Między światami Między światami
i
Daniel Mróz – rysunek z archiwum nr 731/1959
Opowieści

Między światami

Radosław Palonka
Czyta się 16 minut

Historia Indian Ameryki Północnej jest o wiele bardziej złożona i barwna, niż mogłoby się wydawać. Jak dawniej wyglądało życie rdzennych mieszkańców tego kontynentu, jeszcze przed przybyciem Europejczyków? I czy dzisiejsi Indianie wciąż mają łączność z tradycją?

Historia Ameryki nie zaczyna się wcale wtedy, gdy Krzysztof Kolumb przybył do Nowego Świata, ale swoimi korzeniami sięga dużo głębiej. Od tego momentu jednak Indianie pojawiają się w świadomości Europejczyków i zaczyna się ich walka o przetrwanie, ale i swego rodzaju kariera, jako „szlachetnych dzikusów”. Przyzwyczai­liśmy się także do traktowania wszystkich Indian przez pryzmat dzielnych Apaczów i Siuksów, romantycznych wojowników pomalowanych w barwy wojenne. Tymczasem prawda jest dużo ciekawsza i niesamowicie złożona. Musimy przede wszystkim pamiętać, że tubylcza ludność Ameryki nigdy nie stanowiła jednorodnej grupy. Podobnie jak wówczas, gdy Kolumb przybył do Nowego Świata, tak i teraz po stuleciach trudnej historii Indianie dzielą się na wiele plemion, rodów i grup językowych. Przyjmuje się, że w momencie dotarcia Europejczyków do Ameryki Północnej żyło tam przynajmniej kilka milionów jej rdzennych mieszkańców. Dziś ich liczba ponownie zbliża się do tej wartości: dane ze spisu powszechnego z 2010 r. (mogą być mocno niedoszacowane) mówią, że w samych Stanach Zjednoczonych mieszka 5,2 mln osób pochodzenia tubylczego, w tym prawie 3 mln pełnej krwi Indian. To przynajmniej 1,7% amerykańskiego społeczeństwa. Rdzenni Amerykanie należą aż do 570 plemion uznawanych przez rząd federalny oraz Biuro ds. Indian.

O tym, że nie jest to kultura jednorodna, świadczy dodatkowo fakt, że mianem ludów tubylczych określa się zarówno samych Indian, jak i Inuitów (kiedyś powszechnie, choć błędnie nazywanych Eskimosami) oraz Aleutów. Te dwa ostatnie ludy mieszkają w regionie arktycznym Kanady i USA, a Inuici na ogromnym obszarze od Alaski aż po Grenlandię. Rdzenni mieszkańcy przybywali stopniowo do Ameryki, migrując z północno-wschodniej Azji od ostatniej epoki lodowcowej aż do czasów stosunkowo niezbyt odległych i stanowili prawdziwą mozaikę kultur. Różniło ich niemal wszystko: język, kultura, tradycja, stroje, a nawet wygląd zewnętrzny. Nie brakowało jednak wzajemnych kontaktów, plemiona prowadziły wojny lub handlowały ze sobą, a mitologia i wierzenia często wpływały na siebie i wzajemnie się przenikały. I choć nie istniała jedna kultura indiańska, możliwe jest wskazanie wielu uniwersalnych, wspólnych elementów, takich jak m.in. niezwykle silny związek człowieka ze światem przyrody czy troska o losy ludzkości.

