Kumulacja Kumulacja
Przemyślenia

Kumulacja

Jakub Popielecki
Czyta się 4 minuty

„You’ll never walk alone”, głosi napis na koszulce jednego z bohaterów. Ironia: Atak paniki opowiada przecież historie ludzi kroczących zdecydowanie samotnie, nawet jeśli ręka w rękę z innymi. Ludzi uwięzionych we własnych problemach, własnych głowach, własnych wątkach. Znaleziony gdzieś w sieci najkrótszy na świecie opis fabuły filmu brzmi znamiennie: „Radiowiec, kelner, panna młoda, pisarka, mąż i żona dostają ataku paniki”. Przecinki są tu jak ściany między kolejnymi kłębkami neuroz, kompleksów i złości: każdy cierpi, ale każdy cierpi sam. Aż chce się cytować szlagierowe banały, że „tacy sami, a ściana między nami”. Otóż to: debiutujący za kamerą Paweł Maślona pokazuje, że to, co nas dzieli, być może jest właśnie tym, co nas łączy. Niespodzianki brak: wspólnotę najłatwiej budować na wspólnym wkurwie.

Co jednak ciekawe, Maślona nie ubiera swoich poszukiwań wspólnoty w żadne polityczne łaszki. Tak, Atak paniki to film zrobiony „z Polski” – dość powiedzieć, że w kulminacyjnym momencie słyszymy muzykę Chopina. Ale reżyser daruje sobie puszczanie oka do widza, podczepianie się pod jakąś narodową aktualność. Ot, każdy z jego bohaterów – stary czy młody, bogaty czy biedny – znajduje się nagle w jakiejś niewygodnej sytuacji. Wspólnym mianownikiem jest tu zwykła frustracja, pozbawiona wymiaru ideowego, płynąca nie tyle z głowy, co z trzewi. W tym sensie Atak paniki to film zrobiony również z codzienności, „z życia”. Trudno wszak nie odnaleźć się w sytuacjach, jakie inscenizuje Maślona: niespodziewana wizyta znajomych w wyjątkowo nieadekwatnym momencie, podróż samolotem w towarzystwie irytującego współpasażera, niezręczna randka. Normalka.

Te zestawione ze sobą bolączki składają się na portret zbiorowości u progu eksplozji. Odpowiednikiem beczki prochu jest u Maślony plątanina prywatnych neuroz, kompleksów i żalów. Skrywane pod maskami grzeczności, wstydu czy chojractwa, stopniowo wyłażą one na wierzch, a reżyser koncertowo inscenizuje coraz bardziej desperackie próby zachowania przez bohaterów pozorów. Efekt jest zarazem „życiowo” wiarygodny, jak i groteskowo przerysowany, a przy tym też po prostu zabawny. Świetnie wykorzystano dialogi, które zamiast zwyczajowego ładowania ekspozycji służą raczej za zasłonę dymną: postaci wciąż mówią coś, mając na myśli coś zupełnie innego. Dla aktorów to szansa na zagranie świetnych, wielopoziomowych ról. Zwłaszcza Magdalena Popławska brawurowo lawiruje tu między poziomami werbalnych i niewerbalnych komunikatów, pięknie mówiąc jedno słowem, a drugie ciałem.

Ale Atak paniki to film zrobiony jeszcze z czegoś – z samego kina. Maślona nie tylko bawi się meta-komentarzem (nieprzypadkowo mamy tu duet Artura „Ojca Mateusza” Żmijewskiego i Doroty „Siostry Faustyny” Segdy). Nie tylko korzysta z popularnej formy wielowątkowego fresku (znanej choćby z Altmana albo polskich Zera11 minut). Nie tylko (świadomie bądź nie) prowokuje skojarzenia z argentyńskimi Dzikimi historiami. Przede wszystkim przekracza – w ślad choćby za Agnieszką Smoczyńską czy Kubą Czekajem – nasz smętny filmowy „mały realizm”. Bo, jak na opowieść o „codziennych” incydentach, Atak paniki jest filmem odświeżająco  kreacyjnym, nieprzezroczystym. Filmem ukształtowanym, bardziej niż to zazwyczaj bywa, dopiero na stole montażowym.

Bo wrażenie kumulującej się energii, rosnącego napięcia bierze się głównie ze sposobu, w jaki poszatkowano materiał. To precyzyjna niczym szwajcarski zegarek montażowo-reżyserska konstrukcja, w której sam sposób, w jaki zazębiają się wątki, a nie jakaś dialogowa podpowiedź, dopowiada niuanse historii. Gdyby nie sprawne montażowe nożyczki Agnieszki Glińskiej, gdyby nie paranoiczno-pulsująca muzyka Radzimira Dębskiego, mielibyśmy po prostu ciąg mniej lub bardziej ekscytujących anegdot. Dopiero ułożone w filmową błyskotkę, w montażową kostkę Rubika, nabierają one prawdziwego impetu. Maślona rozszczepia naszą codzienność na kawałki i nadyma ją niczym balon, bo wie, że każdy absurd widoczny jest dopiero w kontekście oraz w przejaskrawieniu. W rezultacie, oglądając można spodziewać się u siebie tyleż napadów śmiechu, co ataków paniki. 

Czytaj również:

Humor z zeszytów greckich Humor z zeszytów greckich
i
Giuseppe Maria Crespi, „The Wedding at Cana”, 1686 r., Wirt D. Walker Fund (domena publiczna)
Dobra strawa

Humor z zeszytów greckich

Łukasz Modelski

Wytrawne wino to w wielu językach wino „suche”. Dania ostre są „hot”, czyli gorące, rybę skrapiamy cytryną, powolnych nazywamy flegmatycznymi, a gwałtownych – cholerykami. Te przekonania, nazwy i obyczaje zawdzięczamy greckim dietetykom, którzy definiując właściwości pokarmów, ustalili kulturowe kody.

Piąte i czwarte stulecie przed Chrystusem było w Grecji okresem szczególnego intelektualnego fermentu i myślowym skokiem w nowoczesność. Podczas gdy jońscy filozofowie przyrody mieli nadzieję na odkrycie uniwersalnej zasady rządzącej rzeczywistością dzięki obserwacji świata zmysłowego, Sokrates – uznając te poszukiwania za jałowe – skoncentrował się na badaniu ludzkiej duszy (psyche). Niemal równolatkiem Ateńczyka był Demokryt, pochodzący z niezbyt wówczas popularnej trackiej Abdery. Według niego świat składał się z niepodzielnych atomów, a struktura przedmiotów oraz ich cechy – w tym smak – miały zależeć od ich kształtu i ułożenia. Słodycz na przykład zapewniały atomy gładkie, gorycz zaś chropawe. Niezależnie od słuszności ich teorii wiedza wynikała już z rozumowania, a nie doświadczenia, co stanowiło zapowiedź nowych czasów.

Czytaj dalej