Hey Jules, nie bój się Hey Jules, nie bój się
i
Sławomir Mrożek, Diogenes Verlag AG – rysunek z archiwum, nr 1065/1965 r.
Opowieści

Hey Jules, nie bój się

Piotr Żelazny
Czyta się 8 minut

Od ponad 50 lat cały świat śpiewa piosenkę Hey Jude. Ale tu nic nie jest oczywiste – nie wiadomo, kim jest Jude: Johnem Lennonem, jego synem Julianem, ukochaną Paula McCartneya, a może po prostu każdym z nas?

18 razy powtórzyć „na nana nana nanana nananana”, niemal spóźnić się z wejściem perkusji, załatwić sobie akompaniament orkiestry i tak napisać słowa, by każdy myślał, że to o nim i dla niego – recepta na hit wydaje się prosta. To wszystko sprawiło, że Hey Jude stało się najpopularniejszą piosenką The Beatles. A mowa o zespole, który umieścił na pierwszym miejscu list przebojów w USA i Wielkiej Brytanii aż 17 utworów. Jednak dziewięć tygodni na szczycie „Billboardu” to nawet jak na Beatlesów wyjątkowe osiągnięcie.

W pierwotnej wersji nie było Jude. Był Julian, syn Johna Lennona. „Hey Jules” – nucił pod nosem twórca piosenki. „Hej Jules, nie niesiesz ciężaru świata na własnych barkach. Hej Jules, weź tę smutną piosenkę i uczyń ją lepszą. Hej Jules, nie bój się”. Idealny utwór na pocieszenie pięciolatka, który nie rozumiał, co się wokół niego dzieje. Idealny utwór na pocieszenie i podniesienie na duchu matki dziecka, żony Lennona Cynthii, która rozumiała, co się dzieje aż za dobrze, i nie miała wątpliwości, jak to się skończy. Autorem słów tej wlewającej otuchę w serca obojga piosenki nie był jednak wcale John – był nim Paul McCartney.

„Nigdy nie chciałem znać całej prawdy o tym, jak ojciec mnie traktował – mówił po latach Julian w rozmowie z „Tampa Bay Post”. – Z czasem zaczęły dochodzić mnie słuchy, że pozwalał sobie na bardzo negatywne zachowania. Jak wtedy, gdy powiedział, że wziąłem się »z butelki whisky w sobotni wieczór« [John powiedział tak w wywiadzie dla »Playboya« w 1981 r., tłumacząc się z tego, że był złym ojcem – przyp. P.Ż.]. Gdzie w tym miłość? W tamtym czasie więcej uwagi poświęcał mi Paul. Przyjaźniliśmy się. Z tamtego okresu jest więcej zdjęć, gdy bawię się z nim niż z tatą”.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Tajne przez poufne

John Lennon poślubił Cynthię Powell niedługo przed swoimi 22. urodzinami. Beatlesi nie byli jeszcze wówczas znani w całej Wielkiej Brytanii, ale w samym Liverpoolu dziewczyny już zaczynały szaleć za czwórką przystojnych muzyków. Z tego powodu małżeństwo Lennona musiało więc być pilnie strzeżoną tajemnicą. Menedżer zespołu Brian Epstein zaprzeczał, ilekroć był pytany przez węszących dziennikarzy o ślub Johna. I to mimo że był jego świadkiem podczas tej karykaturalnej wręcz ceremonii. Gdy tylko bowiem urzędnik wypowiedział pierwsze słowa, brygada robotników na podwórzu uruchomiła młot pneumatyczny. Nic nie było słychać do tego stopnia, że gdy wywołano pana młodego, do urzędnika podszedł George Harrison. Ponieważ The Beatles tamtego wieczoru mieli zaplanowany występ w lokalnej sali tanecznej, po ceremonii odbyło się tylko kameralne spotkanie w restauracji. Niecałe osiem miesięcy później – w kwietniu 1963 r. – na świat przyszedł Julian. Rzecz jasna, życie rodzinne Lennona było utrzymywane w najgłębszym sekrecie. Epstein dbał nawet o to, by John w ankietach do kolorowych pisemek jako hobby wpisywał „dziewczyny”. W momencie narodzin Juliana beatlemania trwała już w najlepsze. Mania, która miała stać się matką wszystkich manii, wzorcem z Sèvres opętania na punkcie idoli.

