camera, że w drodze „zacierają się wszelkie podziały. Pochodzenie, pozycja społeczna, wyznanie, wiek czy płeć przestają mieć jakiekolwiek znaczenie”.

Kadr z filmu "Adoration" (materiały prasowe)
Kadr z filmu „Adoration” (materiały prasowe)

Ostatni film z sekcji „Znowu w drodze” to Adoration belgijskiego reżysera Fabrice’a du Welza, czyli znowu Europa, a zarazem najdosłowniej ujmujący metaforykę podróży z tych czterech filmów. Ucieczka przed społecznymi ograniczeniami, którą podróż ma symbolizować, jest tu na serio, bo oto nastolatek Paul (Thomas Gioria) pomaga nastolatce Glorii (rewelacyjna Fantine Harduin, którą możecie kojarzyć z filmu Happy End Michaela Hanekego) uciec ze szpitala psychiatrycznego. Droga jest i owszem po belgijskiej ziemi i wodzie, ale jest tu jedynie narzędziem do ukazania ich zawiłej relacji, mocno podszytej ostrą psychologią i nastoletnim uczuciem. To jedna z tych opowieści, gdzie zbuntowani młodzi uciekają przed społeczeństwem, przed dorosłymi z ich potrzebą socjalizacji tej młodości, ale w Adoration to wszystko jest wywrócone, a młodzieńczy bunt i romantyzm w stylu Bonnie i Clyde czy Badlands zdają się przy tym jedynie tematem na plakat ścienny w pokoju nastolatka. To, co też ważne, to fakt, że wraz z ostatnim kadrem podróż się nie kończy. Zresztą na dobrą sprawę każdy z tych filmów ma otwarte zakończenie i pozostawia spore pole do interpretacji. I jest to jedna z tych cech, która stanowi o ich sile.

Czytaj również:

Młody, zwyczajny bohater
Przemyślenia

Młody, zwyczajny bohater

Anna Wyrwik

W letnim numerze „Przekroju”, w dużej mierze poświęconym młodym ludziom, znalazł się tekst Marii Hawranek pt. Bohaterolatki zawierający trzy historie dzieci / nastolatków, które zmieniły świat. To nie są jacyś tam romantyczni geniusze, którzy piszą poezję jeszcze ubrani w pieluchy, przed pierwszym trądzikiem grają już koncerty fortepianowe albo robią doktoraty, zanim mogą kupić piwo w sklepie, ale bardziej zwyczajni bohaterowie lokalni, skupiający się na poprawie życia własnych, małych społeczności, tacy w typie oświeceniowym.

Pochodzący z małej wioski w Malawi William Kamkwamba chciał po prostu uratować swoją rodzinę i społeczność przed głodem, nawadniając wysuszone pola. Wykorzystał więc dziecięce zainteresowanie różnego rodzaju urządzeniami oraz wiedzę, jaką zdobył dzięki książkom w szkolnej bibliotece, i wybudował wiatrak, który pomógł wsi, a jemu przyniósł zainteresowanie mediów i TED. To Technology, Entertainment and Design, czyli Technika, Rozrywka i Design – cykl konferencji, które odbywają się co roku od 1990 (pierwsza była w 1984, ale kolejna w 1990 właśnie i od wtedy jest regularnie) i mają na celu popularyzowanie „idei wartych rozpowszechniania” – jak powiedział Chris Anderson, brytyjsko-amerykański biznesmen, obecny szef organizacji. TED to stypendia, nagrody, możliwości, a także działające na jej licencji, ale niezależne liczne konferencje TEDx, skupione m.in. na konkretnych rejonach świata, konkretnych uczelniach, działalności kobiet czy dzieci i młodych. Na takiej TEDx w 2007 r. wystąpił właśnie William Kamkwamba.

Czytaj dalej