Jeno z tego, co mnie boli Jeno z tego, co mnie boli
Przemyślenia

Jeno z tego, co mnie boli

Jan Błaszczak
Czyta się 4 minuty

Być może jestem w swoim postrzeganiu Eminema odosobniony, ale częściej myślę o nim nie w kontekście hiphopowej sceny, ale ducha czasów, w których zrobił oszałamiającą karierę. Ery sformatowanych pod telewizję antysystemowców. Kolorowych buntowników, którzy rozdawali środkowe palce na lewo i prawo, jakby kipiąc ze złości, że przyszło im żyć w czasach nudnego dobrobytu. W Stanach późnego Clintona, kiedy łatwo było uwierzyć w teorie o końcu historii. Mam wrażenie, że w tym okresie na ekranie telewizji toczyła się swoista gra – aby dodać trochę pieprzu nudnawej rzeczywistości numetalowcy, muzycy Rage Against The Machine czy właśnie Eminem udawali kontrkulturowców, podczas gdy establishment udawał oburzenie. W rezultacie jedni i drudzy robili pieniądze. Niemałe fortuny na zaciśniętych pięściach, środkowych palcach i innych pustych gestach.

Dziesiąty album Eminema przypomina mi tamte powszechnie ekscytujące, gniewne albumy. Z tą różnicą, że na Kamikaze od razu wiadomo, skąd bierze się gniew i w kogo jest skierowany. I tak możemy spojrzeć na tę płytę w kontekście hip-hopu i uznać, że jest to kontratak starej szkoły rapu na rosnący w siłę i – co gorsza – odnoszący się pogardliwie do tradycji trap. Ten zestaw piosenek to również historia konkretnych sporów i zniewag, na które Eminem odpowiada z podziwu godną skrupulatnością. Podniosły ton rapera i jego słabość do grubo ciosanych metafor prowokują mnie jednak do porównań odpowiadających jego stylowi. Napiszę więc, że Kamikaze to stare jak świat starcie podstarzałego wodza, samca alfa z podgryzającymi go pretendentami, którego stawką jest wszystko.

Dla Eminema to walka tym trudniejsza, że ciosów odebrał wiele. Nic dziwnego, bo przez lata był po prostu łatwym celem. Nienaganny technicznie i wciąż popularny nagrywał płyty, które łatwiej było obśmiać niż obronić. Apogeum krytyki przypadło na wydany w 2017 r. Revival. Ta reakcja musiała być dla rapera tym boleśniejsza, że decydując się na ostrą krytykę prezydentury Trumpa, Eminem mógł spodziewać się cieplejszego przyjęcia ze strony liberalnych mediów. Dworowano sobie z niego jednak od lewa do prawa, kopiąc fundamenty pod tegoroczny album zemstę.

„Jam nie z soli ani z roli, jeno z tego, co mnie boli” – mógł napisać nad drzwiami do studia Eminem. Studia, w którym nie spędził zbyt wiele czasu, bo Kamikaze powstawało błyskawicznie. Tempo miało pozwolić na uderzenie z zaskoczenia, ale myślę, że wpłynęło też na mocny, agresywny przekaz płyty. Nie było czasu ani na autocenzurę, ani na autorefleksję. Eminem nie boi się wywoływać swoich wrogów z nazwiska i obrzucać ich całą paletą epitetów. Tak jak 20 lat temu znów prowadzi wojnę. Z tą różnicą, że dziś jego historia jest bardziej przekonująca, wiarygodna. Mało tego, w jakiś sposób można mu kibicować. Nawet jeśli błyskotliwe linijki przeplata grubiańskimi uwagami (za jedną zdążył już przeprosić).

Sympatyzować z Kamikaze jest o tyle łatwiej, że to po prostu album znacznie lepszy niż ostatnie dokonania Eminema. To płyta rozpoczynająca się trzema mocnymi prostymi i na tyle zwarta (46 minut), że bez większych problemów można ją przesłuchać od początku do końca. A to już od dawna nie było normą. Zwłaszcza że raper może się naśmiewać z gwiazd trapu, ale ma też dość sprytu, by korzystać z ich osiągnięć (np. Lucky You zaczyna się jak produkcja Metro Boomin). Z dobrych wieści: wśród gości nie trafimy tym razem na artystów, którzy mają do zaproponowania jedynie zasięgi. Świetnie działałby również Paul – skit, który świadczy o dystansie i autoironii Eminema przez niecałe 4 minuty, kiedy raper umieszcza na niego odpowiedź. I po tym przerywniku Kamikaze zalicza spadek jakości. Broni się singlowy Fall, któremu świeżości dodaje śpiewany przez Justina Vernona refren. Zaskakuje Good Guy, gdzie Eminem radzi sobie z minimalistycznym i niezwykle lekkim jak na tę płytę podkładem. Natomiast powolny, basowy bit Nice Guy nie całkiem pasuje do stylu rapera nawijającego z prędkością światła. Nudzi mnie też monotonne Not Alike, choć to i tak nic przy kiczowatym do granic możliwości Steppin Stone (refren!).

Gorąca atmosfera wokół Kamikaze i zaskakująco mocny poziom prezentowanych singli sprawiły, że w pierwszym tygodniu album sprzedał się w nakładzie o niemal 200 tys. egzemplarzy wyższym niż Revival. I nie trzeba było do tego gościnnych występów Beyoncé i Eda Sheerana. Co prawda mam do tej płyty zastrzeżenia, ale jednak cieszę się z takiego obrotu spraw. Bo ta historia o obśmianym, podupadającym bohaterze, który wraca do gry, nie byłaby hollywoodzka bez szczęśliwego zakończenia. A Eminem może wygrażać środkowym palcem przekonująco jak nigdy dotąd, ale przecież ostatecznie najbliżej mu do tego właśnie świata.

Czytaj również:

Wsłuchaj się w LABĘ – chór Recha i pieśni pełne miłości Wsłuchaj się w LABĘ – chór Recha i pieśni pełne miłości
Rozmaitości

Wsłuchaj się w LABĘ – chór Recha i pieśni pełne miłości

Przekrój

Polskie, litewskie i białoruskie pieśni o miłości i kobiecym życiu w wykonaniu chóru Recha już w sobotę 7 września na warszawskim Osiedlu Jazdów podczas festiwalu czasu wolnego LABA.

Performans muzyczny w wykonaniu chóru Recha to tylko jedno z kilkudziesięciu wydarzeń, składających się na tegoroczny festiwal LABA. Pełen program znajduje się na stronie wydarzenia na Facebooku. Zapraszamy!

Czytaj dalej