Cywilizacje przed Kolumbem

Przyzwyczailiśmy się do postrzegania wszystkich Indian przez pryzmat tych najbardziej nam znanych, takich jak Apacze, Siuksowie czy Irokezi. Tymczasem historia ludów tubylczych jest dużo bardziej skomplikowana i fascynująca, niż mogłoby się to wydawać na pierwszy rzut oka. Najbardziej złożone społeczności rozwijały się jeszcze długo przed przybyciem Kolumba do Ameryki, a niektóre z nich były o krok od stworzenia państw. Okres rozwoju i boomu kulturowego rozpoczął się jeszcze przed naszą erą, wraz z pojawieniem się zaawansowanego rolnictwa – w tym tzw. trzech sióstr: kukurydzy, dyni i fasoli – oraz sztucznej irygacji i ogromnych kanałów nawadniających (do 20–30 km długości), budowanych na pustyniach Arizony i Kolorado. Wiele późniejszych znanych nam plemion było potomkami tych rozwiniętych kultur z okresu prekolumbijskiego.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Społeczności, które wykształciły się na terenach Południowego Zachodu, to m.in. kultury Pueblo, Hohokam, Mimbres i Casas Grandes; duży udział w ich rozkwicie miały kontakty z cywilizacjami Azteków i Majów z Meksyku, skąd przyszło rolnictwo oraz inne zdobycze kulturowe. Ludy te mieszkały w ogromnych osadach-miastach (pueblo) i zajmowały się m.in. tworzeniem pięknej biżuterii, ceramiki czy sztuki naskalnej. Duża część potomków starożytnej kultury Pueblo żyje nieprzerwanie w osadach założonych przez ich przodków w XIII i XIV w. (np. Oraibi i Walpi u Hopi w Arizonie lub Acoma w Nowym Meksyku). Są to więc najstarsze ciągle zamieszkane osady w Ameryce Północnej.

Jeszcze bardziej złożone organizmy stworzyły kultury ze wschodu Ameryki Północnej, w tym najważniejsza z nich, kultura Missisipi, zwana też kulturą budowniczych kopców świątynnych – tamtejsza ludność budowała ogromne piramidalne kopce ziemne, na których stały domostwa wodzów oraz drewniane świątynie. Największy ośrodek (protomiasto) tej kultury to Cahokia­ ­Mounds, położony obok dzisiejszego St. Louis; w XIII w. n.e. zamieszkiwało go aż 45 tys. Indian. XVIII-wieczna Filadelfia dopiero zbliżała się do osiągnięcia tej liczby ludności.

Stopniowo wielkie kultury, właś­ciwie wręcz cywilizacje indiańskie zaczęły chylić się ku upadkowi. Tylko częściowo można oskarżać o to białych Europejczyków, którzy pojawiali się na tych terenach od XVI w. Kryzys niektórych społeczności indiańskich rozpoczął się bowiem już 200 i 300 lat wcześniej wraz ze zmianami klimatu i środowiska naturalnego. Katastrofy naturalne spowodowały napięcia i konflikty społeczne, co doprowadziło z kolei do walk i wojen pomiędzy tubylczymi ludami. Doszła do tego degradacja środowiska przez samych Indian – wiązało się to m.in. z intensywnym rolnictwem i wyjałowieniem gleby. Okres, w którym Europejczycy pojawili się na kontynencie amerykańskim, to kompletna zmiana kulturowa, przetasowanie i wreszcie – regres. Powstało wówczas dużo nowych plemion, czasem korzeniami sięgających dawnych wielkich tradycji i kultur. Znane nam z literatury plemiona koczowników polujących na bizony na równinach to zupełnie inny indiański świat.

Daniel Mróz – rysunek z archiwum nr 731/1959
Daniel Mróz – rysunek z archiwum nr 731/1959

Najbardziej fascynujące i zadziwiające (również dla mnie, archeologa badającego przeszłość indiańską) jest to, że niektóre z tych kultur zdołały przetrwać zmiany środowiska naturalnego oraz inwazję europejskich i amerykańskich osadników, funkcjonując świetnie do dzisiaj, chroniąc swoje tradycje i wciąż je żywo kultywując. Takim przykładem mogą być chociażby Indianie ze społeczności Pueblo z Południowego Zachodu, którzy są potomkami starożytnej kultury Pueblo. Jest ich dzisiaj kilkadziesiąt tysięcy, mieszkają głównie w rezerwatach w Arizonie i Nowym Meksyku, dzieląc się na 20 różnych grup, które mówią czterema językami, tak różniącymi się od siebie jak polski i angielski. Z jedną z tych grup, Indianami Hopi, współpracujemy w ramach projektu badawczego, który prowadzę z ramienia Instytutu Archeologii UJ. Badamy starożytne osady z XII i XIII w., wybudowane m.in. przez przodków Hopi w kanionach południowo-zachodniej części stanu Kolorado.

