Jokro: życie po życiu
Przemyślenia

Jokro: życie po życiu

Julia Fiedorczuk
Czyta się 3 minuty

Każda istota żywa choruje, słabnie i umiera, śmierć nieuchronnie dotyczy wszystkich zwierząt rozmnażających się płciowo. Nawet niezwykle odporne niesporczaki – zdolne do przetrwania w kosmosie, w warunkach bliskich absolutnego zera i we wrzątku, wytrzymujące ciśnienie 6000 atmosfer – umierają, kiedy nadchodzi ich czas. Jest więc śmierć doświadczeniem niemal uniwersalnym, a z pewnością takim, które dzielimy z naszymi bliskimi krewniakami, ssakami i innymi kręgowcami, jest tak samo naturalna jak narodziny i wzrost i tak samo należy do cyklu życia. A jednak nie myślimy o śmierci, kiedy mówimy o „naturze”; wybiórcze ludzkie spojrzenie kieruje się ku temu, co uznaje za „piękne”, rzadko kiedy, „kochając naturę”, kochamy też śmierć i rozkład, choć są to sprawy fundamentalne. Czyż nie jest tak, że „powrót do natury” – cokolwiek miałby oznaczać – wymagałby od nas przede wszystkim odważnego i szczerego spojrzenia w oczy własnej śmiertelności?

Każda choroba i każda śmierć przeobrażają i kończą jakiś świat, i każda jest jednostkowa. W pierwszych miesiącach pandemii profesor Tetsuro Matsuzawa, znany prymatolog z uniwersytetu w Kioto, przypominał o tym w kontekście wirusa COVID-19. Kiedy śmierć przebiera się za liczby, łatwo zapomnieć, że za każdą z nich stoi realna, pojedyncza historia. Nie da się empatyzować z setkami czy setkami tysięcy „przypadków”, bo nawet dla abstrakcyjnie myślących zwierząt, jakimi są ludzie, liczby nie mają żadnego znaczenia – za dowód niech posłuży nasza obojętność wobec aktualnych danych: dziś, 18 września, liczba ofiar śmiertelnych pandemii (dotyczy to oczywiście tylko potwierdzonych przypadków) wynosi: 951 469. Ta sama obojętność dotyczy ofiar wojen czy migracji, które w przekazie medialnym stają się liczbami, nie wspominając o 200 milionach zwierząt hodowlanych zabijanych każdego dnia na użytek ludzi.

Refleksje o unikatowym charakterze każdej śmierci były dla Matsuzawy punktem wyjścia do opowiedzenia o pewnym zgonie, którego świadkiem naukowiec był przed laty w okolicach Bossou w południowo-wschodniej Gwinei, gdzie badał używanie narzędzi przez szympansy. Zaobserwował tam między innymi, w jaki sposób umiejętność rozłupywania orzechów palmy olejowej jest przekazywana z pokolenia na pokolenie (dzieci uważnie obserwują dorosłych, z kolei dojrzałe małpy nie uczą młodych bezpośrednio, ale wykazują wyjątkową tolerancję na ich bliską obecność). Pewnego dnia młoda szympansica, której badacze nadali imię Jokro, zachorowała. Była to schorzenie układu oddechowego, prawdopodobnie wirusowe. Matsuzawa obserwował słabnięcie szympansiej córki i jej śmierć, ale też to, co działo się potem. Matka Jokro – szympansica o imieniu Jire – dźwigała Jokro na plecach jeszcze przez miesiąc. W tym czasie ciało Jokro uległo rozkładowi i mumifikacji. Matka dbała o nie, pielęgnowała, odpędzała muchy. Matsuzawa zaobserwował, że traktuje je inaczej niż ciało żywego dziecka, ale też inaczej niż martwą rzecz.

