Od ponad 50 lat cały świat śpiewa piosenkę Hey Jude. Ale tu nic nie jest oczywiste – nie wiadomo, kim jest Jude: Johnem Lennonem, jego synem Julianem, ukochaną Paula McCartneya, a może po prostu każdym z nas?
18 razy powtórzyć „na nana nana nanana nananana”, niemal spóźnić się z wejściem perkusji, załatwić sobie akompaniament orkiestry i tak napisać słowa, by każdy myślał, że to o nim i dla niego – recepta na hit wydaje się prosta. To wszystko sprawiło, że Hey Jude stało się najpopularniejszą piosenką The Beatles. A mowa o zespole, który umieścił na pierwszym miejscu list przebojów w USA i Wielkiej Brytanii aż 17 utworów. Jednak dziewięć tygodni na szczycie „Billboardu” to nawet jak na Beatlesów wyjątkowe osiągnięcie.
W pierwotnej wersji nie było Jude. Był Julian, syn Johna Lennona. „Hey Jules” – nucił pod nosem twórca piosenki. „Hej Jules, nie niesiesz ciężaru świata na własnych barkach. Hej Jules, weź tę smutną piosenkę i uczyń ją lepszą. Hej Jules, nie bój się”. Idealny utwór na pocieszenie pięciolatka, który nie rozumiał, co się wokół niego dzieje. Idealny utwór na pocieszenie i podniesienie na duchu matki dziecka, żony Lennona Cynthii, która rozumiała, co się dzieje aż za dobrze, i nie miała wątpliwości, jak to się skończy. Autorem słów tej wlewającej otuchę