Zdumiewające, ile jest życia w celi śmierci. Ile uczuć mieści się w klitce ze szparą, przez którą widać trochę nieba.
Niektóre z nich się zakochują, innym wystarczy, że są „tą jedyną”. Dosłownie. Bo jak mógłby zdradzić, skoro siedzi z wyrokiem śmierci w teksańskim więzieniu, z prawem jedynie do przekąsek z automatu i widzenia przez małe okienko, od pasa w górę. Nie sposób wziąć za rękę, poczuć oddechu, zapachu. Siedzi zapomniany, właściwie nieistniejący, nie stać go na papier toaletowy. Bez niej nie miałby ani skarpet, ani kotwicy trzymającej go przy czymś, co jeszcze przypomina życie.
„Laleczki” – tak mówią o sobie kobiety, które wiążą się z mężczyznami w sytuacji bez wyjścia. Pokonują tysiące mil, koczują w tanich hostelach, sztafirują się i zbierają pieniądze na odroczenia, lepszych adwokatów. Ich uczucia, starania na przekór wszystkiemu i ckliwa aura towarzysząca więziennym miłościom wnosi mnóstwo życia za mury, w których robi się jedno – czeka na śmierć, jednocześnie walcząc o zachowanie zdrowych zmysłów. Wielu je traci.
Linda Polman, holenderska reportażystka, podeszła do teksańskiego przemysłu śmierci z intrygującej strony. Pokazuje próbę kochania – niemożliwą i tragiczną – jako odpowiedź na bezduszność i bezmyślność wyroków. Po kilku rozdziałach, w których światło pada na tytułowe „laleczki”, nastrój tężeje. Polman szybkimi ruchami reporterskiego skalpela, w krótkich wystudzonych zdaniach pokazuje kontekst, w jakim rodzą się te fantastyczne związki. Kara śmierci to wyzuta z racji moralnych i logiki procedura. Często spartaczona. Najpewniejszy był stryczek, i najszybszy. Udoskonalanie sposobów pozbawiania życia przez nowe, rzekomo humanitarne technologie – krzesło elektryczne i mieszankę substancji chemicznych – to pasmo błędów, cierpień i wstrząsów. Powaga najwyższego wymiaru kary zmienia się w potworną groteskę: „W 1990 roku w płomieniach stanęła głowa skazańca Jessy’ego Josepha Tafera. Elektryk musiał trzy razy pociągać za dźwignię, zanim więzień w końcu umarł” – pisze Polman. W kwietniu 2014 r., przy próbie podania śmiertelnego zastrzyku skazaniec Clayton Lockett przez pół godziny był nakłuwany w różnych miejscach, zanim znaleziono żyłę. Wstrzyknięto midazolam, po którym więzień wcale nie stracił przytomności – wił się i cierpiał. „Przynajmniej jeden świadek uciekł z pokoju egzekucyjnego”. Nie wolno pomóc więźniowi, obecni przy egzekucji lekarze są wyłącznie od tego, by stwierdzić zgon.
Okoliczności wykonania wyroku to ostatni akt w paśmie bezsensownych, patologicznych epizodów wyznaczających wegetację skazanych. Polman relacjonuje je bez agitowania przeciwko karze śmierci. Nie musi tego robić – przedstawione zdarzenia stanowią samoistne ośmieszenie i unieważnienie czegoś, co można nazwać jedynie parodią wymiaru sprawiedliwości. Kara śmierci jawi się jako relikt – w kierunku cel nikt nie patrzy, lokalne media poświęcają im rutynowe notki, czasem któryś z więźniów zyska rozgłos i odroczenie, ale kolejne egzekucje budzą protesty kilkorga „zawodowych” obrońców z wymemłanymi transparentami. Zabijanie z mocy prawa od dawna nie emocjonuje ludu, nigdy też nie było aktem naprawy. Polman ukazuje je jako beznamiętne, zbędne.
Najbardziej elektryzują w książce opisy codzienności skazanych. Mężczyźni starzeją się, chorują, a nie mają praw do badań, leków czy ulgi. Zapadają na zaburzenia psychiczne i tkwią w nich, nieleczeni, ale i nieśmiertelni, bo prawo nie pozwala pozbawić życia kogoś, kto nie rozumie znaczenia tego zdarzenia. Więźniom nikt nie wierzy ani nie ma dla nich czasu – byle jakie dowody w pośpiesznych śledztwach, obojętni adwokaci, przypadkowi biegli, którzy dwoma zdaniami ucinają szansę na apelację. Znudzeni sędziowie i strażnicy, których nic już nie dziwi. Tylko czasem zjawia się kobieta anioł, która spróbuje poruszyć niebo i ziemię, po czym opada z sił albo trwa i posyła ostatni uśmiech przed zastrzykiem.
Dla reporterów uczucia to wiotka, ulotna tkanina – Polman udało się ją uchwycić przez zderzenie z niewzruszoną więzienną scenerią. Ale w lekturze czuć, że i sama reporterka zderzyła się ze ścianą – nie mogła rozmawiać ze strażnikami, widziała się z nielicznymi osadzonymi. Może z powodu tych ograniczeń nie zdecydowała się na reportaż bardziej rozległy, wnikliwy. Jej książka nie przerodziła się w wielkie oskarżenie przeciwko karze śmierci w Stanach Zjednoczonych. Rozczarowująca jest jednak nie jej lektura, ale bezwład zła, z którym Polman miała odwagę się zmierzyć.