Dwa tygodnie przed narodzinami młodego Lennona ukazała się pierwsza płyta czwórki z Liverpoolu, zatytułowana Please, please me. Niedopracowany, wypuszczony początkowo tylko w mono album był reakcją na olbrzymi sukces dwóch singli: tytułowego oraz Love me do. By sprostać szaleństwu, które ogarnęło Wielką Brytanię, przyśpieszono wydanie płyty i zrobiono to po łebkach. Niemal cały materiał nagrano podczas jednej sesji w londyńskim studiu EMI. Przez następne 30 tygodni album zajmował jednak pierwsze miejsce na liście najlepiej sprzedających się płyt popowych – rzecz w tamtym czasie bez precedensu, a i dziś rzadka.

Pod koniec 1963 r. dziennikarze ostatecznie potwierdzili to, że Lennon ma tajną żonę i równie tajne dziecko. Najpierw para mieszkała u ciotki Johna, a następnie wprowadziła się do mieszkania w Londynie, na trzecim piętrze, w budynku bez windy. Cynthia wnosiła Juliana po schodach, a potem wracała po torby z zakupami. Często przepychając się pomiędzy tłumami fanów, którzy szybko wyśledzili, gdzie mieszka ich idol, i koczowali na klatce schodowej. Dostawała listy z pogróżkami, fanki pisały, jak bardzo go kochają, i kazały jej zostawić Johna w spokoju.

Na scenę wchodzi ona

Gdy na świat przychodził Julian, John kończył trasę koncertową. Kiedy wrócił, zobaczył dziecko, a nawet na chwilę się nim zachwycił („On jest wspaniały, Cynth, będzie gwiazdą rocka jak tatuś”), po czym oznajmił żonie, że musi pojechać odpocząć na cztery dni do Barcelony. Kilka lat później to Cynthia pojechała na wakacje do Grecji, a po powrocie do domu – wcześniejszym niż zapowiadała – zastała męża w towarzystwie kobiety o azjatyckich rysach twarzy. Siedzieli w identycznych białych szlafrokach na podłodze i patrzyli sobie w oczy. „Dzień dobry” – miał jej powiedzieć niespecjalnie zawstydzony tą sytuacją John.

Rozwód był jedynym możliwym wyjściem z sytuacji. Yoko Ono zawładnęła Lennonem. Nie odstępowała ukochanego na krok, chodziła z nim do studia. Do tego czasu zespół był zamkniętym, hermetycznym kręgiem przyjaciół. McCartney poznał dwa lata starszego Lennona, gdy miał 15 lat. Łączyła ich miłość do muzyki, a także tragedia, jaką przeżyli w młodym wieku – obaj wcześnie stracili matki. Byli niemal nierozłączni: spędzali wspólnie wolny czas, grali i pisali piosenki. Większość utworów na płytach Beatlesów – łącznie z Hey Jude – jest firmowana przez duet Lennon–McCartney. Nagle pomiędzy nich wtargnęła ona – ekscentryczna japońska artystka, która zaczęła mówić w imieniu partnera, również podczas narastających w zespole kłótni. John mawiał: „Nie ma już mnie, jesteśmy z Yoko jednością”.

„Przykro mi było, że Cynthia nagle stała się persona non grata, że zniknęła z mojego życia. Dla mnie było to zbyt gwałtowne i bolesne” – wspominał w 1997 r. McCartney w biografii napisanej przez Barry’ego Milesa. Miesiąc po tym, jak Lennon i Cynthia zdecydowali się na separację, Paul złożył jej i Julianowi niezapowiedzianą wizytę w ich kupionym w czasach prosperity wielkim domu w Weybridge. Przyniósł jej czerwoną różę, spędził popołudnie, bawiąc się z młodym Lennonem. Niezbyt typowe zajęcie dla kogoś, kto ma świat u stóp i za kim biegają rozhisteryzowane nastolatki. To tamtego dnia, w drodze powrotnej, jadąc aston martinem, zaczął układać Hey Jude – wtedy jeszcze Hey Jules. Chciał Juliana pocieszyć i pomóc mu ogarnąć tę sytuację. Chociażby piosenką. Smutną piosenką, którą trzeba ulepszyć – make it better.