Wciąż żywa tradycja

Hopi, konsultujący i wyjaśniający nam znaczenie starożytnej architektury kamiennej oraz sztuki naskalnej (malowideł i petroglifów), którą odkrywamy w Kolorado na nowo­ – kilkaset lub nawet ponad 1000 lat po jej wykonaniu przez ich przodków – pracują na co dzień w Hopi Cultural Preservation Office. Instytucja ta wyznacza trendy w podtrzymywaniu i zachowywaniu dawnych tradycji ich społeczności. Wszyscy oni są jednocześnie członkami różnych bractw religijnych i aktywnie uczestniczą w wielu ceremoniach, tańcach i obrzędach. Dzielą się z nami swoją wiedzą i pomagają zrozumieć poszczególne symbole namalowane i wyryte na skałach przez ich przodków oraz usytuowanie pewnych budynków i ich funkcje.

U Hopi w Arizonie, a także innych grup Pueblo w dolinie Rio Grande w Nowym Meksyku do dziś przetrwała tradycja przekazywania sobie w formie ustnej starych mitów i legend. Nie ma reguły, ile ma trwać taka opowieść, może to być kilka godzin, ale też kilka dni; najważniejsze, by została doprowadzona do końca. Często opowieści te są prezentowane w podziemnych budynkach ceremonialnych (kivach).

Nasza współpraca z Indianami przynosi obustronne korzyści. Jak twierdzą Hopi, oni również się od nas uczą: z rozmów z członkami naszej ekspedycji dowiadują się sporo o polskiej historii i kulturze. Niesamowite wrażenie robi na nich (oraz na członkach innych plemion, którym o tym mówiłem, takich jak Ute, Nawahowie czy Apacze) to, że w czasie zaborów, przez 123 lata niewoli, potrafiliśmy zachować nasz język, kulturę i religię; szczególnie że z podobnymi problemami, a zwłaszcza z zachowaniem języka, borykają się oni na co dzień.

Cały proces dzisiejszej współpracy naukowców z Indianami nie jest już „wykorzystywaniem bezbronnych tubylców”, ale próbą traktowania siebie nawzajem z szacunkiem i po partnersku. Warto jednak podkreślić, że naukowcy amerykańscy przez dziesiątki lat nie liczyli się z głosem lokalnych plemion, wykorzystując niejako ich historię i pisząc ją na nowo, bez udziału rdzennych mieszkańców (co jest charakterystyczne dla wielu krajów postkolonialnych). Do tego dochodziła najbardziej wrażliwa kwestia, czyli wykopaliska grobów i cmentarzysk indiańskich, które dla wielu plemion są rzeczą świętą. Kiedyś Indianie chętnie wpuszczali obcych do swojego świata, ale część badaczy nie zawsze właściwie wykorzystywała pozyskane informacje, ujawniano np. szczegóły tajnych ceremonii. Nierzadko fotografowie czy naukowcy czerpali zyski materialne i budowali swoje kariery, nie dając nic w zamian „obiektom” swoich badań. Od lat 70. i 80. XX w. sytuacja się zmienia – większość badań archeologicznych i antropologicznych przeprowadza się we współpracy ze społecznościami indiańskimi. Co więcej, organizowane są wspólne konferencje i warsztaty w najlepszych ośrodkach akademickich, takich jak Harvard University czy Arizona ­State University.

We współczesnych wystawach coraz częściej oprócz perspektywy białego kuratora (i tzw. euroamerykańskiego punktu widzenia) uwzględnia się także to, jak poszczególne plemiona postrzegają swoje kultury i historię (a jest to perspektywa zupełnie inna od naszej: czasu nie traktuje się tam linearnie, a przeszłość nierozerwalnie wiąże się z teraźniejszością). Przykład i wzór do naśladowania takiego kompromisu w tworzeniu ekspozycji muzealnych dało w 2004 r. słynne Smithsonian Institution, otwierając Narodowe Muzeum Indian Amerykańskich w Waszyngtonie, co też było pewnym symbolem zmiany w podejściu do spraw Indian.

