Impuls dokumentalisty, groźba apokalipsy i nadzieja ponad podziałami
Opowieści

Impuls dokumentalisty, groźba apokalipsy i nadzieja ponad podziałami

Jakub Popielecki
Czyta się 3 minuty

Michael Glawogger postanowił nakręcić dokument nie tylko bez tytułu, ale i bez tematu. Film o niczym, taki, który – cytując samego twórcę – „nigdy nie spocznie”, w sensie: nie da się zamknąć w szufladce z jakimś „problemem”, „sprawą”. Glawogger, podjąwszy wyzwanie, nie skończył jednak pracy, zmarł w trakcie kręcenia filmu. Projekt domknęła jego montażystka Monika Willi; w efekcie nakręcony przez Glawoggera materiał nabrał żałobnego, pożegnalnego charakteru. Wyszedł film nie tylko bez tytułu i tematu, ale również – w pewnym sensie – bez autora. Po twórcy został jedynie zapis tego, na co patrzył.

Dla wielu dokumenty to po prostu reportaże, filmowe nośniki faktów i diagnoz, obrazkowe bryki z biografii, skandali, palących kwestii. Choć sam Glawogger wymykał się gatunkowej sztampie gadających głów i prostych diagnoz, dotychczas trzymał się „tematów”. Już same tytuły jego filmów – „Śmierć człowieka pracy” czy „Chwała dziwkom” – jednoznacznie sugerowały problem. Tym razem reżyser porzucił nazewnictwo, spróbował cofnąć się do pierwotnego impulsu dokumentalisty. Czyli do czego? Kazimierz Karabasz pisał o „cierpliwym oku”, twórcy „direct cinema” chcieli stać się „muchą na ścianie”, Glawogger postanowił wyzwolić się od tematu. Mimo różnych filozofii coś ich jednak łączy. Przecież, niezależnie od przyjętych metod, kierujący człowiekiem z kamerą bodziec jest niemal zawsze ten sam: ciekawość świata, otwartość na rozpościerającą się przed obiektywem prawdę. W „Bez tytułu” dostajemy to w wersji możliwie najczystszej.

Niby są tu obrazy biedy, cierpienia i niesprawiedliwości, są wyparte światy Afryki i Bałkanów, jest krzywe zwierciadło zachodniego dobrobytu. Kamera swobodnie przeskakuje między kontynentami, mknąc przed siebie drogami i bezdrożami, w ciągłym poszukiwaniu. Glawogger (a za nim Willi) nie łączy jednak kolejnych punktów podróży jakąś nadrzędną tezą, nie bawi się w polityka ani socjologa. Strukturę filmu organizują wolne skojarzenia: wrażenia, rytmy, dźwięki. Pojawia się co prawda narracja: czytane kobiecym głosem (w polskiej wersji przez Magdalenę Cielecką) fragmenty zapisków Glawoggera – nikły ślad, wspomnienie jego obecności. Ale to raczej zapis pewnego braku niż objaśniający cokolwiek komentarz.

Glawogger i Willi szukają bowiem sposobu opisu świata poza strefą werbalną. „Bez tytułu” przemawia przede wszystkim językiem obrazów, ciał, gestów. Być może dlatego pełno tu nie tylko ludzi, ale i zwierząt: wiezione na pace owce; dźwigające ciężary osły; piskliwy szczeniaczek w jakimś pustostanie; gnijące w rowie, napuchnięte, toczone przez larwy truchło. A od widoków ludzko-zwierzęcej symbiozy przez rozważania Glawoggera o Arce Noego przechodzimy w którymś momencie do obrazu niekończącego się wysypiska, niczym z ponurej wizji przyszłości. Czuć w „Bez tytułu” groźbę apokalipsy, wiszącej w powietrzu zagłady, śmierci życia i języka. Ale czuć też nadzieję międzygatunkowego porozumienia – ponad podziałami, słowami. I tytułami.

 

Czytaj również:

Lekcje z krańców świata. Kino Wernera Herzoga
i
Werner Herzog na planie filmu „Inferno”; zdjęcie dzięki uprzejmości Netflix
Opowieści

Lekcje z krańców świata. Kino Wernera Herzoga

Mateusz Demski

Werner Herzog zawsze miał w sobie gotowość do odkrycia czegoś niezwykłego, ale świat wciąż pozostaje dla niego wielką tajemnicą.

Natura była jego pasją od najwcześniejszych lat.

Czytaj dalej