Wyświetlane z poczuciem wyższości na białych klifach w Dover pożegnania z Europą oraz widmo wojny z Hiszpanią o suwerenność Gibraltaru rozpoczęły dwuletni proces wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. Brytyjczycy mają jednak jeszcze jeden tajemny plan: odbudowę brytyjskiego imperium.
Formalne uruchomienie procedury wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej, sygnalizujące początek dwuletnich negocjacji rozwodowych pomiędzy Londynem a 27 państwami członkowskimi i unijnymi instytucjami, zostało przyjęte z ulgą. Co prawda pierwsze dni sprawiły, że Wielka Brytania otarła się o wojnę z Hiszpanią o suwerenność Gibraltaru, a brytyjskie tabloidy triumfalnie publikowały na okładkach zdjęcia brytyjskiego patrolu ganiającego po Morzu Śródziemnym hiszpański okręt wojenny, ale kryzys zdaje się – przynajmniej tymczasowo – zażegnany.
W ciągu ponad dziewięciu miesięcy od referendum w sprawie wyjścia z Unii Europejskiej magiczne słowo na „B” – „Brexit” – zdążyło zbrzydnąć niemal wszystkim, może poza jego największymi zwolennikami. Swój udział w tym mają politycy, którzy niezmiennie odmieniają to słowo przez wszystkie możliwe przypadki. Unikając ujawnienia rządowej strategii negocjacyjnej, premier May w kolejnych wystąpieniach spieszyła z wyjaśnieniami, że Brexit powinien być – w odróżnieniu od medialnych spekulacji o tym, czy będzie „miękki” czy „twardy”, a może „szary” – „czerwono-biało-niebieski” (od kolorów brytyjskiej flagi – merytoryczne znaczenie tego określenia pozostaje jednak wciąż zagadką).
Kilku ministrów i urzędników odpowiedzialnych za rozwój nowych relacji handlowych ze światem zewnętrznym – dotychczas powstrzymywanych rzekomo przez unijną biurokrację – przyjęło jednak inne, nieco ambitniejsze podejście: strategię „imperium 2.0”.
Wśród głównych założeń nowego planu jest odtworzenie – tym razem nawet względnie uczciwie dla wszystkich stron – bliskich relacji handlowych wiążących niegdyś Wielką Brytanię z Indiami i Afryką Północną oraz „białymi dominiami”, jakimi były Australia, Kanada i Nowa Zelandia (ale np. RPA zostało z wizji nowego, wspaniałego świata wykluczone). Założenie jest proste: kiedyś byliśmy blisko, nam się to opłacało, więc pora to odtworzyć.
Brytyjska strategia nie uwzględnia jednak problemów dotyczących – oprócz oczywistych kłopotów z odległościami – istniejącego bilansu handlowego i zmieniających się interesów geopolitycznych poszczególnych państw. Australia i Nowa Zelandia mają pod nosem jeden z najdynamiczniej rozwijających się światowych rynków technologii i produkcji przemysłowej w Azji; Kanada – specjalną relację ze Stanami Zjednoczonymi, a państwa w Afryce zamieniły zależność od Londynu na wyjątkowo bliską relację z Pekinem.
W swojej (w pewnym sensie uroczej) arogancji wyznawcy, opartej na pamięci i tęsknocie za minioną wielkością, teorii nowego imperium zakładają jednak, że wystarczy, aby królewski jacht „Britannia” znów wypłynął na światowe morza i oceany, a ponownie urzeknie cały świat, przekonując do wielkości Wielkiej Brytanii.
Problem z takim podejściem dobrze przedstawił komik Trevor Noah w swoim skeczu o kolonizacji w Indiach, w którym postać hinduskiego mężczyzny pyta: „Nazywacie się Wielką Brytanią? Czy to nie jest nieco aroganckie? Czy nie powinniście poczekać najpierw, aż ktoś inny was tak nazwie – jeździć po świecie, robić same dobre rzeczy i poczekać, aż ktoś powie: o Boże, Brytania, jacy wy jesteście wspaniali?”. Argument, który ostatecznie go przekonuje, nie jest, na szczęście, do powtórzenia w 2017 r.
W głowach polityków i wyobraźni wyborców powstają jednak namiastki tamtego świata, bo taka wizja – wielkiej z definicji Brytanii – została sprzedana wyborcom w ubiegłorocznym referendum. Podczas gdy kolejne wymiany wzajemnych uprzejmości i gróźb zapowiadają długi i bolesny proces opuszczenia Unii Europejskiej, politycy szukają innych, symbolicznych, sposobów na spełnienie marzeń swojego elektoratu.
Karmiąc wizję budowy Wielkiej Wspaniałej Brytanii, niektórzy felietoniści zaapelowali o przywrócenie imperialnych jednostek – takich jak: uncja, pint, galon, kamień, stopa – które miałyby zastąpić okropny, „narzucony przez lata członkostwa w Unii Europejskiej”, system metryczny.
Uwalniając pokłady swojej kreatywności, czołowi politycy Partii Konserwatywnej dołączyli do konkursu i pospiesznie wyrazili oczekiwanie, że wśród pierwszych decyzji rządu po opuszczeniu Unii Europejskiej będzie przywrócenie, kosztem prawie 500 mln funtów, starego, „marynarskiego” koloru paszportów sprzed wejścia do Unii Europejskiej, kiedy Brytyjczykom „narzucono” (mieli pełne prawo je zmienić) „różowe” (burgundowe) okładki. Jeden z posłów Partii Konserwatywnej podkreślił wręcz, że dotychczasowy kolor był dla niego „przez lata źródłem upokorzeń”, a czytelnicy pisali do gazet listy o tym, jak… od lat odkładali pieniądze na nowy dokument, czekając na ten moment wolności (sic!).
W tej ostatniej kwestii jednak, wyjątkowo, rząd w Londynie może liczyć na pełne zrozumienie ze strony europejskich partnerów.
Po przywróceniu niebieskiej, para-imperialnej okładki, Brytyjczyków będzie łatwiej zidentyfikować i przesunąć na unijnej granicy do – już całkiem rzeczywistej – kolejki z napisem: "wyimaginowane dawne imperia i obywatele państw trzecich".
Pozostaje mieć nadzieję, że zapowiedziane przez premier Theresę May przedterminowe wybory parlamentarne w czerwcu sprowadzą jednak część imperialnych marzycieli na ziemię i doprowadzą do takiego zwykłego, bezprzymiotnikowego, ale zwyczajnie zdroworozsądnego wcielenia Brexitu w życie, zgodnie z wyborem Brytyjczyków.
Koniec końców, niezależnie od zaostrzającej się retoryki, na koniec dwuletnich negocjacji z Unią Europejską kanał La Manche dzielący Wielką Brytanię od kontynentalnej Europy nie poszerzy się: ani o metryczny centymetr, ani o imperialną stopę.