Jednak pewne wcześniejsze konflikty doprowadziły do tego, że Hopi i część pozostałych grup Pueblo pozostają społecznością bardzo zamkniętą, a biali nie są dopuszczani do wielu ceremonii. Miałem okazję obserwować niektóre święta Hopi, ale zostały mi po nich wyłącznie wspomnienia, istnieje bowiem absolutny zakaz używania aparatów fotograficznych i komórek. Zresztą zaledwie mała część obrzędów jest dostępna dla obcych, w tym również Indian z innych plemion.

Jednym z takich tradycyjnych obrzędów jest wciąż praktykowany kult kachina, związany m.in. z przywoływaniem deszczu i zapewnieniem zbiorów (a tym samym przetrwaniem całej społeczności). Ceremonie trwają kilka dni, a tancerze tańczą od świtu do ostatnich promieni słońca, czasem tylko schodząc do podziemnych kiv, żeby się posilić i uciec na chwilę przed palącym słońcem Arizony. Badania archeologiczne dowodzą, że kult ten pojawił się w społecznościach Pueblo już w XIII i XIV w. Do dziś stanowi on podstawę wierzeń współczesnych Indian Hopi, wyznaczając rytm życia mieszkańców poszczególnych osad-puebli i pokazując, jak ważna i żywa jest wciąż dawna tradycja.

Indianie Pueblo są konserwatywni do tego stopnia, że duża część ich osad świadomie nie przyjęła do tej pory takich zdobyczy cywilizacji, jak elektryczność, bieżąca woda czy kanalizacja. Jadąc na północ od Albuquerque i Santa Fe w Nowym Meksyku, po jednej stronie drogi (i rzeki Rio Grande) można dostrzec oświetlone puebla, a po drugiej panuje zupełna ciemność: podczas jaśniejszych nocy widać tylko zarysy budynków na mesach (płaskowyżach). W osadach tych obserwuje się też wiele elementów dawnych tradycji, poczynając choćby od tak prozaicznych spraw jak stosowanie tej samej technologii budownictwa i mieszkanie w tym samym miejscu od sześciu czy siedmiu wieków.

Rezerwaty – małe ojczyzny?

Choć Hopi i inne grupy Pueblo silnie trwają przy tradycji i kultywują spuściznę swoich przodków, borykają się z podobnymi problemami, co mieszkańcy innych rezerwatów. W ich społecznościach jak w lustrze odbijają się wszystkie bolączki dotykające współczesne plemiona mieszkające w Stanach Zjednoczonych czy Kanadzie. Pod koniec ­XIX w. wraz z utworzeniem rezerwatów i przeorganizowywaniem na siłę dotychczasowego modelu tradycyjne sposoby życia dużej części tubylczych społeczności (ale na pewno nie wszystkich) musiały zniknąć. W mniejszym stopniu dotknęło to rolników indiańskich, którzy od wieków, a nawet tysiącleci uprawiali ziemię w Arizonie, Kolorado czy Nowym Meksyku, oraz ludy północnego zachodu, Arktyki i Alaski, gdzie dominowały (częściowo tak pozostało) tradycyjne sposoby gospodarki.

Rezerwaty mają bardzo różną wielkość – niektóre to zaledwie skrawki ziemi, podczas gdy inne są ogromne. Największy rezerwat zamieszkują Nawahowie, ma on powierzchnię około 78 000 km², czyli mniej więcej ¼ Polski. Plemię to liczy ponad 300 tys. członków, z czego w rezerwacie mieszka tylko około 1/3. Powstanie rezerwatów spowodowało wiele cywilizacyjnych problemów, które wciąż dają o sobie znać, takich jak duże bezrobocie (nawet do 75% u Apaczów i Siuksów), alkoholizm i narkomania, trudności społeczne, plaga rozwodów i samobójstw, często także ich mieszkańcy żyją krócej niż inne grupy społeczne w Stanach. Wszystko to składa się na tzw. smutek i marazm rezerwatów. Nie wszędzie jednak sytuacja wygląda tak dramatycznie, wiele plemion wypracowało system wyjścia z kryzysu, szczególnie że w ostatnich dekadach rezerwaty otrzymały ogromne wsparcie rządów Kanady i USA (można się zżymać na dawne postawy tych państw, ale uczciwie należy przyznać, że od kilkudziesięciu lat nastał dość dobry klimat dla pomocy tubylczym społecznościom). Trzeba sobie też jasno powiedzieć, że choć dużą odpowiedzialność za te problemy ponoszą biali, to – jakkolwiek brutalnie by to zabrzmiało – widoczna jest także pewna niechęć samych Indian do podejmowania pracy (młodemu człowiekowi nie bardzo chce się zarabiać, gdy ma zasiłek, z którego może się utrzymać, a jego ojciec i dziadek też nie pracowali).

