Full hotel jacket
Przemyślenia

Full hotel jacket

Jakub Popielecki
Czyta się 4 minuty

Debiut Jagody Szelc Wieża. Jasny dzień kończył się tak enigmatycznie, że do końca świata można się zastanawiać, o co chodziło. Ostrzegam: nowy film reżyserki jest równie tajemniczy. Ale i uspokajam: zawiera bowiem moment przewrotnej autodemaskacji, ironicznego odsłonięcia kurtyny. Jeśli tonący w odmętach niezrozumienia widz zechce chwycić się podsuniętej mu brzytwy interpretacji – proszę bardzo. Rzucone przez Szelc koło ratunkowe to jednak wyjaśnienie z tych, które niekoniecznie cokolwiek wyjaśniają. W Monumencie autorka kontynuuje badanie tych rejonów kina, gdzie sens się rozmywa, rzeczywistość wibruje, a wieże upadają. I pięknie.

Exegi monumentum? Horacy pisał o wznoszeniu sobie pomnika trwalszego niż ze spiżu, Szelc tymczasem stawia opór egzegezie, kruszy monumenty. Zamiast chełpić się dopinaniem sensów, eksploruje grozę tajemnicy, przestrzega przed pychą ego, które chce mieć wszystko poszufladkowane, posegregowane. Autorka zaczyna od rozbicia konwencji, z którą przyszło jej się zmierzyć. Monument to bowiem projekt szczególny. Po pierwsze: aktorski dyplom absolwentów łódzkiej filmówki, zaliczenie, forma użytkowa; dopiero potem cokolwiek aspirującego do miana dzieła sztuki. Niewdzięczna forma, która dla niejednego reżysera stała się już kulą u nogi. Nakręcone w tej samej intencji Śpiewający obrusik (2015) Mariusza Grzegorzka czy Soyer (2017) Łukasza Barczyka nie wznosiły się przecież ponad egzaminacyjny kontekst. Trąciły sztywnością szkolnej etykiety, choć role nauczycieli pełnili w nich mniej lub bardziej samozwańczy enfants terribles polskiego kina. Szelc wyciąga z ich porażek wnioski i stosuje fortel: z gorsetu niesprzyjających okoliczności robi temat.

Stąd wspomniany metażart: film egzamin jest filmem o… byciu egzaminowanym. Szelc bierze studentów aktorstwa i obsadza ich w rolach studentów… hotelarstwa. Oto grupka chłopaków i dziewczyn wysiada nocą z autobusu – właśnie przyjechali do prowincjonalnego, przedpotopowego przybytku, w którym mają odbyć praktyki. Na drodze do zaliczenia czeka ich jednak musztra rodem z Full Metal Jacket pod okiem apodyktycznej menedżerki. Z utlenionym hełmem włosów i permanentnie skwaszoną miną kobieta stawia młodych do pionu, odbiera im imiona i zagania do absurdalnych obowiązków. A w obiektywie Szelc i jej operatora Przemysława Brynkiewicza hotelowa rutyna z minuty na minutę wygląda coraz dziwniej: niesławny stanfordzki eksperyment więzienny spotyka się tu z pogańskim rytuałem i metafizycznym horrorem.

Podobnie jak w Wieży Szelc zaciera granicę między paradokumentalną obserwacją a kreacją, między prozą kinowego realizmu a poezją kinowego odlotu. Miejsce akcji jest więc tyleż ponurym nagrobkiem własnej przeszłości, jednym z siermiężnych postpeerelowskich reliktów, jakie dogorywają gromadnie w rozmaitych zakątkach kraju, co bramą do piekła, gotyckim zamczyskiem, instytucjonalną klatką dla bohaterów. Młodzi aktorzy lawirują między naturalistyczną paplaniną i ekranowym nicnierobieniem, banalnym opowiadaniem anegdot i kawałów a ostentacyjnym, „aktorzącym” testowaniem aparatów swoich ciał i emocji. Kamera raz patrzy na nich obiektywnie, niczym mucha na ścianie, a za chwilę fiksuje się na jakimś detalu w paranoicznej transfokacji, wypatrując furtki do sfery „ponad”. Podobnie dźwięk: diegetyczny biały szum pustych korytarzy co rusz ustępuje miejsca jękom i szmerom z innych wymiarów. W efekcie Monument to film niezwykle zmysłowy: tak bardzo „widzialny” i „słyszalny”, że można go niemal dotknąć.

Największym talentem Szelc jest umiejętność gładkiego przejścia od podobnych konkretów do uogólnień. Reżyserka robi kino filozoficzne, ale nie napina się na symbole i kazania. Aranżuje po prostu wciągające sytuacje, gęste od konfliktów i znaczeń, a potem powoli, konsekwentnie, zdrapuje fasadę rzeczywistości, pyta i kwestionuje. W bebechach przedpotopowego hotelu odnajduje opowieść o społecznych instytucjach i społecznych zwyczajach, o władzy i edukacji, o upokorzeniu i spełnieniu, o konformizmie i buncie. Nie szuka jednak łatwych odpowiedzi, nie ocenia: obrzędy przejścia są tu przecież zarazem opresyjne i wyzwoleńcze, forma tyleż więzi, co pozwala się wyrazić. Szelc niby rejestruje absurd konwencji filmu egzaminacyjnego, ekshibicjonizm aktorstwa, przemoc reżyserii. Ale dowodzi też, że ich rewersami są rzeczy aż proszące się o wielkie litery: jakiś Cel, jakaś Magia, jakiś Sens. Pomniki upadają, na ich miejsce powstają nowe, jedyną stałą jest proces. I choć ego młodych wykonawców rozpływa się tu w szeregu ról anonimowych Dziewczyn i Chłopaków, to wraca z podwójną siłą zwartego kolektywu, w uruchomionej przed kamerą aktorskiej nieświadomości zbiorowej. A że nie wiadomo, jak to potem zapisać w studenckim indeksie? A to może nawet lepiej.

 

Czytaj również:

Jagoda Szelc: Uśmiercanie czarownicy
i
Kadr z filmu „Monument”, dzięki uprzejmości Jagody Szelc
Opowieści

Jagoda Szelc: Uśmiercanie czarownicy

Łukasz Kaczyński

Łukasz Kaczyński: Martin Scorsese i Jagoda Szelc na jednym zdjęciu w stylowym nowojorskim gabinecie. Wyjaśnisz, o co chodzi z fotografią, którą udostępniasz na Facebooku?

Jagoda Szelc: Zobaczymy, co z tego będzie. Na razie nie ma się co sadzić.

Czytaj dalej