Na dobrą sprawę materiału jest już tyle, że można by chyba osobny tom poświęcić na ostatnio „odkrytą historię fotografii”. Powinien go otwierać Robert Cornelius, autor pierwszego selfie jeszcze w technice dagerotypu, potem obowiązkowo Siergiej Prokudin-Gorski, dokumentalista z Rosji, który opracował genialną metodę fotografii w kolorze, a kończyć oczywiście Vivian Maier, niania tworząca do szuflady. W kraju też mamy mnóstwo nowego materiału do errat: twórczość Stefanii Gurdowej czy Bolesława Augustisa, odkrycia Jerzego Lewczyńskiego: Feliksa Łukowskiego, Krzysztofa Vorbrodta czy Wilhelma von Blandowskiego. Odnalezione nieznane prace Zofii Chomętowskiej to też temat do zmiany myślenia o historii. Teraz skupmy się na Witoldzie Romerze, który jest już doskonale i na stałe zapisany w historii. Tyle że najwyraźniej niezbyt precyzyjnie, a na pewno nieśmiało, pod hasłem „umiarkowane przejawy nowoczesności”. Technika, którą wynalazł – izohelia, w najlepszym przypadku była dotąd opisywana jako „otwierająca drogę do nowoczesnego sposobu fotografowania”. I wszystko byłoby jasne, gdyby cztery lata temu pani Barbara Romer nie zajrzała do skrzyni. Znalazła archiwum rodzinne, w większości złożone ze zdjęć jej dziadka.
Zapomniane światło prywatnych dni to wybór zaledwie ponad 100 fotografii z dostępnych i opracowanych 700 z odnalezionego archiwum. Nie ma jeszcze pełnego katalogu tego zbioru, nieznana jest ostateczna liczba prac, nie wiadomo jeszcze wszystkiego. Wystawa i towarzyszący jej katalog dla mnie są jednak już trzęsieniem ziemi. Spokojnie, ekspozycja przytulnie i kameralnie zaaranżowana, domowo i przyjemnie. Słuchamy opowieści pani Barbary o jej dziadku, o historii rodziny, to jej głos towarzyszy nam podczas zwiedzania. Niesamowite wrażenie dotykania historii, „prywatnych dni”. Odkrywamy życie codzienne, te drobne małe zdarzenia z życia wielkiego człowieka. No i te zdjęcia…
Wycieczki w góry, zagraniczne miasta, ludzie. Ale jak to jest fotografowane! Tu nie ma umiarkowanych przejawów nowoczesności – tu jest nowoczesność. Są oczywiście zdjęcia „zwykłe”, powiedzielibyśmy czysto pamiątkowe. Kurator projektu Maciej Bujko widać doskonale bawił się przy tym archiwum. Zachwycał, odkrywał, spostrzegał. Na wystawie mamy raczej te wisienki na torcie. Oryginał najsłynniejszego zdjęcia Romera, zanim zostało opracowane w izohelii, różne wersje portretów, podglądamy arcyciekawy warsztat. Jak dzieci odkrywamy kompletnie nowy świat.
A przecież Romer to wielki twórca, wydawało się doskonale rozpoznana twórczość mająca swoje miejsce. Konstruktor aparatów, badacz i poszukiwacz rozwiązań naukowych i technicznych. Inicjator jednego z najważniejszych w polskiej historii fotografii – dziś powiedzielibyśmy – projektu wydawniczego w Książnicy-Atlas. Sama spółka i jakość druku, nowinki techniczne to osobna wręcz historia. Ale pocztówki wydawane przez niespełna dwa lata do wybuchu drugiej wojny światowej obejmowały 2080 wzorów. Wszystkie fotograficzne dzieła najważniejszych fotografów tego czasu. Wizualny atlas II RP. Z niektórych zdjęć rekonstruowano po wojnie zabytki. To się wie i czyta w podręcznikach, aczkolwiek ciągle nie znamy w pełni tego zbioru.
A sam Romer jako fotograf dotąd był autorem pasującym do ogólnopolskiego wówczas ruchu piktorialistów, może nie do impresjonistów z nurtu Bułhaka, ale już do grupy młodszej, bardziej postimpresjonistycznej. Kłopotliwy dla historyków tego czasu, dla recenzentów, ale nie żeby zaraz odważny. A teraz wyjęte i odkurzone zdjęcia – i trzeba wszystko pisać na nowo.
Takie nieklasyczne, obrazoburcze dla piktorialistów, z pewnością denerwujące wtręty. Czysto, ale tak i diagonalnie, czasem widziane przez coś. Tak nagle fotograficznie, a wcale nie malarsko. W tych portretach nie ma tylko wizerunku. Tam jest już wyraz i twórczość. Powidoki i skojarzenia, kadry znane i przypominające te Rodczenki, Brassaiego, Alberta Renger-Patzscha, Paula Stranda… Nie trzeba dalej wymieniać. To na razie skojarzenia. Apetyt zaostrzony na zawartość tego archiwum Romera. Co tam jeszcze jest? Bo, że mieliśmy genialnego twórcę nowej fotografii w Polsce, w pełni świadomego, to już właśnie wiemy. W jakiej pozycji można go stawiać wobec światowych artystów? Dokąd jego odwaga twórcza sięgała? Które prace były tylko poszukiwaniem naukowym, które wprawkami, a które świadomymi dziełami? To zobaczymy za kilka lat, gdy archiwum zostanie udostępnione w całości. Wtedy będzie można w końcu jakąś ulicę nazwać tym imieniem, w odróżnieniu od zasłużonego i też w annałach – ojca Eugeniusza. Ulica Witolda Romera. Brzmi jak dobry adres.