ilustracja: Karyna Piwowarska
ilustracja: Karyna Piwowarska

Jednak – choć może to się wydać dziwne – rezerwaty są dziś już nie tylko symbolem marginalizacji i ucisku. Obecnie mieszka w nich jedynie 22% wszystkich Indian, bo większość wyemigrowała do dużych miast w poszukiwaniu pracy. „Indianie z miasta” bardzo często odwiedzają krewnych w rezerwatach i uczestniczą w tradycyjnych uroczystościach, nie zważając na koszty podróży, kwestie logistyczne itp. W latach 2006 i 2007 przez kilka miesięcy mieszkałem z taką tradycyjną rodziną Nawahów w Phoenix, w Arizonie. Jej członkowie jeździli średnio dwa lub nawet trzy razy w miesiącu kilkaset kilometrów do swoich krewnych, ale też do innych rezerwatów od Arizony i Nowego Meksyku aż po Kalifornię. Miałem wówczas okazję podróżować z nimi i poznawać od środka wiele spraw związanych z rezerwatami. Pomimo wielu narzekań na powszechne bezrobocie i brak udogodnień tęsknota za rezerwatem i pozostawionymi tam bliskimi zawsze brała górę.

Res, bo tak w slangu mówi się na rezerwat, stał się w pewnym momencie w moim odczuciu swego rodzaju synonimem małej ojczyzny, do której chce się wracać, bo stamtąd wyrastają nasze korzenie. Można uznać to za pewien paradoks, ale chyba nie większy niż to, że osobami, które cieszą się dzisiaj największym poważaniem i estymą u Ute, Nawahów czy Apaczów, a także wśród innych plemion – oprócz oczywiście starszych, których generalnie darzy się szacunkiem należnym wiekowi – są służący w armii amerykańskiej Indianie lub weterani wojenni. Rząd amerykański wciąż jest dla wielu Indian synonimem ucisku, ale już służba w armii amerykańskiej uchodzi za coś chwalebnego. Może w ten sposób spełnia się dawny etos wojownika?

Duży i pozytywny udział w tej zmianie postrzegania rezerwatów i próbach wyjścia z marazmu ma (oprócz dotacji rządowych i specjalnych programów wsparcia) młodzież, od której często (to trend widoczny przynajmniej już od przełomu lat 80. i 90.) zaczyna się dzisiaj walka z patologiami społecznymi oraz odradzanie się tradycji i kultury. Kształcący się na uniwersytetach młodzi ludzie często wracają do rezerwatów i podejmują wysiłki, aby ocalić swoje dziedzictwo, pytając starszych o tradycyjne pieśni, ceremonie i obyczaje. Jednocześnie bardzo pragmatycznie przeciwstawiają się alkoholizmowi i próbują organizować czas dzieciom i młodzieży. Znane są spektakularne wręcz przykłady „przywracania do życia” plemion, które prawie całkowicie straciły swoją tożsamość, jak choćby relatywnie bogate dziś plemiona Kumeyaay z Kalifornii. Wśród osób działających na rzecz rezerwatów i ich społeczności nie brakuje także biznesmenów, naukowców czy uznanych na całym świecie artystów i muzyków pochodzenia indiańskiego. Przykładem może być choćby zmarły kilkanaście lat temu profesor antropologii Princeton University, Alfon­so Ortiz, z pochodzenia Indianin ­Pueblo. Albo plemię Seminoli z Florydy, które w 2006 r. kupiło słynną sieć Hard Rock Cafe za ponad 960 mln dolarów. To tylko w pewnym stopniu pokazuje, jak różnorodny (także pod względem ekonomicznym) jest dzisiejszy świat indiański.