Adresat zbiorowy

W następnych tygodniach McCartney – jak ujął to jeden z piszących o nim dziennikarzy – „testował ten kawałek na wszystkich, którzy byli na tyle uprzejmi, by go wysłuchać, czyli na każdym”. Na wszystkich robił on piorunujące wrażenie. Gdzieś zniknął jednak Jules i pojawiło się imię Jude. Dla zachowania lepszego rytmu, no i żeby piosenka nie była aż tak jednoznacznie oczywista.

Album "Hey Jude", zdjęcie: jmawork / Flickr (CC BY 2.0)
Album „Hey Jude”, zdjęcie: jmawork / Flickr (CC BY 2.0)

Patent się udał. Na tyle, że starszy z Lennonów, John, był święcie przekonany, iż to utwór napisany specjalnie dla niego. I że Paul usprawiedliwia jego zachowanie – opuszczenie rodziny i wybór Yoko Ono na partnerkę życiową. Druga zwrotka zaczyna się od wersu „Hey Jude, don’t be afraid/You were made to go out and get her”. Tłumaczenie tego fragmentu jest trudne, bo gdy zrobi się to zbyt dosłownie, trąci banałem, nie jest to zadanie dla byle kogo, dlatego przekładem tekstów Beatlesów zajmował się sam Stanisław Barańczak. McCartney miał na myśli, że Jude nie może się bać, musi skonfrontować się ze światem, stawić mu czoła („go out”) i sięgnąć po swoje. Lennon interpretował jednak tę zwrotkę bardzo dosłownie i nawet po latach publicznie opowiadał, że odczytał te słowa jako zachętę, by sięgnąć po Yoko Ono („go out and get her”). W 1980 r., kilka miesięcy przed tragiczną śmiercią z rąk szaleńca, Lennon mówił: „Zawsze uważałem, że to piosenka dla mnie. W tamtym czasie w moim życiu pojawiła się Yoko. Paul śpiewał »Hey Jude«, słyszałem »Hey John«. Podświadomie mówił do mnie: »Nie oglądaj się, zostaw mnie«”.

I zostawił. Chwilę mu to zajęło, ale to właśnie wtedy zaczęło coś pękać. Zespół istniał jeszcze dwa lata, jednak rozpad był już nieunikniony. Utwór Hey Jude został wydany jako singiel, nigdy nie znalazł się na studyjnej płycie. Powstał w tym samym czasie, w którym czwórka z Liverpoolu nagrywała Biały album. Później były Yellow Submarine, Abbey RoadLet It Be, ale już podczas nagrywania albumu oficjalnie zatytułowanego The­ ­Beatles – który zwyczajową nazwę wziął od białej okładki dochodziło do gwałtownych tarć, kłótni i awantur. ­McCartney stawał się coraz bardziej apodyktyczny, a Lennon stopniowo odpływał w świat narkotyków i Yoko Ono, która oczywiście dzień w dzień towarzyszyła muzykom w studiu, co doprowadzało trzech pozostałych członków grupy do szału. No i mówiła o nich „Beatles”, chociaż Paul wciąż ją poprawiał i krzyczał, że nazywają się „The Beatles”.

Niedługo przed ostateczną sesją nagraniową Hey Jude zespół rozpadł się po raz pierwszy. Ringo Starr nie wytrzymał ciągłych uwag McCartneya i odszedł. Wrócił po dwóch tygodniach. Kilka miesięcy później, podczas nagrywania Let It Be, po którejś z kolejnych kłótni z Lennonem zabawki zabrał George Harrison. I on wrócił, choć koledzy już chcieli go zastąpić Erikiem Claptonem.

