Jazda po basie Jazda po basie
Przemyślenia

Jazda po basie

Jan Błaszczak
Czyta się 3 minuty

Swoją przygodę z dziennikarstwem zaczynałem kilkanaście lat temu we Wrocławiu. Dobrze pamiętam pierwszy wywiad, na który oddelegowało mnie tamtejsze akademickie radio. W Firleju grała Ścianka. Moja ekscytacja mieszała się z przerażeniem, bo z jednej strony mowa o jednym z najwybitniejszych polskich zespołów tamtego okresu, z drugiej – jego lider nie uchodził za osobę o najprzyjemniejszym usposobieniu. Na szczęście materiału nie musiałem przygotować w pojedynkę. Na koncert wysłano wraz ze mną doświadczonego radiowca. Choć to duże uproszczenie. Wuja nie był po prostu radiowcem. Był promotorem, showmanem, korepetytorem z matmy brytyjskich producentów i jedyną znaną mi osobą, która podjęła filozoficzne studia pod wpływem kolegi z siłowni (kolega był tejże profesorem).

W tamtym czasie naczelną zasadą porządkującą życie Wuii był bas. Gęsty, dudniący, zapierający dech w piersiach – a jednak nieprzesadnie głośny. Puszczany dołem, przy podłodze i wibrujący nad głową publiczności jeszcze wówczas nielicznie odwiedzającej pierwsze dubstepowe imprezy. Bo Wuja wraz ze swoją ekipą promował tę brytyjską nowinkę. Mógł długo opowiadać o soundsystemach i był pierwszą osobą, od której usłyszałem, że jakość nagłośnienia ma równie wielki wpływ na powodzenie koncertu, co umiejętności występującego. A przynajmniej tak było w przypadku dubu, jungle czy dubstepu, który z jego pomocą pomału zdobywał Polskę. Te wszystkie historie przypomniały mi się za sprawą drugiej płyty – wrocławskiego przecież – zespołu Błoto. Albumu Kwiatostan, na którym pierwsze skrzypce gra Wuja HZG. Choć podobieństwo ksywek jest przypadkowe, to wydobywane przez muzyka częstotliwości są podobne. Bo tutaj nie chodzi o skrzypce. Chodzi o bas.

Błoto, będące drugim domem członków bardziej rozpoznawalnego EABS, gra muzykę opartą na groove’ach. Powtarzanych wciąż i wciąż funkowych, hiphopowych czy dubowych pulsach, które zarazem pchają ich do przodu i trzymają w ryzach. W przeciwieństwie do przemyślanych, rozpisanych i usianych tematami płyt EABS te Błota są zwierzęciem dzikim, spontanicznym. Sęk w tym, że tak jak najwspanialsze jazzowe koncerty, w których uczestniczyłem, miały zwykle ogromny ładunek improwizacji, tak rzadko generowane w ten sposób doznania udaje się oddać na płycie. Błotu ta sztuka udaje się wtedy, kiedy sekcja rytmiczna nie tylko buduje kręgosłup kolejnych utworów, lecz także zapamiętale pompuje w nie krew. Krew buzuje. Zaczyna się jazda. Jazda po basie.

Wizytówką takiego stanu rzeczy jest Mlecz, z morderczym groove’em, który przenosi Błoto w rejony muzyki klubowej. Poprzedzający go Oset, co prawda przez pierwszą część skupia się na budowaniu skojarzeń ze skrzydlatymi bywalcami polnych kwiatów, lecz ostatecznie odlatuje w niebanalny, rytmicznie przetrącony funk. Moje ulubione Kaczeńce nakręcają złowrogi klimat za sprawą napięcia pomiędzy junglową perkusją Marcina Raka a głębokim, dubowym basem Stachowiaka, to jest Wuii HZG. Nad nimi niczym syrena wyje saksofon. Podoba mi się też psychodeliczny ton Niezapominajki brutalnie przecięty kosmicznym, hancockowskim syntezatorem. Minimalistyczna Chryzantema snuje się natomiast niczym pradawna pieśń z Maghrebu, uruchamiając funeralne skojarzenia przypisywane tytułowemu kwiatowi. W każdym z tych utworów swój moment ma jeden z muzyków Błota. Wuja HZG ma takowe we wszystkich.

Najsłabiej w moim odczuciu wypada końcowa część płyty z rozwijającym się leniwie Jaśminem, który brzmi jak Pat Metheny z rejonów fusion przepuszczony przez Thundercata i skity na Płycie pilśniowej. Po nim następują Chabry wydające mi się ledwie szkicem i Hortensja z gościnnym udziałem rapera Toniego Sauny, którego rymy – cóż – nie robią na mnie specjalnego wrażenia. Biorąc pod uwagę wcześniejsze doświadczenia muzyków Błota oraz rytmy, po które regularnie sięgają, ten mariaż z hip-hopem dziwi mnie znacznie mniej niż otwierający płytę Rumianek. Utwór z absolutnie innego porządku niż reszta płyty, w którym pobrzmiewają wpływy post rocka. Świetnie się słucha tego delikatnego, operującego zupełnie inną przestrzenią utworu. Chciałoby się więcej, gdyby nie to, że wówczas nie byłoby tego basowego pulsu, tego tanecznego groove’u, tego dudnienia jak w tramwaju do Firleja, kiedy Wuja wypalił, że on to w zasadzie nie wie, co to Ścianka. A ja nie wiedziałem, czy to tramwaj tak dudni, czy to moje serce. Czy maszyna, czy krew w żyłach. I choćby się w głowie kręciło, niech dudni. Niech dudni.

Czytaj również:

Zawartość Chopina w Chopinie Zawartość Chopina w Chopinie
Przemyślenia

Zawartość Chopina w Chopinie

Jan Błaszczak

Z nową płytą Natalii Kukulskiej i Sinfonii Varsovii jest jak z Synekdochą, Nowy Jork Charliego Kaufmana. Tyle że na odwrót. 

Poruszony najnowszym filmem Charliego Kaufmana obejrzałem wreszcie jego wcześniejsze dzieło: Synekdocha, Nowy Jork. Głównym bohaterem tego gorzkiego, pokręconego komediodramatu jest reżyser teatralny, który latami przygotowuje rozdęty do absurdalnych rozmiarów spektakl. Produkcję, na potrzeby której budowane jest miasto w mieście. Wszelkie ograniczenia: finansowe, czasowe, przestrzenne nikną w starciu z obsesją, której podporządkowuje swoje życie grany przez Philipa Seymoura Hoffmana Caden Cotard. Pojawiające się podczas seansu uczucie rozbawienia będące rezultatem obcowania z groteskowym rozmachem czułem ostatnio, słuchając Czułych strun Natalii Kukulskiej i Sinfonii Varsovii. Przy czym różnica pomiędzy tymi dwoma dziełami jest zasadnicza: gargantuiczny świat budowany przez Cotarda ma być repliką życia, a jego naczelną zasadą jest autentyzm. Czułym strunom przyświeca zupełnie inna filozofia.

Czytaj dalej