Niezwykle trudne i wymagające wielu starań jest zachowanie języków poszczególnych plemion, zwłaszcza że Indianie, nawet ci mieszkający w rezerwatach, podlegają systemowi szkolnictwa danego kraju: ich dzieci chodzą więc do szkół amerykańskich i kanadyjskich.

U Nawahów tylko około 30% społeczności mówi rodzimym językiem (tak jest w większości plemion), a to i tak niezły wynik. Ale są też chlubne wyjątki, jak u grupy Jemez Pueblo mieszkającej nad Rio Grande w Nowym Meksyku. Zdołała ona stworzyć własny system edukacji, dzięki czemu aż 85% członków tej małej, bardzo hermetycznej grupy (3400 osób) mówi, obok angielskiego, także swoim rdzennym językiem. Niektóre starsze osoby wciąż bardzo słabo porozumiewają się po angielsku. Natomiast w zachowaniu języka pomocne są szkoły ze specjalnymi programami nauczania, stacje radiowe, które nadają w językach tubylczych, a nawet zakładane w rezerwatach college’e i uniwersytety plemienne (najstarszy z nich, Diné College, powstał w 1968 r. w Arizonie).

Mitem jest też to, że rezerwaty są ogrodzone drutem i nie można tam wejść czy wjechać. Prowadzą przez nie drogi i autostrady i nie ma żadnego zakazu, by poruszać się po tych terenach, choć są pewne zasady, które to regulują. Przy granicach rezerwatów można spotkać patrole policji plemiennej i białej, które sprawdzają, czy wjeżdżające auta nie przewożą alkoholu. W części rezerwatów wciąż panuje bowiem całkowita prohibicja, ale zakaz ten jest nagminnie łamany – biali sprzedawcy lokują swoje sklepy tuż przy samej granicy, żeby Indianie nie musieli za daleko wybierać się na nielegalne zakupy.

Indianin czy tubylczy Amerykanin?

Osobną sprawą jest nazewnictwo kultur i plemion indiańskich. Oczywiście już sam termin „Indianie” jest mylący, ponieważ Kolumb wcale nie przybył do Indii, tylko na nowy, nieznany wówczas kontynent – i choć pomyłkę odkryto szybko, nazwa pozostała. Nie odrzucałbym jej zresztą tak od razu – chociaż może budzić nie tylko pozytywne skojarzenia – z tego względu, że przyjęła się i funkcjonuje z powodzeniem, nawet także u samych zainteresowanych, czyli Indian, którzy często nazywają siebie Indians lub American Indians. Równolegle używane są też okreś­lenia „tubylczy Amerykanie” czy „rdzenni Amerykanie” (czyli Native Americans), w Kanadzie nazywa się ich natomiast częściej „ludami rdzennymi” lub „pierwszymi ludźmi” (Aboriginal People/First People), ale po te nowe, poprawnie polityczne terminy sięgają zwykle biali naukowcy i politycy.

Rozmawiając z Nawahami, Ute, Apaczami czy Pueblo, pytałem o nazewnictwo i jego właściwe użycie. Okazało się, że członkowie poszczególnych grup, gdy się poznają, zwykle mówią, z jakiego plemienia pochodzą, a jeszcze częściej, jakiego rodu czy też klanu są częścią (np. słońca, kukurydzy, niedźwiedzia itp.). Nie wszystkie klany mogą bowiem zawierać między sobą związki małżeńskie. Niektóre społeczności nie chcą, żeby nazywać je plemionami, ale narodami. Tak jest w przypadku Nawahów czy Irokezów; ci ostatni aż do 2001 r. (do zamachów na World Trade Center) mieli własne paszporty, na podstawie których przekraczali granicę między Stanami a Kanadą.

Problem leży w obraźliwych okreś­leniach, którymi nazywano niektóre grupy i plemiona. We wspomnianym już wcześniej Narodowym Muzeum Indian Amerykańskich można obejrzeć wystawę poświęconą niewłaś­ciwemu używaniu takich nazw, jak squaw, red skins czy innych, które często stosowano do tworzenia nazw klubów sportowych, firm, a nawet browarów. Dotyczy to także wykorzystywania wizerunków Indian w logotypach itp. Trzeba uczciwie dodać, że obecnie jest to już bardzo rzadko praktykowane.