Sesja nagraniowa Hey Jude nie należała do najłatwiejszych. McCartney z Harrisonem kłócili się o partię gitarową, która Paulowi nie podobała się mimo kilku różnych sposobów interpretacji. Wersję, która ostatecznie trafiła na płytę, zaczęto nagrywać bez udziału bębniarza. Ringo był w toalecie, gdy McCartney kazał włączyć taśmę i zaczął uderzać w klawisze fortepianu – tego samego, na którym grał Freddie Mercury w Bohemian Rhapsody, Elton John w Levon, a Rick Wakeman akompaniował na nim Davidowi Bowiemu w Life on Mars?. Na szczęście perkusja wchodzi w Hey Jude tak późno, że Starr zdążył się bezszelestnie przemknąć i usiąść za bębnami dosłownie w ostatniej chwili.

Najdłuższe „nanana” w historii

Utwór w wersji, która znalazła się na singlu, trwa aż 7 minut i 11 sekund. To jedna z najdłuższych piosenek Wielkiej Czwórki. McCartney miał wątpliwości, czy z tego powodu będzie w całości puszczana w radiu, ale Lennon miał mu odpowiedzieć: „Zmieszczą ją całą, bo to nasz kawałek”. Po 3 minutach tekst to już tylko „na nana nanana, nananana, Hey Jude”, śpiewane chórem i przy akompaniamencie orkiestry złożonej z 36 instrumentów: dziesięciorga skrzypiec, trzech wiolonczel, dwóch kontrabasów, dwóch fletów, dwóch klarnetów, klarnetu basowego, fagotu, kontrafagotu, czterech trąbek, dwóch rogów, czterech puzonów i zestawu perkusyjnego. Muzyków poproszono o rytmiczne klaskanie i śpiewanie razem z zespołem. Nie bardzo chcieli, ale zapłacono im podwójną stawkę. Zgodzili się wszyscy poza jednym, który wyszedł ze studia, krzycząc, ku zdziwieniu i radości pozostałych: „Nie po to zostałem skrzypkiem, by klaskać i śpiewać pieprzoną piosenkę McCartneya”. „Nananana” miało trwać krócej, ale Paul wpadł w trans i jak potem przyznał, nie mógł przestać krzyczeć „Jude, Jude, Jude – wow!”, więc pozostali śpiewali i klaskali razem z nim. Mimo ciągłych kłótni i tego, że zespół się rozpadał, piosenka napisana z myślą o porzuconej rodzinie Lennona stała się arcydziełem, które ponad pół wieku później wciąż podnosi na duchu kolejne pokolenia słuchaczy. Hej Jude, Jules, John – wstawić tu można dowolne imię – nie bój się, nie dźwigaj ciężaru świata na ramionach. Na, nana, nananana.

Sławomir Mrożek, Diogenes Verlag AG – rysunek z archiwum, nr 1065/1965 r.
Sławomir Mrożek, Diogenes Verlag AG – rysunek z archiwum, nr 1065/1965 r.

Czytaj również:

Miłość romantyczna? Kiepski pomysł Miłość romantyczna? Kiepski pomysł
i
ilustracja: Zbigniew Lengren
Przemyślenia

Miłość romantyczna? Kiepski pomysł

Rozmowa z Alainem de Bottonem
Aleksandra Reszelska

Jest jeden winny. To kult miłości romantycznej, niesamowicie ­naiwnej idei pochodzącej z XVIII-wiecznej Europy, którą głosili pisarze, poeci i filozofowie – uważa filozof Alain de Botton.

Według tej romantycznej idei każdy ma swoją bratnią duszę, którą musi odnaleźć, żeby uleczyć się z samotności, smutku i poznać prawdziwe szczęście. Romantyzm wierzył, że ukochana osoba będzie jednocześnie naszym przyjacielem, kochankiem, nauczycielem, menedżerem gospodarstwa domowego, partnerem do rozmów i zwierzeń, połową duetu rodzicielskiego, przewodnikiem duchowym itp. 

Czytaj dalej