Zachowanie Jokro, jak czytam[1], nie było aberracją. Zaobserwowano więcej przypadków noszenia zmarłych dzieci przez matki ssaków naczelnych, a żeby jeszcze bardziej sprawę skomplikować, czasem to ojciec dźwigał zwłoki albo ktoś inny z biologicznej lub adopcyjnej rodziny. Także słonie i delfiny noszą czasem zmarłe dzieci na grzbietach, jakby martwe potomstwo miało jeszcze jakąś rolę do odegrania w społeczności. Szympansicom zdarza się nadgryźć ciało dziecka, ale tylko nadgryźć, nie zjeść, nie chodzi zatem o zaspokojenie łaknienia. Pewna samica w niewoli przez kilka dni nosiła ciało zmarłego szczura.

Jak to interpretować? Hormony macierzyńskie? Skąd one u ojca? A może chodzi o zwykłą pomyłkę, jakiś biologiczny ślepy zaułek, może matka uparcie żywi nadzieję, iż dziecko ocknie się i wysiłek ciąży nie pójdzie na marne? Żadna z interpretacji, na jakie natrafiłam, nie wyjaśnia w pełni opisanego zjawiska. Jego sens pozostaje tajemnicą, tak jak tajemnicą jest sama śmierć. 

Matsuzawa kończy swoją opowieść jak baśń: „i tak to szympansie dziecko żyło i umarło w lasach Bossou. Miała dwa i pół roku, kiedy jej życie dobiegło końca, ale została ze swoją społecznością jeszcze przez miesiąc”. Jej imię – Jokro – to lokalna nazwa popularnego w Afryce Zachodniej drzewa abachi (Triplochiton scleroxylon). Jego liście przypominają ludzką i szympansią dłoń. Kto wie – fantazjuje naukowiec – może Jokro powróci jako abachi i dalej będzie żyła w lasach Bossou?

Tymczasem – większości ssaków naczelnych grozi wyginięcie. Szympansy, goryle górskie i inne naczelne zarażają się od ludzi (przede wszystkim od kłusowników) chorobami wirusowymi układu oddechowego. Jokro umarła na infekcję podobną do grypy. Istnieją obawy, że przeniesienie wirusa COVID-19 na goryle górskie mogłoby oznaczać zagładę tego gatunku.


[1] Większość informacji zaczerpnęłam z artykułu A. Gonçalvesa i D. Biro Comparative thanatology, an integrative approach: exploring sensory/cognitive aspects of death recognition in vertebrates and invertebrates (2018) i ze strony: http://www.wildlife-science.org/index-en.html.

Czytaj również:

Przemyślenia

Najpiękniejsze kostki pod słońcem

Olga Drenda

Puflon, z daleka prezentujący się jako dostojny i budzący respekt malamut, w bezpośrednim kontakcie objawił się jako pies wręcz slapstickowy, lubujący się w kawałach rodem z niemego kina, kiedy ktoś na coś wpada albo przewraca się na skórce od banana.

Puflon jest staruszkiem. Nie przejął się sylwestrową kanonadą, bo nie słyszy już wcale, ale nowy rok przywitał i tak niewesoło. Wypadł mu dysk – to powszechna przypadłość dużych misiopsów – i od razu uleciała z niego cała psia żwawość, której jeszcze kilka dni wcześniej wystarczało choćby na krótki bieg. Jakby się zapadł do środka i trzeba było go szukać, zaginionego dużego psa w furze gęstej sierści (o strukturze wełnistej i oleistej zarazem). Leczenie podniosło Puflona na łapy, znów rozpoczynał dzień od znajomego buczenia („Idziemy w teren!”) i powoli wróciliśmy do spacerów, a właściwie spacerków. Jest zima – pora, która ożywia puchate północne psy, każe im nurkować w pryzmach śniegu, tarzać się i turlać. Dla malamuta śnieg i mróz to nie tylko naturalne środowisko, to czysta szczenięca euforia. Ale już nie w tym roku. Puflon cieszy się tylko w duchu, a zimno czuje przede wszystkim w skrzypiących stawach. Jest jakby mniejszy. Kilka miesięcy temu biegł jak szalony, w zajęczych podskokach, na sprężynowych tylnych łapach. To właśnie one zaczęły zawodzić pierwsze. Teraz po kilku pełnych entuzjazmu minutach radosny galop przechodzi w zrezygnowane człapanie. 

Czytaj dalej