Określenie Eskimosi jest dla rdzennych ludów obszarów arktycznych i subarktycznych obraźliwe, z grubsza można przetłumaczyć je jako: „zjadacze surowego mięsa”. Coraz częściej nazywa się więc ich Inuitami, co postulowali od kilku już dziesięcioleci. Do niedawna nawet naukowcy używali terminu Anasazi na określenie starożytnej kultury Pueblo, a jest to nazwa o wydźwięku bardzo negatywnym dla Hopi i innych (choć jej dowolne tłumaczenie to tylko „wrogowie naszych przodków”). Nie została ona zresztą wymyślona przez białych, tylko przejęta od Nawahów, dawnych wrogów Hopi.

Różne plemiona określają się też swoimi własnymi nazwami. Widać tendencję do przywracania i stosowania nazw plemion pochodzących z ich własnych języków. I tak Nawahowie mówią o sobie Diné, a Apacze Ndee lub Indé (co w obu przypadkach oznacza po prostu „ludzi” – to jedno z najczęstszych określeń danych plemion w ich własnych językach). Nawahowie, Pueblo czy Hopi to miana nadane im przez Hiszpanów, a Siuksowie to zniekształcone słowo francuskie. Współcześnie na Południowym Zachodzie stosuje się określenia hiszpańskie i indiańskie/tubylcze, np. dawni Papago to dziś Tohono O’odham, grupa San Juan Pueblo to inaczej Ohkay Owingeh. Inne nazwy są dużo bardziej skomplikowane, np. Kwakwa kaʼwakw to jeden z ludów Północnego Zachodu. Z kolei terminy Casas Grandes, Mimbres czy Hohokam to określenia kultur prekolumbijskich nadane przez archeologów, jednak w pełni akceptowane przez środowiska indiańskie.

Dzisiejsze plemiona na nowo próbują odnaleźć się w obecnym, zmieniającym się świecie, nadążyć za jego ofertą, nie porzucając jednocześnie swojego dziedzictwa i tradycyjnych sposobów postrzegania świata. Współczesny Indianin zawieszony jest więc między dwoma uniwersami: światem dawnych obyczajów i świetności oraz światem współczes­nym, jakże pociągającym, z całym zestawem pokus utrudniających silny związek z tradycją. Osiąg­nięcie równowagi pomiędzy szacunkiem dla korzeni a nowoczesnością zależy już wyłącznie od danych plemion i narodów indiańskich.

ilustracja: Karyna Piwowarska
ilustracja: Karyna Piwowarska

Czytaj również:

Oni byli tu pierwsi Oni byli tu pierwsi
i
ilustracja: Karyna Piwowarska
Opowieści

Oni byli tu pierwsi

Przekrój

Nie ma i nigdy nie było jednej kultury indiańskiej. Możemy raczej mówić o wielu różnych kulturach, które zmieniały się przez tysiące lat. Na pierwszej mapie przedstawiamy rdzenne społeczności Ameryki Północnej przed Kolumbem, a na drugiej – po przybyciu Europejczyków.

Pokazanie na jednej mapie całej złożoności różnych kultur rdzennych ludów Ameryki Północnej (Indian, Aleutów oraz Inuitów/Eskimosów) jest zadaniem niezwykle trudnym. Przede wszystkim nie do końca wiadomo, który wybrać okres, ponieważ sytuacja zmieniała się już od momentu pojawienia się tam pierwszych ludzi pod koniec epoki lodowcowej. Podążając za zwierzętami, na które polowali – mamutami, bizonami i reniferami – przeszli z Syberii na Alaskę. Przedostali się przez szeroki pas lądu (tzw. Beringię), łączący wówczas Azję oraz Amerykę Północną, i zaczęli zaludniać oba kontynenty amerykańskie. Ostatnimi migrującymi byli przodkowie dzisiejszych Inuitów, a także Apaczów i Nawahów, którzy przywędrowali do Nowego Świata „dopiero” 3–4 tys. lat temu.

Czytaj dalej